niedziela, 30 czerwca 2019

„Kwantowy złodziej” – Hannu Rajaniemi

Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Hannu Rajaniemi
Tytuł: Kwantowy złodziej
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Stron: 336
Data wydania: 23 marca 2018


Science finction niezbyt często u mnie gości, chociaż wcale nie dlatego, że nie przepadam za tym gatunkiem. Zdecydowanie bardziej przyzwyczajony jestem do fantastyki w odmianach high, low czy też heroic. Ciężko jednak przejść obok pozycji wydawanych przez Wydawnictwo MAG, zwłaszcza że dobra fantastyka naukowa potrafi zapewnić o wiele więcej rozrywki i pokarmu dla umysłu, niż wiele innych książek. Jednak oszukałbym wszystkich, gdybym napisał, że kupiłem trylogię „Jean le Flambeur” jedynie ze względu na gatunek i opis – Wydawictwo MAG miało akurat mega promocję na te książki. A skoro MAG mi się zawsze kojarzył z wysoką jakością, to się skusiłem. Mam trochę wątpliwości, czy ta jakość rzeczywiście jest na wysokim poziomie, ale dam szansę kolejnym tomom.

Czy jeden człowiek jest w stanie ukraść tyle rzeczy, że zaczynają pojawiać się legendy o jego skokach. Jean le Flambeur potrafi, i to właśnie ze względu na jego słodziejski, mistrzowski wręcz fach, siedzi w więzieniu. Powinien w nim zostać, jednak ktoś ma wobec niego zupełnie inne plany. Mistrzostwo w jego rzemiośle – bo tym niemalże stało się dla Jeana złodziejstwo – ma mu przynieść nie tylko wolność, ale również życie. Lub coś, co można nazwać jego namiastką. Choć złodziejowi się to może nie podobać, to jednak nie ma zbyt dużo go powiedzenia – zwłaszcza kiedy w pewnym sensie sam musi sobie torować drogę na wolność.

Trudno mi było przebrnąć przez początek książki – przypominała coś w rodzaju grafomańskiego bełkotu złożonego z mnóstwa neologizmów udających mądre słowa opisujące nowe technologie. To był jeden wielki chaos lingwistyczny, który nie tylko nie pomagał dowiedzieć się o co w ogóle autorowi chodzi, ale utrudniał to zadanie skutecznie. Zagęszczenie trudnych, nic nie znaczących słów było tak ogromne, że kompletnie pozbawiało sensu wszystkie zdania, jakie zostały sklecone. Czytanie tego nie było zbyt przyjemne. Zwłaszcza, że opisywane wydarzenia również nie do końca miały sens i były raczej kiepskim wprowadzeniem do historii. Sama koncepcja, którą próbował przekazać autor była dość zrozumiała, ale niezbyt spójna. 

O niebo lepiej było, gdy Hannu Rajaniemi wystrzelał się ze swojej neologicznej amunicji. Po opróżnieniu wszystkich magazynków pozwolił wreszcie czytelnikowi wylądować bezpiecznie na Marsie i nacieszyć się już właściwą historią. Tym razem na całe szczęście wszelkiego rodzaju opisy i nawiązania do tamtejszej technologii były o wiele bardziej zjadliwe – można było nie tylko zrozumieć w jaki sposób działa mniej więcej świat stworzony przez autora, ale również czym są niektóre z tych magicznych słów, które najczęściej niestety niewiele mówiły. Można odnieść wrażenie, że Hannu Rajaniemi bardzo lubi wszelkiego rodzaju wariacje na temat słowa „kwantowe”. ponieważ niemalże wszystko jest kwantowe. Do tego wszystko jest inteligentne, ale w sposób… spolszczony. Znaczy wszystko jest „inteli–”. Smart, ale po polsku.

Autor dość zgrabnie w dalszej części książki przeprowadza czytelnika przez stworzoną przez siebie fabułę. Kiedy akurat postanawia skupić się na historii, to całe technologiczne tło jest dokładnie takie, jakie być powinno – czuć w nim ciężką rękę, ale nie przytłacza swoją obecnością. Wszelkiego rodzaju nowinki, narzędzia, technologie jasno informują, że praktycznie nie istnieje już w tamtejszej rzeczywistości nic „naturalnego”, ale jest to jedynie tło. Można się skupić na powieści i śledzić losy bohaterów, przyglądać się ich poczynaniom oraz czasem nawet z zapartym tchem czekać na rozwój wydarzeń. Czasem jeszcze autorowi się udaje przekształcić tło w pierszy plan, co jest naprawdę bolączką w tej książce. Hard science fiction, a i owszem, ale wypadałoby złapać jakikolwiek sens, chyba że autor stworzył z neologizmów specjalny kod, którego zwyczajnie nie rozumiem i stąd wynika tak ogromne zagęszczenie nowych słów w zdaniach.

Ciekawym zabiegiem jest pomieszanie dwóch typów narracji – fragmenty dotyczące Jeana pisane są z jego perspektywy, opisywane w narracji pierwszoosobowej, natomiast cała reszta opowiada wydarzenia z perspektywy narratora wszechwiedzącego. Nie spotyka się go zbyt często, a umiejętnie wykorztywany potrafi zdynamizować całą powieść. Z jednej strony widzimy bowiem tylko konkretny zakres wiedzy, należący do samego Jeana (który swoją drogą tej wiedzy w pewnym sensie nie ma zbyt wiele), a z drugiej całą resztę prawy lub fałszu, którym karmieni są czytelnicy, jak i wszystkie postacie występujące w książce. „Kwantowy złodziej” jest więc jak widać powieścią, która może wywoływać ambiwalentne uczucia. Można trochę ponarzekać, ale i znaleźć jakieś jasne strony, które zachęcają.

Na pewno z tych ostatnich przykładów, zachęcających, mogę podać zakończenie. Bardzo ładny plot twist, zaskakujący i obiecujący jeszcze większą intrygę w następnym tomie. Co prawda wydarzenia poprzedzające bezpośrednio ostatnie sceny nie należą do zbyt udanych (wszystko potoczyło się zbyt szybko, w ogromnym chaosie i niejako naciągnięte mocno na potrzeby fabuły), ale Hannu Rajaniemi na samym końcu wyszedł z twarzą. Zresztą w sumie nie tylko na końcu, bo historia, którą stworzył, jest intrygująca. Tylko trochę… zbyt chaotycznie podana. Mnie ona kupuje – nie należy do samej czołówki, ale należy pamiętać o tym, że jest to debiut. Debiutom warto wybaczyć sporo, bo nigdy nie wiadomo co przyniosą kolejne książki. Patrząc po opiniach o kolejnych dwóch tomach jest spora nadzieja na poprawę.

Cóż mogę więcej napisać – ciężko jakieś sensowne podsumowanie napisać, które nie byłoby jedynie przepisaniem kolejny raz tych samych słów. Za dużo neologizmów, pchanych wręcz na siłę w niektórych miejscach i będących pierwszym planem, a nie tłem. Ciekawie zapowiadająca się historia. Świat, który wydaje się być bardzo rozbudowany, z konkretną historią wzlotów i upadków, który powoli otwiera się przed czytelnikiem. Dobra stylistyka, lekkie pióro widoczne we fragmentach zawierających więcej fabuły niż samego słowotwórstwa. Ogólnie nie jest dobrze, nie jest też źle i widać potencjał. Myśląc o „Kwantowym złodzieju” mam ambiwalentne uczucia, chociaż ich amplituda nie jest też ogromna. Debiut zawsze staram się oceniać w swojej głowie nieco łagodniej i nie zwracam uwagi na drobne niedopatrzenia, niedociągnięcia czy mniejsze wpadki. Liczę na kolejne tomy i na pewno po nie sięgnę.

Łączna ocena: 6/10



Cykl "Jean le Flambeur"

Kwantowy złodziej | Fraktalny książę | Przyczynowy Anioł


wtorek, 25 czerwca 2019

„Carte blanche” – Jacek Lusiński

„Carte blanche” – Jacek Lusiński
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Jacek Lusiński
Tytuł: Carte blanche
Wydawnictwo: Axis Mundi
Stron: 220
Data wydania: 14 stycznia 2015


Kiedy w Polsce istniał jeszcze Showmax, miałem tam konto. Tak właściwie to miała je moja ładniejsza połówka, ale wiadomo, czasem się skorzystało. Showmax słynął z tego, że miał dużo polskich filmów i to nie takich klasy Patryka Vegi, tylko raczej Smarzowskiego. Było więc co oglądać, a wśród wszystkich dostępnych produkcji pojawiło się między innymi „Carte Blanche”. Kiedy więc zobaczyłem okładkę z tym tytułem podczas kiermaszu w toruńskim schronisku po prostu kupiłem. Nie zastanawiałem się ani chwili, nie tylko dlatego, że to zawsze jakaś pomoc dla zwierzaków. Historia przedstawiona w książce, opierająca się na prawdziwym przypadku, potrafi poruszyć już w samym opisie. W samej książce co prawda nieco mniej, ale wciąż jest to dość zadziwiający przypadek, wart zapoznania się z nim.

Kacepr Bielik jest nauczycielem w szkole – jest też pasjonatą, kocha to co robić, uwielbia historię oraz nauczanie. Niestety los nie jest dla niego łaskawy i tuż przed objęciem wychowawstwa lekarze diagnozują u niego postępującą chorobę oczu. Jej efektem jest powolna, ale sukcesywna utrata wzroku. Kacper jednak nie chce rezygnować z pracy, którą kocha oraz którą traktuje niemalże jak misję. Ukrywa więc przed wszystkimi, że jeden z jego zmysłów się wypala, próbując na wszelkie sposoby zarówno zachować posadę, jak i dawać z siebie 100%, aby jak najlepiej przygotować swoją klasę do matury. A ta już za rok, w międzyczasie przeplatana przeróżnymi wydarzeniami.

„Kto żyje jak zboże, ten staje się słomą historii”.

Wzrok jest czymś, co większość z ludzi uważa za coś oczywistego – jeden ze zmysłów, z którymi się urodziliśmy i na których opieramy całe swoje poznanie świata. A także całe nasze życie. Nie mam więc pojęcia jak czuje się osoba, która nagle dowiaduje się, że niedługo straci wzrok. A właśnie to spotkało Kamila Bielika, który został stworzony w oparciu o nauczyciela z Lublina, któremu udawało się rzeczywiście przez dwa lata ukrywać fakt, że powoli traci wzrok. Pierwowzorem był Maciej Białek z VIII Liceum Ogólnokształcącego w Lublinie, chociaż parę wątków takich jak romans czy konflikt z jednym z nauczycieli nie były prawdziwe, co ujawniła w rozmowie z mediami dyrektor wspomnianego liceum. Oprócz tego jest to mniej więcej wierna adaptacja historii, która rozgrywała się w obecnej stolicy województwa lubelskiego.

„Carte blanche” nie jest grubą książką, chociaż dość treściwą. Skupia się głównie na pokazaniu tego, co przeżywał główny bohater, Kacper Bielik, podczas stopniowegj utraty wzroku oraz w jaki sposób próbował sobie radzić. Zarówno w domu, jak i ja w pracy z uczniami. Okazuje się, że człowiek jest bardzo kreatywną istotą i nawet w najbardziej beznadziejnych przypadkach jest w stanie znaleźć sposób na wybrnięcie z nich. A do tego przystosowanie się do życia na nowo w nowych warunkach, ale tak naprawdę bez żadnej pomocy z zewnątrz. Do obowiązków nauczyciela bowiem należy między innymi uzupełnianie dziennika lekcyjnego – tylko jak to zrobić, jeśli ledwo widzi się nawet duże obiekty? Ano, jak się okazało Kacepr Bielik, a wcześniej jego pierwowzór, znalazł i na to sposób!

„Kiedy kolana zorientowały się, ze wieczorne bieganie to nie tylko jednorazowy kaprys, obraziły się i po prostu przestały boleć”.

Po szumie, który został swego czasu stworzony wokół filmu, jak i po samym filmie spodziewałem się o wiele lepszej i bardziej poruszającej książki. Ta jednak nie spełniła tych oczekiwań – okazała się bowiem naprawdę pozytywną i skłaniającą do refleksji pozycją, ale nie taką, która by mną wstrząsnęła. Raczej w sposób trochę radosny, trochę ckliwy przekazał pewne wartości oraz historię człowieka walczącego z chorobą oraz przeciwnościami, które w związku z nią życie mu rzuca pod nogi, niczym kłody. Obraz jest naprawdę dający do myślenia, jednak nie wywołuje burzy emocji, może jedynie lekki deszczyk. Przeszedłem przez całą książkę dość szybko, wręcz za szybko. Równie szybko wróciłem do codzienności i przeskoczyłem do kolejnej pozycji. To mnie najbardziej dziwi, bo spodziewałem się, że przez parę dni będę kontemplował treść, którą właśnie przyswoiłem. 

Książka zdecydowanie warta przeczytania, chociaż nie spodziewajcie się po niej ostrej, emocjonalnej jazdy bez trzymanki. Przedstawia niesamowitą historię, którą oczywiście można oceniać w przeróżny sposób, ale udowadnia, że gdy się chce, to można. Sporo czarnego humoru, który ubarwia lekturę i łagodzi wydźwięk problemu przedstawionego w „Carte blanche”. Dobra pozycja, która może być świetnym przerywnikiem między kolejnymi książkami. Mimo swego ciężkiego tematu, nie czyta się jej z mozołem, a wręcz przeciwnie – napisana lekkim piórem, strony znikają wręcz jedna po drugiej. Nie spełniła moich oczekiwań, ale być może miałem je zbyt duże – warto dlatego, abyście sami się przekonali, czy obudzi w Was jakieś głębsze emocje.

Łączna ocena: 7/10


piątek, 21 czerwca 2019

„Uciekinier” – Stephen King

„Uciekinier” – Stephen King
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Stephen King
Tytuł: Uciekinier
Wydawnictwo: Proszyński i S-ka
Tłumaczenie: Robert P. Lipski
Stron: 282
Data wydania: 27 grudnia 2017


Powoli, ale sukcesywnie pochłaniam kolejne książki z kolekcji Mistrza Grozy – oczywiśce szybciej zbieram kolejne książki, niż daję radę je czytać. :) Jednak staram się jako tako nadążać, choć ciężko to idzie. Kolekcja zawiera lwią część dorobku Stephena Kinga, w tym między innymi książki, które napisał pod pseudonimem Richard Bachman. Tak jest właśnie z opisywanym „Uciekinierem”, wydanym po raz pierwszy w 1979 roku, zekranizowanym w 1987 (z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej!). Książka opisuje przyszłość odległą o prawie pół wieku w stosunku do roku wydania powieści, natomiast dla czytelników, którzy czytają ją teraz, jest to zaledwie kilka lat. Na pewno trzeba więc brać pod uwagę to, o jak odległej przyszłości pisał Stephen King, kiedy jego dzieło powstawało. W tym przypadku nie ma to jednak absolutnie żadnego znaczenia.

W roku 2025 Stany Zjednoczone Ameryki są krajem prezentującym ogromne różnice między poszczególnymi klasami. Ci najbiedniejsi często nie mają zbyt dużego wyboru i muszą szukać szczęścia we Free Vee – telewizji, która transmituje przeróżne rodzaje gier. Śmiałkowie mogą spróbować swoich sił i zyskać duże pieniądze. Lub dodatkowe urazy i choroby. Ben Richards próbuje swoich sił w eliminacjach, aby wygrać pieniądze na leczenie swojej ciężko chorej córeczki – nawet grypa potrafi być zabójcza, jeśli nie masz kasy. Dostaje się do „Uciekiniera” – najbardziej opłacalnej gry, jaką produkuje się w Gmachu Gier. Jednocześnie jest to też najbardziej zabójcza rozrywka. W ciągu sześciu lat ciągłego nadawania programu, nikt nie przeżył dłużej niż tydzień. Ben Richards musi wytrzymać całe trzydzieści dni…

„Jak się zesrasz w gacie, to musisz od razu je wyprać albo nauczyć się żyć z tym smrodem”.

Niby tylko niecałe 300 stron, ale ta książka zdecydowanie ma coś w sobie. Być może brak nudnych opisów, z których Stephen King słynie, a być może po prostu odpowiednie budowanie napięcia. Kiedy czyta się zarówno sam opis „Uciekiniera”, jak o później jego pierwsze strony, to na myśl nasuwa się od razu inny tytuł tego autora – „Wielki marsz”. Chodzi nie o samo wykonanie, ale o tematykę, która jest poruszana. W obu książkach mamy do czynienia z fikcyjną wizją przyszłości, w której jedną z głównych rozrywek jest oglądanie morderczych zawodów, w których giną wszyscy oprócz zwycięzcy. A jak się przekonujemy na samym początku „Uciekiniera”, tutaj ginie również zwycięzca. Kolejną wspólną cechą obu pozycji jest to, że King wydał je obie pod pseudonimem Richard Bachman. Przypadek? Może by się z tego jakąś dobrą teorię spiskową zrobiło!

Sam się zdziwiłem, jak szybko udało mi się wchłonąć „Uciekiniera”. Wydawać by się mogło, że to prosta historia, bez polotu i większego sens. Tak naprawdę w trakcie lektury ciężko znaleźć w tej powieści coś… ekstra. Nie ma w niej specjalnego składnika, który sprawia, że książka mogłaby się wyróżniać na tle innych. Jednak konstrukcja akcji przyciaga i to bardzo mocno. Do tego stopnia, że ciężko oderwać się od czytania – człowiek chce dowiedzieć jaki będzie następny ruch Bena Richards oraz osób, które biorą udział w Grze. Na korzyść na pewno gra wspomniany już przeze mnie brak przydługich opisów, chraktarestycznych dla autora i często krytykowanych przez jego fanów. Do tej pory jestem tym zaskoczony, bo mimo, że wcale mi one nie przeszkadzają (zazwyczaj), to zdaję sobie sprawę z ich istnienia.

„W razie nagłej śmierci na skutek eksplozji - mamy nadzieję, że macie państwo wystarczającą liczbę plomb w zębach, aby umożliwić identyfikację zwłok”.

Sama historia w swoich założeniach jest zbliżona do „Wielkiego Marszu” – tak jak i on ukazuje potencjalną drogę, w którą może zmierzać świat. Obie powieści zostały napisane niemalże pół wieku temu, ale idealnie pokazują, gdzie zmierzamy jako ludzkość. To wręcz przerażająco interesujące, jak Kingowi udało się przewidzieć przyszłość. Widać to zwłaszcza w „Uciekinierze”, w stosunku do którego brakuje nam głównie zezwolenia na zabijanie w ramach rozrywki. Nam, jako ludzkości. Warto więc przeczytać tę powieść choćby dla tych wartości, które może nam przekazać. Pewnego rodzaju ostrzeżenie, które i tak cała ludzkość zignoruje, nawet jeśli personifikacja danego problemu wykrzyczałaby nam prosto w twarz, że zaraz będzie za późno. A King ujął to jako czystą fikcję na potrzeby swojej własnej powieści…

Ciekawa książka, która przyciąga i umie utrzymać uwagę czytelnika. Niezbyt długa, pozbawiona męczących opisów, za to pełna akcji oraz niepewności. Ciężko jest ją zakwalifikować do czołówki dzieł Stephena Kinga – nawet ciężko mi uznać ją za jedną z moich ulubionych. Można powiedzieć, że to kolejna poprawnie napisana powieść, która naładowana została dodatkowym magnetyzmem. Przy okazji tematyka, którą porusza, może być bliska naszym sercom, choćby ze względu na bliską przyszłość, w której została osadzona historia opowiadana w „Uciekinierze”. 2025 rok przyjdzie szybciej niż nam się wydaje. Jednak czy rozrywka, z którą mamy do czynienia w tej książce również? Czy to jedynie zwykła fikcja, która nie ma i nie będzie miała racji bytu?

Łączna ocena: 7/10

poniedziałek, 17 czerwca 2019

„Ruchome obrazki” – Terry Pratchett

„Ruchome obrazki” – Terry Pratchett
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Terry Pratchett
Tytuł: Ruchome obrazki
Wydawnictwo: Proszyński i S-ka
Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Stron: 395
Data wydania: 13 października 2016


A oto i kolejny miesiąc, w którym sięgam po Pratchetta! Sukcesywnie poszczególne tomy kolekcji wydanej przez Edipresse oraz Prószyński i S-ka znikają (chociaż nie z biblioteczki!) i pojawiają się w mojej głowie. Tym razem miałem przyjemność przeczytać „Ruchome obrazki”, traktujące o sztuce filmu! Jak to u każdego autora, czasem bywa lepiej, a czasem gorzej i niektóre z książek są o wiele lepsze niż inne. Trafiają się również nieco słabsze, chociaż wciąż trzymające poziom. Taka jest naturalna kolej rzeczy, jeśli ktoś wydaje kilkadziesiąt książek w ciągu swojego życia – nie wszystkie z nich okażą się być arcydziełami (a u niektórych autorów lub autorem wręcz żadna z powieści nim nie będzie). Jak jest w przypadku „Ruchomych obrazków”? Ta książka niestety zdecydowanie nie należy do arcydzieł.

Oktoceluloza – cóż to za wspaniały materiał! Alchemicy chyba jeszcze nigdy nie byli z czegoś tak dumni, jak właśnie z niej. No, ewentualnie z kilku wybuchów, które wstrząsnęły całym miastem. Wybuchy jednak nie dadzą tego, co daje oktoceluloza, czyli magii ekranu! W połączeniu z małymi chochlikami, zagonionymi do szybkiego malowania tego co widzą, w rękach dobrego specjalisty z Gildii Korbowych potrafi zdziałać cuda. A Święty Gaj, zwany również Holy Wood, cały czas rośnie napędzany siłą wspaniałości ruchomych obrazków. Nie wszystko jednak co występuje w Świecie Dysku jest naturalne. Nie wszystko jest też sztuczne. Czasami jest po prostu aberracją spowodowaną przez zaburzenia osnowy rzeczywistości…

„Wewnątrz każdego starego człowieka tkwi młody człowiek i dziwi się, co się stało”.

Terry Pratchett wziął tym razem na warsztat „magię Hollywood” – i to w sensie dosłownym, jak i przenośnym. „Ruchome obrazki” są częścią cyklu o Niewidocznym Uniwersytecie, chociaż przyznać muszę, ze magów to zbyt wielu tutaj nie spotkamy. No, w każdym razie przez co najmniej pierwszą połowę książki. Cała historia skupia się wokół pratchettowskiej wersji Hollywood, czyli (he-he) Holy Wood, zwanym również Świętym Gajem. Autor w charakterystyczny dla siebie sposób wyśmiewa nie tylko samą apoteozę samego Hollywood w rzeczywistym świecie, ale również „magię kina”, która rzekomo potrafi odmieniać losy człowieka oraz jego zachowanie. Chociaż w przypadku Hollywood za magię robi pieniądz, natomiast w Holy Wood jest to coś zgoła innego… 

Tym razem niestety można się zanudzić przy książce – i to nawet mimo tak atrakcyjnego tematu! W końcu jakby nie patrzył największe kinowe hity, życie gwiazd, ich problemy, prywatne sprawy i cała reszta otoczki wokół filmowego showbiznesu to bardzo chwytliwe tematy. A do tego wokół wielu aspektów narosło mnóstwo mitów oraz stereotypów, więc wydawać by się mogło, że materiału do satyry jest co nie miara. Ano jest, tylko jakoś tak… Niemrawo Terry Pratchett do tego podszedł. Celnie, jak zwykle zresztą, trafiał w przywary aktorów oraz całego biznesu, ale jednak zrobił to bez nutki szaleństwa i tego czegoś, co sprawia, że ciężko się od jego książek oderwać. 

„Miesiąc minął szybko. Wolał nie zostawać na miejscu zbyt długo”.

Trochę lepiej jest w drugiej połowie książki, w której pojawia się nieco więcej magów (w sensie dosłownym i przenośnym), a cała zabawa w Holy Wood staje się coraz bardziej niebezpieczna, a magowie powoli dochodzą do różnych wniosków. Trochę bardziej się człowiek może wkręcić, jednak wciąż nie robi to z „Ruchomych obrazków” ponadprzeciętnej książki. Chociaż humor jak zwykle potrafi uratować sytuację, zwłaszcza że można zobaczyć mnóstwo nawiązań do współczesnej kinematografii, charakterystycznych dla niej miejsc oraz oczywiście osób! W nazwiskach oraz pseudonimach postaci biorących udział w tworzeniu ruchomych obrazków dostrzegniecie podobieństwo do prawdziwych nazwisk znanych aktorów oraz aktorek, którzy cechują się nawet podobnym zachowaniem. Cóż, w końcu to jednak Terry Pratchett, a humor to jest to, co zawsze wychodziło temu brytyjskiemu pisarzowi.

Jak widać nie jest to najlepsza z książek Pratchetta i zdecydowanie nie należy do czołówki jego dorobku. Oczywiście jest pełna humoru, trafnych porównań i ociekającej ironią groteski, jednak nie jest to powieść, do których przyzwyczaił swoich fanów Terry Pratchett. Brakuje jej polotu, pazura i przede wszystkim jasnej i klarownej historii. Ta przedstawiona w „Ruchomych obrazkach” jest nieco sflaczała i nie do końca spełnia wymogi, jakie stawia się przed dobrą książką fantastyczną. Nawet jeśli należy do zupełnie osobnego gatunku, jakim niewątpliwie jest proza nieżyjącego już, brytyjskiego autora takich dzieł jak cały cykl o Straży Miejskiej czy cykl o Śmierci. Nie zawsze jednak każdemu autorowi wszystko wyjdzie. Jeśli się było tak płodnym pisarzem jak Pratchett, to lekkie niedociągnięcia, która się czasem przytrafiają, są czymś w pełni akceptowalnym i wręcz normalnym. Cóż, byle do następnej!

Łączna ocena: 6/10

sobota, 15 czerwca 2019

Z Netflixa pod pióro S02E02 – „Czarnobyl”

„Czarnobyl”
Źródło: Filmweb
Oryginalny tytuł: Chernobyl
Twórca: HBO
Rok: 2019
Gatunek: dramat


Tym razem tytuł tego cyklu może być trochę mylący. W końcu „Czarnobyl” to miniserial, który można obejrzeć na HBO, a nie Netflixie. Widać to zresztą nawet w pierwszych czterech linijkach niniejszego wpisu! Jednak mimo tego, serial ten jest zdecydowanie wart opisania i zwrócenia na niego Waszej uwagi (o ile jeszcze jego tytuł nie obił się Wam o uszy), a otwieranie kolejnego cyklu mija się z celem. Być może pomyślę nad jego przemianowaniem na coś bardziej generycznego – w końcu coraz więcej serwisów streamingowych się pojawia! A że nie ma czasu na ciągłe oglądanie to już insza inszość… Na „Czarnobyl” jednak czas znalazłem i absolutnie nie żałuję ani jednej minuty spędzonej przy jego odcinkach. Nawet mógłbym obejrzeć drugie tyle!

26 kwietnia 1986 roku w Czarnobylu dochodzi do jednej z najsłynniejszych katastrof związanych z energetyką jądrową na całym świecie. W bloku energetycznym nr 4 Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej dwa wybuchy doprowadzają do rozsadzenia budynku, w efekcie czego reaktor został odsłonięty, a grafit izolujący do tej pory reaktor zapłonął i rozpoczął swoją wielodniową emisję ogromnej ilości izotopów promieniotwórczych do atmosfery. To, co zaczęło dziać się po godzinie 01:23:40 to historia błędów, trudnych decyzji, propagandy oraz walki o zminimalizowanie skutków katastrofy jak tylko się da. Nie było jednak możliwe osiągnięcie tego bez ogromnych wyrzeczeń oraz poświęcenia wielu ludzkich istnień. I nie tylko ludzkich.

Realizm i naturalizm – tymi dwoma słowami można w pełni opisać „Czarnobyl”. Już od pierwszych minut widać, że twórcy postanowili nie tylko jak najwierniej oddać sam przebieg wydarzeń zarówno katastrofy, jak i tego, co działo się w ciągu miesięcy po niej następujących, ale również wygląd miejsc oraz ludzi. Można wczuć się w klimat radzieckiej myśli technologicznej lat 80. XX wieku – surowe, proste wykończenia, pomieszczenia przytłaczające swoją surowością i ogromem. Realistycznie oddane efekty choroby popromiennej, zwłaszcza w przypadku przyjęcia dużej ilości promieniowania w krótkim czasie. Jeśli macie wrażliwe żołądki, to nie polecam oglądania tego serialu podczas jedzenia. HBO nie bawiło się w cenzurę czy kadrowanie nieprzyjemnych widoków. Pokazali chorobę popromienną w całej okazałości.

Dość wiernie również została oddana sama historia, razem z ludźmi, którzy pociągali za sznurki oraz tymi, którzy szli w pierwszym szeregu do walki ze skutkami. Oczywiście w wielu miejscach konieczne było uproszczenie pewnych sprawy lub wręcz ich w pełni świadome przeinaczenie (jak jest w przypadku postaci Uliany Chomiuk, która tak naprawdę uosabia innych, rzeczywiście żyjących naukowców, którzy dokonali „jej” odkryć). Tego jednak można było się spodziewać, bo czymże byłby serial lub film w stu procentach wiernie oddający jakieś wydarzenia (<ironia mode off>)? Czy te wszystkie nieścisłości miały prawo się pojawić, czy nie wpłynęły przypadkiem negatywnie na postrzeganie wydarzeń z 1986 roku – trudno mi powiedzieć. Zgodnie z moją wiedzą dotyczącą tej katastrofy, nabytą na długo przed pojawieniem się tego miniserialu, nie powinno mieć to żadnych negatywnych skutków. Jednak jeśli ktoś bardzo mocno chciałby poznać dokładne szczegóły, to musi niestety uzupełnić serial bardziej fachowymi reportażami i opracowaniami.

Serial robi niesamowite wrażenie. Nie tylko swoim rozmachem i szczegółowością, ale również warstwą psychologiczną, która pokazuje z czym musieli mierzyć się wszyscy ludzie mający bezpośrednią styczność z katastrofą. Zarówno osoby decyzyjne, które odpowiedzialne były za samą tragedię, jak i usuwanie jej skutków, jak również te, które brały udział we wszystkich czynnościach. Twórcy pokazali ogrom tragedii również dla mieszkańców Prypeci, używając do tego celu scen, które w dość sugestywny sposób pokazują jak bardzo nieświadomi byli ludzie na wiele dni po wybuchach w bloku energetycznym nr 4. Dorośli i dzieci, kobiety i mężczyźni – wszyscy wystawieni na działanie promieniowania, czego wielu z nich nie przeżyło. A inni mieli odczuć skutki dopiero po paru latach. Wszystko to oczywiście w atmosferze powagi oraz prostego przekazywania faktów – bo tym to po prostu było. Faktem, że sporo osób umarło.

Można co prawda odnieść wrażenie, że serial nieco wyolbrzymia skalę problemu, sugerując wręcz wielotysięczne żniwo, jakie zebrała katastrofa w Czarnobylu, co nie do końca jest prawdą. Raporty jasno i wyraźnie wskazują dokładną liczbę osób, które poniosły śmierć w sposób bezpośredni lub pośredni, jednak o tym człowiek się dowie dopiero po głębszych poszukiwaniach. Na pewno jednak twórcy serialu osiągnęli jedną, konkretną rzecz – zwiększyli zainteresowanie tematem, gdyż niemalże cały internet huczy od wielu dni o Czarnobylu. Być może dzięki temu zwiększy się świadomość ludzi i ich umysły otworzą się na naukę, nie na przypuszczenia niepoparte żadnym badaniem. I w efekcie zmniejszy irracjonalny strach przed atomem. Nawet jeśli ma to oznaczać krytykę niektórych scen czy założeń serialu. Chociaż w przypadku badania wpływu katastrofy na wiele przypadków nowotworów sami naukowcy nie są do końca zgodni i uzależniają często wyniki od metodologii badań.

Pomimo pewnych nieścisłości i dość „amerykańskiego” wydźwięku, jest to serial jak najbardziej godny obejrzenia. Nie bez powodu przyćmił nawet ostatni sezon „Gry o Tron” i nie bez powodu pojawił się na ustach niemalże całego świata. Naturalizm oraz realizm przedstawiony w poszczególnych scenach potrafi działać na wyobraźnię i pokazać choć w małym stopniu z czym musieli wówczas walczyć ludzie. Pokazuje również jak bardzo Związek Radziecki próbował zatuszować tego typu problemy. Wreszcie porusza tematykę samego atomu jako źródła energii i zmusza do szukania o wiele bardziej wiarygodnych informacji niż garść zabobonów oraz niesprawdzonych informacji przekazywanych od osoby do osoby. A być może podczas poszukiwań traficie na wywiad z Anatolijem Diatłowem, który pozwoli Wam spojrzeć z dwóch różnych perspektyw na tę katastrofę. Możemy teraz jedynie wspominać te wydarzenia, ale prawdopodobobnie nigdy nie dojdziemy do tego, czy jest jedna konkretna rzecz lub osoba w pełni odpowiedzialna za taki a nie inny koniec czwartego bloku energetycznego Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej.

Łączna ocena: 9/10

Wszystkie kadry pochodzą z serwisu Filmweb.


poniedziałek, 10 czerwca 2019

Bardzo chcę! #58 – „Niedokończone opowieści” J.R.R. Tolkien

Źródło: Lubimy Czytać
Tolkiena nie trzeba chyba absolutnie nikomu przedstawiać. Można go uwielbiać, można nienawidzić, ale „Władca Pierścieni” oraz „Hobbit” tak mocno wżarły się w popkulturę, że nie sposób o nich słyszeć przynajmniej kilka razy w roku. Chyba każdy ma znajomego, który wychwala twórczość Tolkiena, lub takiego, który zachodzi w głowę jak w ogóle można to czytać. Wszystko się jednak sprowadza do tego, że nazwisko tego brytyjskiego pisarza jest znane wszem i wobec. Mniej znane jednak są dzieła inne niż wspomniany już „Władca Pierścieni” oraz „Hobbit. Część osób kojarzy jeszcze „Silmarillion”, który jest dość chętnie czytany przez fanów twórczości autora, ale wielu osobom ciężko wymienić inne tytuły. A „Niedokończone opowieści” warto znać, zwłaszcza jeśli się jest fanem Tolkiena. Co prawda cała książka to nie tylko dzieło J.R.R. Tolkiena, ale również po części jego syna, Christophera, jednak same opowieści to oczywiście dzieło ojca.

„Niedokończone opowieści” wydają się być idealnym uzupełnieniem zarówno wspomnianego już „Władcy Pierścieni”, jak i „Silmarillion”. Zawierają w sobie między innymi historie opowiedziane z perspektywy znanych postaci z wcześniej wymienionych powieści oraz więcej szczegółów dotyczących mitologii Śródziemia, jego wzlotów oraz upadków i walki między różnymi istotami. Sam Christopher Tolkien dodał do każdej z opowieści swój komentarz, dzięki któremu można lepiej wczuć się w klimat i zrozumieć umiejscowienie danej historii w chronologii Śródziemia. 

To wszystko, co napisałem oraz jeszcze więcej można przeczytać w oficjalnym opisie prosto od Wydawnictwa Zysk:

„Fascynujący zbiór historii rozgrywających się od Dawnych Dni Śródziemia po zakończenie Wojny o Pierścień, stanowiących kontynuację Hobbita, Władcy Pierścieni i Silmarillionu. Książka skupia się na Śródziemiu, zawiera barwną opowieść Gandalfa o tym, jak doszło do tego, że wysłał krasnoludów na słynną kolację w Bag End, opis pojawienia się boga morza Ulma przed Tuorem u wybrzeży Beleriandu oraz dokładny opis wojskowej organizacji Jeźdźców Rohanu, a także relację z podróży Czarnych Jeźdźców w poszukiwaniu Pierścienia. Czytelnik znajdzie tu też jedyną ocalałą opowieść o wielowiekowej historii Númenoru sprzed jego zagłady oraz wszystko, co wiadomo o Pięciu Czarodziejach wysłanych przez Valarów do Śródziemia, a także o Widzących Kamieniach znanych jako palantíry oraz o legendzie o Amrothu. Wszystkie te opowieści zostały zebrane przez syna i literackiego spadkobiercę J.R.R. Tolkiena, Christophera Tolkiena, który napisał przedmowę, a także zaopatrzył każdą historię w krótki komentarz, dzięki któremu czytelnik może wypełnić luki w narracji oraz umieścić daną opowieść w kontekście pozostałych dzieł mistrza”.

Czytaliście? Możecie polecić? A może dopiero się dowiedzieliście o istnieniu „Niedokończonych opowieści” i też nabraliście na nie ochotę? :D 

sobota, 8 czerwca 2019

„Metro 2034” – Dmitry Glukhovsky

„Metro 2034” – Dmitry Glukhovsky
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Dmitry Glukhovsky
Tytuł: Metro 2034
Wydawnictwo: Insignis
Tłumaczenie: Paweł Podmiotko
Stron: 410
Data wydania: 4 listopada 2015


To być może zadziwiające, ale mam za sobą już kilk tytułów z Uniwersum Metro 2033, a nawet Uniwersum Metro 2035, jednak głównej trylogii, którą napisał Dmitry Glukhovsky jeszcze nie zaliczyłem. Oczywiście, samo „Metro 2033” jest już za mną, jednak pozostałe dwa tomy czekały dość długo na swoją kolej. Wreszcie jednak udało się to zrobić i przeczytać kolejny z nich – chociaż do tej pory się zastanawiam czemu nie sięgnąłem po niego wcześniej. Zwłaszcza, że w świat stworzony przez rosyjskiego pisarza wsiąkłem niemalże od pierwszych stron pierwszej książki. Teraz, gdy przeczytałem ich już kilka, mogę inaczej spojrzeć na twórczość Glukhovsky’ego. Nie jestem jednak pewien, czy „Metro 2034” jest dobrym punktem wyjścia do nowych porównań.

Jakby sama nuklearna apokalipsa nie była wystarczającą karą dla całego świata. Mieszkańcy moskiewskiego Metra, ocalali z katastrofy, doskonale wiedzą, że mieszkanie pod ziemią, na której żyją zupełnie nowe formy życia, nieprzyjazne człowiekowi, nie jest proste i przyjemne. Minął raptem rok od pokonania Czarnych, a Metro musi walczyć z kolejnym problemem. Mieszkańcy Sewastopolskiej twardą odpierają próby wtargnięcia nowych istot do wnętrza tuneli, jednak jakość ich obrony – a co za tym idzie być może przyszłość Metra – zależy od dostaw amunicji. Te jednak nagle ustają. Pojawia się jednak Hunter, który uznany został za zaginionego. Wchodzi w skład wyprawy mającej na celu rozwikłanie zagadki znikających karawan. Czy jednak stoi po tej samej stronie co wszyscy?

„Zwyczajny człowiek. Okrutny, głupi, mściwy. Jak wszyscy”.

Historia rozpoczyna się rok po wydarzeniach znanych z pierwszej części trylogii, czyli „Metro 2033”. Dzieje się ona jednak po drugiej stronie moskiewskiego metra, w okolicach Sewastopolskiej, którą być może część osób kojarzy z bliskości stacji Technopark. Ponownie Dmitry Glukhovsky postawił na psychologiczny aspekt niż na działanie. Opisuje tunele jako ciężkie, ciemne, przytłaczające wręcz swoją wielkością, a podróż po nich jawi się jako mozolna i skrajnie niebezpieczna wędrówka, która może złamać nawet największego twardziela. Takie podejście do tworzenia całej historii ma jednak swoje minusy – potrafi być nużąca i szybko się znudzić. Zwłaszcza jeśli przegnie się z ilością przemyśleń, które przelewane są z głów poszczególnych postaci na papier. Niestety tego problemu autor nie uniknął.

Fabuła od samego początku nie jest zbyt skomplikowana. Ma oczywiście swoje nagłe zwroty (chociaż niezbyt przejmujące w większości przypadków), jednak to nie ona zdaje się być najważniejsza. „Metro 2034” już od pierwszych stron pokazuje, że będzie to opowieść o ludzkich rozterkach, które nawet w obliczu katastrofy i postapokaliptycznej rzeczywistości nie za wiele się może zmienić w stosunku do tego, co możemy obserwować obecnie. Nie wiadomo komu ufać, nie wiadomo kto mówi prawdę, a kto kłamie. Ciężko jednoznacznie udowodnić komuś winę lub poświadczyć za jego niewinność. Mamy też do czynienia z próbami oceny moralnej własnych decyzji oraz podjęcia tej jedynej „słusznej”, jakakolwiek by ona nie była. Wszystko oczywiście w perspektywie dalszego życia (bądź nie…) w zamkniętej społeczności, która żyje na niewielkiej powierzchni i doskonale będzie sobie zdawać z decyzji podjętych przez daną jednostkę. Albo i nie będzie sobie zdawać…

„Żeby zabierać ludziom życie, nie trzeba wielkiej potęgi. Zaś przywrócić go umarłym nie potrafi nikt”.

Niestety to wszystko powoduje, że nie za wiele się dzieje, a już na pewno nie na samym początku. Decyzje podejmowane są szybko, wszelkie wyprawy równie szybko się organizują i wyruszają, ale można odnieść wrażenie, że absolutnie nic się nie dzieje. Jeśli ktoś lubi czytać razem z mapą (a ja do takich osób należę), to zauważy, że tak naprawdę główni bohaterowi naprawdę niezły kawał drogi przebyli. Tylko co z tego, jeśli przemieszczanie się w większości przypadków jest całkowicie wycięte. Tam, gdzie Dmitry Glukhovsky postanowił dorzucić nieco pikanterii w postaci małej jatki widać, że postacie naprawdę trafiły w tunele metra. Jednak większość ich drogi to magiczne teleportowanie się ze stacji na stację (albo nawet i po kilka na raz). Część działająca na psychikę jest ważna i robi mega robotę, co widać było w pierwszej części trylogii, jednak niemalże kompletne wycięcie jakiejkolwiek bardziej zaawansowanej akcji nie wydaje się być dobrym pomysłem.

Nie jest to tak dobra książka jak poprzedniczka, „Metro 2033”. Pomimo całkiem dobrego pomysłu na fabułę, jego realizacja pozostawia sporo do życzenia. Za dużo przemyśleń, które krążą tak naprawdę wokół tego samego tematu, nie odkrywając niczego nowego, a za mało jakiejkolwiek akcji, lub choćby bardziej rozbudowanego (nie powtarzanego w kółko) wątku psychologicznego. „Metro 2034” wciąż ma ten sam, ciężki i duszny klimat, cały czas widać, że to ten sam warsztat pisarski, ale nie wciąga tak i nie przykuwa uwagi. Niewiele się dzieje, więc niestety niewiele jest momentów, które mogą rozłożyć na łopatki nawet największego malkontenta. Można powiedzieć, że w pewnym sensie to właśnie druga część trylogii Metra zamienia ludzi w malkontentów.

Łączna ocena: 6/10

wtorek, 4 czerwca 2019

Co pod pióro w czerwcu 2019?

Kiedy tak sobie mija miesiąc za miesiącem, a na blogu pojawiają się kolejne posty, to osobiście nawet nie zdaję sobie sprawy z tego, że to już prawie połowa roku na mną! Czerwiec w końcu jest szóstym miesiącem, a jak się zakończy, to zostanie tylko drugie tyle czasu i znowu Nowy Rok! Nie wiem czy ta myśl bardziej mnie przeraża czy cieszy. Może trochę zaskakuje, ale tak nie za bardzo. W końcu można się było tego spodziewać. Kto by pomyślał, że czas sobie lubi tak zasuwać! W każdym razie tego wszystkiego nie zatrzymamy, ale możemy próbować zatrzymać wspomnienia ze wspaniałych książek, które przeczytamy, prawda? Ano prawda, więc zamierzam czerwiec wykorzystać tak bardzo, jak się tylko da.

Zapewne skończy się to oczywiście na standardowej liczbie przeczytanych przeze mnie książek. Moje wykresy są nudne jak flaki z olejem. Jakby tak je zestawić z każdego miesiąca obok siebie, to by utworzyły linię prostą. Zobaczymy jak to wyjdzie w czerwcu, czy dorzucę jakieś zawirowanie, czy też nie. Może zrobię ze zbiorczego wykresu sinusoidę, ha! Nie wiem jednak co przyniesie czerwiec, wiem jednak, że nie planuję więcej niż zwykle. Klasycznie, cztery książki, które możecie zobaczyć poniżej. :)

Jak zwykle wszystkie okładki pochodzą z serwisu Lubimy Czytać.

„Ruchome obrazki” – Terry Pratchett
„Ruchome obrazki” – Terry Pratchett

Kolejny tom „Świata Dysku”, który zamierzam przeczytać. Zostało już w sumie niewiele, a najbardziej rozpoznawalne podcykle już za mną. Tym razem biorę się za tom z cyklu biznesowego, który to (tom, nie cały cykl) skupia się między innymi na Hollywood. Zobaczymy jak Terry Pratchett sobie z tym poradził. :)

„Metro 2034” – Dmitry Glukhovsky
„Metro 2034” – Dmitry Glukhovsky

Wreszcie się wziąłem za kolejne tomy Metra, a zwłaszcza tę oryginalną trylogię. Poznałem już kilku autorów, ale cały czas główne trzy książki, które napędzają całe uniwersum nie są mi znane. Spokojnie, to się właśnie zmienia, nadrabiam zaległości tak szybko jak się da! Co prawda w czerwcu planuję tylko drugi tom zaliczyć, ale wszystko w swoim czasie, prawda? :)

„Uciekinier” – Stephen King
„Uciekinier” – Stephen King

Kolejna książka Kinga, którą wydał pod pseudonimem Richard Bachman. Tym razem mamy do czynienia z rokiem 2025, w którym jedną z najbardziej popularnych rozrywek są teleturnieje ociekające wręcz brutalnością. Z takim właśnie show zmierzę się w tej powieści – a jak mi podejdzie, to dopiero się przekonamy!
NIESPODZIANKA

Niespodzianki pojawiają się u mnie głównie wtedy, kiedy planuję konkretny tom, ale nie jestem pewny, czy dotrze przed premierą lub zdążę go przeczytać. Najczęściej tak jest, kiedy premiera jest pod koniec miesiąca – a w tym przypadku właśnie tak jest. Nie będzie to kryminał, fantastyka, ani nawet nic popularnonaukowego. Będzie coś… życiowego. :) 

niedziela, 2 czerwca 2019

Podsumowanie maj 2019

Jak Wam minął maj? Też tak deszczowo jak mi? Majówka wystartowała od brzydkiej pogody, potem chwila słońca, takiego nieśmiałego. A potem znowu deszcz, zimno, potem parno, potem znowu zimno. Ani to na zewnątrz wyjść, a w domu zostać. Niby czasem było te 20°C, aż się nie chciało siedzieć w czterech ścianach, ale do tego co chwilę lało z nieba jak oszalałe. No to siedziałem w domu nawet więcej niż podczas zimowych miesięcy (sic!) – chociaż mój czas na czytanie wcale się od tego nie wydłużył. Jednak udało mi się zaliczyć wszystkie tytuły, które chciałem zaliczyć w maju, a do tego nawet więcej! Bilans więc mogę uznać za jak najbardziej dodatni. Trochę mi „Happy mózg” tempo zmniejszył, bo mimo że naprawdę ciekawy, to jednak obszerny i czasami ciężko wchodził. Tak to niestety czasem bywa z pozycjami popularnonaukowymi – jak się akurat danego dnia nie ma weny na tę naukową część, to można trafić na ścianę. Na szczęście tylko z kartongipsu, więc łatwo się przebić. :P

Maj mi po prostu mignął w życiu. Często lubię powtarzać, że czas za szybko zasuwa, ale maj to tak naprawdę – był i się zmył. Nie wiem do końca czym to było spowodowane, czy dość dynamiczną sytuacją w pracy, czy wejściem w rutynę i powtarzalne czynności, przez które leciałem jak na automacie, ale niewiele pamiętam z minionego miesiąca. Być może sama pogoda też miała wpływ – w końcu w maju można się spodziewać nieco więcej słońca niż to, co widziałem. A widziałem środek listopada. Co prawda ja bardzo lubię takie średnie temperatury, w okolicach właśnie dwudziestu stopni Celsjusza, ale nie ciągły deszcz i ponury klimat. Cóż, mam nadzieję, że czerwiec będzie trochę bardziej sensowny. Jednak nie mam tu na myśli nagłych upałów ponad trzydzieści stopni. :(

Na pierwszy ogień oczywiście idzie infografika, z której dowiecie się ile książek udało mi się przeczytać w maju, ile liczyły sobie stron oraz ile milimetrów mierzyły sobie ich grzbiety! Co prawda nie biorę już udziału w wyzwaniu z tym związanym, ale został mi nawyk zapisywania sobie grubości grzbietów. A skoro został, to niechaj sobie wejdzie do statystyk!



Równo, no nie? Niby był ten weekend majowy, nawet miałem te pięć dni wolnego (nie licząc poniedziałku i wtorku jeszcze z kwietnia, bo te dwa dni były dla mnie pracującymi dniami), ale jakoś to mocno nie wpłynęło na mój czas. Zwłaszcza, że miałem też dwudniowy wyjazd służbowy, no i oczywiście bywały dni, w których nie za bardzo było kiedy czytać. W każdym razie ja się tam cieszę z tego, co jest i tyle. :D 



Coś nie mogę od kilku miesięcy ruszyć do przodu z liczbą obserwatorów na Instagramie. Nie wiem czy się rozwijam w tych fotkach czy nie, ale jak się uzbierało niecałe 70 osób, tak cały czas się trzyma! Zdecydowanie nie umiem w social media – podobnie bowiem wygląda Facebook i mój fanpejdż. Niby się człowiek nasłuchał teorii, ale jej w praktyce wykorzystać nie może. Tutaj jednak ponownie cieszę się z tego co jest – w końcu Wy wszyscy mnie tak czy siak czytacie, obserwujecie, oglądacie co wrzucam tu i ówdzie, więc kolejny raz dziękuję! :) 



Był sobie Piknik Przyjaciół Schroniska w Toruniu (o czym pewnie już wiedzą osoby, które obserwują mnie na Instagramie lub Facebooku), więc byłem i ja. A skoro był na nim kiermasz książek, to moja biblioteczka wzbogaciła się o parę sztuk, a schronisko w zamian wzbogaciło się o parę groszy. Do tego wcześniej przekazałem na kiermasz kilka swoich pozycji, które zwolniły miejsce w mojej biblioteczce i powiem Wam, że spoko się tak patrzy na książki, które się samemu dało, leżące i czekające na nowego nabywcę. Czuje się coś, co mówi „dobra robota, może i ginąca w morzu potrzeb, ale dobra”. Polecam wszystkim. :)

To tyle jeśli chodzi o infografiki. Pora na klasyczną listę przeczytanych książek wraz z linkami do opinii o nich. Znaleźć ją rzecz jasna możecie na stronie dotyczącej przeczytanych przeze mnie książek w 2019 roku!


W maju najbardziej popularnym postem była opinia o drugiej części „Królestwa popiołów”  chociaż pierwsza część deptała tej drugiej po piętach! Najwięcej wejść na mojego bloga Google Analytics odnotowało od Łukasza z bloga Świat Fantasy – po raz kolejny dzięki! :D 

A jak tam Wasz maj?