Źródło: Lubimy Czytać |
Autor: Hannu Rajaniemi
Tytuł: Kwantowy złodziej
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Stron: 336
Data wydania: 23 marca 2018
Science finction niezbyt często u mnie gości, chociaż wcale nie dlatego, że nie przepadam za tym gatunkiem. Zdecydowanie bardziej przyzwyczajony jestem do fantastyki w odmianach high, low czy też heroic. Ciężko jednak przejść obok pozycji wydawanych przez Wydawnictwo MAG, zwłaszcza że dobra fantastyka naukowa potrafi zapewnić o wiele więcej rozrywki i pokarmu dla umysłu, niż wiele innych książek. Jednak oszukałbym wszystkich, gdybym napisał, że kupiłem trylogię „Jean le Flambeur” jedynie ze względu na gatunek i opis – Wydawictwo MAG miało akurat mega promocję na te książki. A skoro MAG mi się zawsze kojarzył z wysoką jakością, to się skusiłem. Mam trochę wątpliwości, czy ta jakość rzeczywiście jest na wysokim poziomie, ale dam szansę kolejnym tomom.
Czy jeden człowiek jest w stanie ukraść tyle rzeczy, że zaczynają pojawiać się legendy o jego skokach. Jean le Flambeur potrafi, i to właśnie ze względu na jego słodziejski, mistrzowski wręcz fach, siedzi w więzieniu. Powinien w nim zostać, jednak ktoś ma wobec niego zupełnie inne plany. Mistrzostwo w jego rzemiośle – bo tym niemalże stało się dla Jeana złodziejstwo – ma mu przynieść nie tylko wolność, ale również życie. Lub coś, co można nazwać jego namiastką. Choć złodziejowi się to może nie podobać, to jednak nie ma zbyt dużo go powiedzenia – zwłaszcza kiedy w pewnym sensie sam musi sobie torować drogę na wolność.
Trudno mi było przebrnąć przez początek książki – przypominała coś w rodzaju grafomańskiego bełkotu złożonego z mnóstwa neologizmów udających mądre słowa opisujące nowe technologie. To był jeden wielki chaos lingwistyczny, który nie tylko nie pomagał dowiedzieć się o co w ogóle autorowi chodzi, ale utrudniał to zadanie skutecznie. Zagęszczenie trudnych, nic nie znaczących słów było tak ogromne, że kompletnie pozbawiało sensu wszystkie zdania, jakie zostały sklecone. Czytanie tego nie było zbyt przyjemne. Zwłaszcza, że opisywane wydarzenia również nie do końca miały sens i były raczej kiepskim wprowadzeniem do historii. Sama koncepcja, którą próbował przekazać autor była dość zrozumiała, ale niezbyt spójna.
O niebo lepiej było, gdy Hannu Rajaniemi wystrzelał się ze swojej neologicznej amunicji. Po opróżnieniu wszystkich magazynków pozwolił wreszcie czytelnikowi wylądować bezpiecznie na Marsie i nacieszyć się już właściwą historią. Tym razem na całe szczęście wszelkiego rodzaju opisy i nawiązania do tamtejszej technologii były o wiele bardziej zjadliwe – można było nie tylko zrozumieć w jaki sposób działa mniej więcej świat stworzony przez autora, ale również czym są niektóre z tych magicznych słów, które najczęściej niestety niewiele mówiły. Można odnieść wrażenie, że Hannu Rajaniemi bardzo lubi wszelkiego rodzaju wariacje na temat słowa „kwantowe”. ponieważ niemalże wszystko jest kwantowe. Do tego wszystko jest inteligentne, ale w sposób… spolszczony. Znaczy wszystko jest „inteli–”. Smart, ale po polsku.
Autor dość zgrabnie w dalszej części książki przeprowadza czytelnika przez stworzoną przez siebie fabułę. Kiedy akurat postanawia skupić się na historii, to całe technologiczne tło jest dokładnie takie, jakie być powinno – czuć w nim ciężką rękę, ale nie przytłacza swoją obecnością. Wszelkiego rodzaju nowinki, narzędzia, technologie jasno informują, że praktycznie nie istnieje już w tamtejszej rzeczywistości nic „naturalnego”, ale jest to jedynie tło. Można się skupić na powieści i śledzić losy bohaterów, przyglądać się ich poczynaniom oraz czasem nawet z zapartym tchem czekać na rozwój wydarzeń. Czasem jeszcze autorowi się udaje przekształcić tło w pierszy plan, co jest naprawdę bolączką w tej książce. Hard science fiction, a i owszem, ale wypadałoby złapać jakikolwiek sens, chyba że autor stworzył z neologizmów specjalny kod, którego zwyczajnie nie rozumiem i stąd wynika tak ogromne zagęszczenie nowych słów w zdaniach.
Ciekawym zabiegiem jest pomieszanie dwóch typów narracji – fragmenty dotyczące Jeana pisane są z jego perspektywy, opisywane w narracji pierwszoosobowej, natomiast cała reszta opowiada wydarzenia z perspektywy narratora wszechwiedzącego. Nie spotyka się go zbyt często, a umiejętnie wykorztywany potrafi zdynamizować całą powieść. Z jednej strony widzimy bowiem tylko konkretny zakres wiedzy, należący do samego Jeana (który swoją drogą tej wiedzy w pewnym sensie nie ma zbyt wiele), a z drugiej całą resztę prawy lub fałszu, którym karmieni są czytelnicy, jak i wszystkie postacie występujące w książce. „Kwantowy złodziej” jest więc jak widać powieścią, która może wywoływać ambiwalentne uczucia. Można trochę ponarzekać, ale i znaleźć jakieś jasne strony, które zachęcają.
Na pewno z tych ostatnich przykładów, zachęcających, mogę podać zakończenie. Bardzo ładny plot twist, zaskakujący i obiecujący jeszcze większą intrygę w następnym tomie. Co prawda wydarzenia poprzedzające bezpośrednio ostatnie sceny nie należą do zbyt udanych (wszystko potoczyło się zbyt szybko, w ogromnym chaosie i niejako naciągnięte mocno na potrzeby fabuły), ale Hannu Rajaniemi na samym końcu wyszedł z twarzą. Zresztą w sumie nie tylko na końcu, bo historia, którą stworzył, jest intrygująca. Tylko trochę… zbyt chaotycznie podana. Mnie ona kupuje – nie należy do samej czołówki, ale należy pamiętać o tym, że jest to debiut. Debiutom warto wybaczyć sporo, bo nigdy nie wiadomo co przyniosą kolejne książki. Patrząc po opiniach o kolejnych dwóch tomach jest spora nadzieja na poprawę.
Cóż mogę więcej napisać – ciężko jakieś sensowne podsumowanie napisać, które nie byłoby jedynie przepisaniem kolejny raz tych samych słów. Za dużo neologizmów, pchanych wręcz na siłę w niektórych miejscach i będących pierwszym planem, a nie tłem. Ciekawie zapowiadająca się historia. Świat, który wydaje się być bardzo rozbudowany, z konkretną historią wzlotów i upadków, który powoli otwiera się przed czytelnikiem. Dobra stylistyka, lekkie pióro widoczne we fragmentach zawierających więcej fabuły niż samego słowotwórstwa. Ogólnie nie jest dobrze, nie jest też źle i widać potencjał. Myśląc o „Kwantowym złodzieju” mam ambiwalentne uczucia, chociaż ich amplituda nie jest też ogromna. Debiut zawsze staram się oceniać w swojej głowie nieco łagodniej i nie zwracam uwagi na drobne niedopatrzenia, niedociągnięcia czy mniejsze wpadki. Liczę na kolejne tomy i na pewno po nie sięgnę.
Łączna ocena: 6/10
Cykl "Jean le Flambeur"