Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dom ziemi i krwi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dom ziemi i krwi. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 24 maja 2020

[PREMIERA] „Dom ziemi i krwi” cz. 2 – Sarah J. Maas


„Dom ziemi i krwi” cz. 2 – Sarah J. Maas
Źródło: Lubimy Czytać
Autor:
Sarah J. Maas
Tytuł: Dom ziemi i krwi
Wydawnictwo: Uroboros
Tłumaczenie: Marcin Mortka
Stron: 624
Data wydania: 3 czerwca 2020


Cały pierwszy tom „Księżycowego Miasta”, czyli „Dom ziemi i krwi”, został podzielony w polskim wydaniu na dwa tomy o łącznej liczbie 1184 stron. W pierwszej chwili chciałem po prostu zrzucić z głowy wszystkie myśli dotyczące obu części jako całości. Cieszę się jednak, że postanowiłem to rozbić na dwie osobne opinie (chociaż – co warto jeszcze raz podkreślić – nie są to dwa kompletnie różne tomy). Druga część bowiem różni się znacznie od pierwszej pod względem koncepcji – z dość płynną granicą zmieniają się elementy, które są wystawione na pierwszy plan w obu książkach. Pierwsza z nich wygląda jak porządne wprowadzenie do świata, natomiast druga to już nieco więcej mięsa. W każdym razie obie są równie świetne i nie żałuję ani trochę, że tak się nakręciłem na przeczytanie „Domu ziemi i krwi”!

Morderstwom, których mimowolnym świadkiem była Bryce Quinlan, nie wydaje się zwyczajnym morderstwem. Od samego początku wiedzą o tym zarówno przywódcy Księżycowego Miasta, jak i siły porządkowe. Bryce jednak jest zwyczajną dziewczyną, która stara się robić to, co do niej należy – pracować w galerii antyków, a zarobione pieniądze wydawać na imprezy. Jednak przez cały nikt nie może uciekać od cieni, które czają się tuż za plecami. Kiedyś trzeba się wziąć w garść i spojrzeć problemowi w oczy. Chociaż czasem to, co się widzi, może być faktycznie zupełnie inne. Być może dokładnie tak będzie w tym przypadku i Bryce wraz z osobami, z którymi współpracuje, dość szybko się o tym dowie…

Niechaj na samym początku za jakoś drugiej części „Domu ziemi i krwi” świadczy fakt, że książkę wessałem w rekordowym wręcz czasie. Już po pierwszej dobie byłem prawie w połowie tomiszcza, co u mnie jest naprawdę doskonałym wynikiem. Wręcz niespotykanym. Jednak nie mogło się to inaczej skończyć, albowiem autorka stworzyła naprawdę wciągającą historię. Historię, świat, postacie – można je polubić, a wręcz nawet pokochać, nawet mimo oczywistych problemów, które ciągną się od poprzedniej części. Tak, cały czas wszyscy są piękni, wspaniali, idealni, a pojawienie się niektórych wymuskanych osób „wywołuje zamieszki”, jak to barwnie opisała sama autorka. Irytowało mnie to przy niemalże każdej nowej postaci.

Dość szybko jednak udawało mi się o tym zapomnieć – druga część skupia się głównie już na wątku kryminalnym, więc jak możecie się domyślić, odwraca on uwagę od niedociągnięć. Jesteśmy już po etapie przedstawiania świata, a weszliśmy w to, co tygryski lubią najbardziej. Co prawda przez długi czas nie ma żadnej konkretnej akcji, jedynie składanie kolejnych klocków zagadki w spójną całość, ale karty są odkrywane w odpowiedni sposób. Taki, wiecie, przyciągający. W odpowiedniej kolejności, z odpowiednimi asami wyciąganymi z rękawa. Jak się okazuje, tych asów to Sarah J. Maas ma sporo i niejednokrotnie zaskoczyła mnie kierunkiem, w którym podążały wydarzenia.

Nie do końca chciałem wierzyć w te zachwyty nad drugą częścią, nawet po zakończeniu pierwszej. Oczywiście, Sarah J. Maas zrobiła na mnie mega dobre wrażenie pierwszą częścią, ale jednak nie było to takie wow, jakie widziałem przy drugiej. Oceny na portalach literackich oszalały po prostu. Całkowicie jednak zrozumiałem, co ci wszyscy ludzie mają na myśli po lekturze całego „Domu ziemi i krwi”. Przy okazji utwierdziłem się w przeświadczeniu, że rozbicie opinii na dwa tomy jednak miało sens. Nie ma bowiem porównania między nimi – tak jak poprzedni był świetny, stabilnie prowadzony i intrygujący, tak ten to naprawdę bomba emocjonalna. Autorka tak czytelnikiem wodzi za nos, tak co chwilę rzuca kolejnymi plot twistami, że nawet jeśli istnieją niedociągnięcia, to się ich w ogóle nie zauważa. Po prostu przyciska czytelnika historią tak, że ten dostaje syndromu sztokholmskiego – jest to bowiem porwanie z żądaniem okupu w postaci wolnego czasu.

Mało tego, wątek, którego nie cierpię, czyli wątek romantyczny, daje się przetrawić. W mojej nomenklaturze oznacza to nie ograniczanie się do ckliwych historyjek, wzdychań i opisów, jak to bohaterom wspaniale jest razem i z czym się muszą mierzyć. To coś o wiele bardziej dojrzałego, co potrafi wstrząsnąć, ale i zacukrzyć (czyli w moim przypadku wywołać wymioty – ale to akurat wbrew pozorom dobrze świadczy o danym wątku). Niech za fakt, że coś jest na rzeczy, świadczy wspomnienie przeze mnie o tym w kontekście innym, niż narzekanie! Zwłaszcza że w sumie bez tego wątku cała fabuła musiałaby wyglądać zupełnie inaczej. Jednak nie będę Wam psuł zabawy, spokojnie, nie musicie uciekać wzrokiem! Tego absolutnie nie wolno psuć, bo Sarah J. Maas NAPRAWDĘ potrafi zaskoczyć.

Po pewnym czasie, kiedy się już ochłonie, widać parę rys na tym nieskazitelnym obrazie. Głównie są to albo zbyt przegadane sceny, albo wręcz przeciwnie – zbyt szybko załatwione. Czasem również logika kuleje, czy też pewne zdarzenia są bardzo mocno nagięte. Wiele do życzenia pozostawia również poziom mocy poszczególnych postaci oraz rozmach, z jakim autorka przedstawiła pewne sceny. Taki aż groteskowy w pewnym sensie. Tylko wiecie, problem jest w tym, że w trakcie lektury nie zwróciłem uwagi na żaden z tych problemów. Kilka dni po lekturze chętnie bym z Wami pogadał o tym, co można było zrobić lepiej, gdzie można było trochę mniej dać się ponieść i tak dalej. Tylko nie wiem, czy jest w sumie po co, skoro sama lektura wciąga do tego stopnia, że plusy autentycznie przesłaniają minusy. Ba, zresztą tak naprawdę tych plusów i tak jest o wiele więcej. Oczywiście przy tym wszystkim należy pamiętać, co oceniamy – nie pretendentkę do tytułu najlepszej powieści klasycznej roku, tylko historię, która ma nieść radość i przyjemność. A to robi idealnie.

Cóż więcej dodać… Druga część jest zdecydowanie na dopalaczach i gwarantuje kupę wspaniałej zabawy. Jest kilka plot twistów, które mogą zatrząść fundamentami Waszego spojrzenia na dotychczas poznane postacie oraz wydarzenia. Oczywiście cały czas rośnie głód wiedzy na temat świata – ten jest tak rozbudowany i w tak dobrej dawce podany, że aż się łapałem na chęci zajrzenia do Wikipedii. Serio. Jeśli tak ma wyglądać cały cykl „Księżycowego Miasta”, to ja jestem kupiony całkowicie. Zwłaszcza jeśli to będzie wyglądało tak, jak w „Domu ziemi i krwi” – najpierw porządne wprowadzenie w pierwszej połowie książki, swoisty aperitif, a potem główne danie, które wjeżdża w płomieniach i wśród gwizdu fajerwerków. O nawet sobie nie wyobrażacie, jak ja tego chcę!

Łączna ocena: 9/10


Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „Księżycowe Miasto”
Dom nieba i oddechu cz. 1 | Dom nieba i oddechu cz. 2

czwartek, 14 maja 2020

[PREMIERA] „Dom ziemi i krwi” cz. 1 – Sarah J. Maas

„Dom ziemi i krwi” cz. 1 – Sarah J. Maas
Źródło: Lubimy Czytać
Autor:
Sarah J. Maas
Tytuł: Dom ziemi i krwi
Wydawnictwo: Uroboros
Tłumaczenie: Marcin Mortka
Stron: 560
Data wydania: 20 maja 2020

Twórczość autorki znam głównie pod postacią „Szklanego Tronu” – cyklu opisującego drogę pewnej zabójczyni, która przez kolejne tomy powieści zmieniała zarówno siebie, jak i otaczające ją osoby wraz z rozwojem akcji oraz zwiększającą się, ciążącą na niej odpowiedzialnością. Fascynująca to była historia, w której można było śledzić rozwój warsztatu samej pisarki. Kiedy pojawił się w Polsce pierwszy tom „Dworu cierni i róż” odpuściłem – opisy sugerowały odejście prozy w stronę, na którą nie chciałbym trafić. Czy była to dobra decyzja, ciężko stwierdzić. Na pewno jednak mogę tak nazwać decyzję o sięgnięciu po „Dom ziemi i krwi”, otwierający cykl „Księżycowego Miasta”. A w każdym razie na razie mogę to powiedzieć o pierwszej części pierwszego tomu.

Księżycowe Miasto pełne jest przeróżnych stworzeń, wśród których ludzie są na najgorszej pozycji. Bryce, jako pół-Fae, nie jest w najgorszej sytuacji, zwłaszcza jeśli doliczy się do tego fakt, że ma pełne obywatelstwo. Jej przyjaźń z Daniką również jest bardzo pomocna. Jednak chyba absolutnie nic nie przygotowało ją na to, co stanie się z jej życiem po nieprzewidzianym przez nikogo, bestialskim morderstwie. Morderstwie, o którym huczy absolutnie całe Miasto. Bryce niekoniecznie będzie mogła się już oddawać swojej pracy oraz ulubionej rozrywce – imprezowaniu w czeluściach Lunathion.

Powieść zaczyna się bombą informacyjną – Księżycowe Miasto to jedno z wielu takich miast istniejących w świecie stworzonym przez Sarah J. Maas. Świat ten ma nie tylko mnóstwo różnych ras, gatunków oraz innych określeń na przeróżne jednostki mniej lub bardziej rozumne i mniej, lub bardziej pozbawione praw, ale również dość skomplikowany system praw i hierarchii. Autorka zanurza nas w tym wszystkim od razu, chociaż nie można powiedzieć, że jest to rzut na głęboką wodę. Dostajemy płetwy oraz rurkę do oddychania. Początek jest bowiem dość… bolesny (jak wiele nowych światów), ale dość można przez niego przebrnąć dość sprawnie. 

Spora część tej pierwszej części to właśnie poznawanie Księżycowego Miasta i praw nim rządzących. Na całe szczęście idzie to dość sprawnie oraz przede wszystkim naturalnie – nie cierpię, kiedy pisarz próbuje zrobić encyklopedię ze swojej książki, bo tracę wtedy przyjemność z lektury i poznawania uniwersum. Sarah J. Maas tego nie robi, za to wplata wszystkie wyjaśnienia w dialogi lub przemyślenia postaci, przedstawiając coraz więcej szczegółów w miarę sensownych dawkach. I tak trzeba się zmierzyć z dość sporą, jak na początek nowej serii w nowym świecie liczbą postaci, więc brak konieczności zatopienia się w tonie danych o świecie jest na duży plus.

Pierwszy zgrzyt to klasyka klasyki, której mogłem się spodziewać po prozie Maas, czyli niewypowiedziane wręcz piękno większości głównych postaci. Bryce jest tak piękna, że aż Fae chcą się rzucić przed nią na kolana. Faceci są nieziemsko przystojni, że aż się kobiety rozpływają i w ogóle nie ma żadnej przeciętnej czy brzydkiej wręcz osoby. No, chyba że jest zła! To też nie jest brzydka. Piękno to jest coś oczywistego i wszędobylskiego! Nie ma różnorodności. Plus jest taki, że chociaż Bryce nie jest bogata, o czym dowiadujemy się już na samym początku. Nie wiem, czy już gdzieś istnieje, ale jeśli nie, to powinno powstać określenie na takie tworzenie postaci. Taki odpowiednik Mary Sue dla wiecznie pięknych i bogatych bohaterów, zwłaszcza jeśli występują stadami.

Wątek kryminalny płynie sobie bardzo spokojnie. Kołysze się wręcz spokojnie na falach opisów świata i przedstawienia postaci, jednak posuwa się do przodu konsekwentnie – w końcu jest tu osią całej fabuły. Bez niego nie byłoby historii, a jedynie proste przedstawienie pomysłu autorki na kolejne uniwersum. Wiele więcej na jego temat jednak ciężko w tym momencie powiedzieć, bo pierwsza część stanowi raczej coś w rodzaju wprowadzenia. Pokazuje już, na co stać pisarkę, przy okazji udowadniając, że od czasów „Szklanego Tronu” zrobiła ogromne postępy (chociaż ma cały czas swoje ulubione, a mnie drażniące nieco przyzwyczajenia). Przy okazji widać również, że ten pieszczotliwie nazywany „wątek kryminalny” rozwinie się zdecydowanie w coś większego, niż tylko jakieś tam dochodzenie prowadzone w świecie pełnym aniołów, Fae oraz nowoczesnej technologii.

Właśnie. Technologia. Wiele osób przywykło do tego, że jak technologia no to wiadomo – fantastyka naukowa. Z kolei jak jakieś anioły, elfy, magiczne bariery i inne takie kuglarskie sztuczki, no to musi być jednak czysta fantastyka, najlepiej osadzona w czymś przypominającym średniowiecze – w każdym razie, jeśli chodzi o zaawansowanie technologiczne. Na całe szczęście mamy coś takiego jak urban fantasy! Piękno samego subgatunku, jak i tego, co nam oferuje „Dom ziemi i krwi” opisują słowa Andrzeja Sapkowskiego, dotyczące właśnie tego, czym to urban fantasy jest: „Utwory, w których magia wśród kwadrofonicznego łomotu rock and rolla i ryku Harleyów wkracza do betonowo-asfaltowo-neonowej dżungli naszych miast. Magia wkracza. Wraz z nią wkraczają mieszkańcy magicznych krain. Najczęściej po to, by cholernie narozrabiać”. Wyobraziliście sobie? Świetnie! To już wiecie, czym jest nowy świat Sarah J. Maas!

Żeby nie było, oczywiście wad „Dom ziemi i krwi” nie jest pozbawiony. W każdym razie nie jest ich pozbawiona pierwsza część powieści. Jedną z nich już opisałem szerzej. Jako kolejną można dorzucić dość denerwującą manierę autorki do swatania swoich bohaterów. Celaena ze „Szklanego Tronu” na samym początku mnie trochę denerwowała – nie była postacią dobrze wykreowaną. W przypadku opisywanej książki jest o wiele lepiej, ale czar pryska, kiedy Sarah J. Maas próbuje wpleść coś, co od biedy można nazwać wątkiem miłosnym. Postacie, w które wcześniej wpatrywałem się jak w obrazek, nagle stają się kompletnie oderwane od rzeczywistości. Niestety nie w ten sposób, w którym miłość zwycięża logikę. Bardziej to przypomina niespełnione marzenia, w których skrajności się ze sobą ścierają i jak gdyby nigdy nic żyją obok siebie. Niestety nie mam tu na myśli skrajności w osobowościach postaci…

Mimo wszystko cała pierwsza część „Domu ziemi i krwi” zrobiła na mnie mega pozytywne wrażenie. Do tego wciągała z każdą kolejną stroną – nie czułem takiego przyciągania już od dawna. Świat jest nieziemsko wręcz intrygujący i dopracowany, a do tego przedstawiany czytelnikowi w sensownych porcjach. Do postaci ciężko się przyczepić – są naprawdę wyraziste i konsekwentne w swoich poczynaniach, choć potrafią zaskoczyć. Ba, nawet plot twisty już się znajdą! W tym jeden, który mnie prawie zmiótł z podłogi. Reasumując, nie mogę się doczekać sięgnięcia po drugą część. Na szczęście jednak cliffhangera nie stwierdzono na samym końcu, więc mogę śmiało poczekać, aż mi się wszystko ułoży w głowie i nabierze mocy urzędowej!

Łączna ocena: 7/10


Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „Księżycowe Miasto”
Dom ziemi i krwi cz. 1 | Dom ziemi i krwi cz. 2 |