niedziela, 31 marca 2019

[PREMIERA] „Mózg chce więcej. Dopamina. Naturalny dopalacz” – Daniel Z. Lieberman, Michael E. Long

„Mózg chce więcej. Dopamina. Naturalny dopalacz” – Daniel Z. Lieberman, Michael E. Long
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Daniel Z. Lieberman, Michael E. Long
Tytuł: Mózg chce więcej. Dopamina. Naturalny dopalacz
Wydawnictwo: Feeria Science
Tłumaczenie: Jarosław Irzykowski
Stron: 320
Data wydania: 3 kwietnia 2019


Niezbyt często mam okazję i przyjemność czytać literaturę popularnonaukową, chociaż bardzo ją lubię. Najczęściej wybieram jednak beletrystykę, która zapewnia mi po prostu rozrywkę. Zapominam przy tym, że nie bez powodu o książkach takich jak „Mózg chce więcej. Dopamina. Naturalny dopalacz” mówi się „literatura POPULARNONAUKOWA”. Przedstawiane są w miarę prostym językiem, starając się szerzyć naukę wśród jak największej liczby osób. Przy tym wcale nierzadko wypełnione są humorem i zabawnymi przykładami. O ludzkim mózgu wiemy cały czas wbrew pozorom niewiele, a temat jest niezwykle ciekawy. Czy ta książka może odkryć przed Wami jedną z tajemnic, jakie skrywa w sobie ta masa zwojów w naszych głowach? Zdecydowanie tak!

Jedna cząsteczka, a tyle potrafi. Dopamina, kojarzona kiedyś głównie jako odpowiedzialna za przyjemność, jest bardzo interesującym neuroprzekaźnikiem. Do niej można przypisać emocje i uczucia, które odczuwamy będąc zakochanymi, to ona się pojawia podczas narkotycznego haju, to ona daje nam motywację do zdobycia wszystkiego – łącznie z pełną kontrolą nad innym człowiekiem. Dawno temu gwarantowała człowiekowi przeżycie, teraz może być jego zgubą. Przeprowadzono już mnóstwo badań nad dopaminą oraz zachowaniem ludzkim pod jej wpływem, a najciekawsze przypadki umieszczono w tej oto książce.

„Tak oto chemia odpowiada w prosty sposób na odwieczne pytanie, dlaczego miłość słabnie”.

Dopamina to jeden z neuroprzekaźników, które odgrywają ogromną rolę w życiu człowieka. Jak wielką, możemy dowiedzieć się właśnie z tej książki. „Mózg chce więcej. Dopamina. Naturalny dopalacz” udowadnia, że w każdej niemalże dziedzinie życia dopamina potrafi zaważyć o przechyleniu się szali decyzji na konkretną stronę – w zależności od tego, jak bardzo jesteśmy na nią podatni. Książka przechodzi przez kolejne aspekty życia, począwszy od miłości, poprzez sprawowanie władzy, politykę, uzależnienia a zakończywszy na sztuce oraz nauce. Autorzy udowadniają tym samym, że nie bez powodu naukowcy poświęcili tyle czasu i pieniędzy na badanie jednego tylko neuroprzekaźnika, mimo że w naszym organizmie można znaleźć ich wiele.

Język wykorzystany w tej pozycji jest bardzo przyjazny dla przeciętnego człowieka, chociaż nie mogę powiedzieć, że porywa. Wszystkie, nawet najbardziej trudne pojęcia, zostały odpowiednio uproszczone i pozbawione naukowej terminologii na tyle, na ile było to możliwe. Dzięki temu można rzeczywiście wyciągnąć wiele wiedzy z tomu. Na samym początku książki zresztą znajdziemy informację o tym, że w wielu przypadkach użyto dużych uproszczeń, które niekoniecznie odpowiadają rzeczywistości – potrzebne jednak były nie tylko do sensownego przekazania wiedzy, ale również do zrozumienia pewnych procesów. Jednak jest to wciąż dość surowy język, który jedynie przekazuje wiedzę i nie próbuje jej jakoś ubarwić.

„Wykorzystanie farmaceutyków do uzyskania wpływu na te decyzje dorobiło się niepokojącej nazwy neurochemicznej modulacji osądu moralnego”.

Nie można jednak odmówić książce odnośników do pozycji naukowych. Zazwyczaj spotykałem je albo na samym końcu książki, zebranych w jedną, długą listę (lub jako tytuły przypisane do konkretnych fragmentów). Tym razem dostępne są na końcu każdego rozdziału i dotyczą tematyki w nim poruszanej. Zachęcają również do dalszej eksploracji, między innymi poprzez tytuł, który został użyty jako oznaczenie list – „Dalsza lektura”. Dość ciekawe zagranie muszę przyznać. Oprócz tego gdzieniegdzie można natknąć się na przypisy, który wyjaśniają niezrozumiałe lub po prostu uproszczone aspekty. Uwiarygadniająca otoczka jest więc jak widać zachowana – a nie ma nic gorszego niż książka popularnonaukowa, która wydaje się posiadać treść niepopartą żadnymi dowodami, badaniami czy eksperymentami. W tym przypadku Daniel Z. Lieberman stanął jednak na wysokości zadania.

Najlepsza zabawa zaczyna się jednak gdzieś w połowie książki. Kiedy przejdziemy przez podstawy dotyczące działania dopaminy na nasz organizm oraz pierwsze jej obszary działania, autorzy zabierają nas w podróż o wiele bardziej skomplikowaną. Na warsztat biorą bowiem między innymi badania dotyczące wpływu dopaminy (oraz farmakologicznego sterowania nim) na to, w jaki sposób patrzymy zarówno na świat, jak i jego potrzeby – w tym między innymi potrzeby całej ludzkości oraz jakie mamy sposoby ich rozwiązania w zależności od wpływu dopaminy na nasze myślenie. Wszystko oczywiście podparte konkretnymi, przeprowadzonymi przez naukowców badaniami, które oczywiście można samodzielnie zweryfikować. Można powiedzieć, że po lekturze tej książki już nigdy nie spojrzy się tak samo na rywalizację pomiędzy poszczególnymi opcjami politycznymi czy odwieczną „wojną” między artystami a twardymi zawodami.

„Jedna dawka Citalopramu wystarczyła, by ludzie byli bardziej skłonni wybaczyć nieuczciwe zachowanie, a mniej skorzy uznawać za dopuszczalne wyrządzenie krzywdy, a więc przyjęli postawę właściwą dla dominacji TiT”.

Niesamowicie wartościowa książka – nawet jeśli ktoś przyzwyczajony jest do bardziej „zabawny” form przedstawiania problemów naukowych, to i tak może sięgnąć po „Mózg chce więcej. Dopamina. Naturalny dopalacz”. Wartościowa, merytoryczna i prosto napisana pozycja, która potrafi pokazać z zupełnie innej perspektywy różnice, które od dawna widoczne są wśród wielu ludzi. Wszystko tak naprawdę (co nie powinno w sumie zaskakiwać) sprowadza się do neurochemii, jednak dzięki badaniom przeprowadzonym nad wpływem dopaminy dowiadujemy się dlaczego to wszystko działa tak a nie inaczej. Jest jeszcze wiele niewiadomych – o czym oczywiście książka wspomina – jednak zawartość tej pozycji jest w zupełności wystarczająca do zejścia na o wiele niższy poziom niż tylko „ale bo ten człowiek inaczej myśli”.

Łączna ocena: 7/10



Za możliwość przeczytania dziękuję


niedziela, 24 marca 2019

„Krew świętego” – Sebastien de Castell

„Krew świętego” – Sebastien de Castell
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Sebastien de Castell
Tytuł: Krew świętego
Wydawnictwo: Insignis
Tłumaczenie: Grzegorz Piątkowski
Stron: 602
Data wydania: 13 marca 2019


Tristia jest krainą niezwykłą, chociaż nie została opisana w takich szczegółach jak większość krain, w których rozgrywa się akcja najbardziej poczytnych powieści fantasy. Cykl „Wielkich Płaszczy” nie jest czymś, co zmieni oblicze literatury fantasy, jednak jest bardzo przyjemnym w odbiorze i ciekawie zbudowanym światem, w którym pierwsze skrzypce grają wędrowni sędziowie biegli w szermierce. Pierwsze dwa tomy dały mi się poznać jako interesujące i lekkie lektury, które nie należą może do najbardziej dopracowanych, jednak potrafią dać dużo radości. Trzecia część, „Krew świętego” obiecuje jej jeszcze więcej, choćby ze względu na swoją grubość. Tym, co w rzeczywistości otrzymałem, jestem mega pozytywnie zaskoczony.

Falcio val Mond, Pierwszy Kantor Wielkich Płaszczy już wiele razy ocierał się o śmierć i wyswobadzał się z jej objęć nie bez problemów. Przeżył wiele, począwszy od obalenia rządów jego króla, poprzez wielokrotne tortury i starcia z najlepszymi z najlepszych. Czym innym jednak jest stawanie do walki przeciwko zwykłemu człowiekowi, a czym innym przeciwko komuś, kto jest w stanie zabić Świętego. Na dodatek nie jednego, a wielu. Jednak w obliczu rosnącej w siłę Inkwizycji, coraz większemu napięciu w społeczeństwie oraz bardziej śmiałym knowaniom Książąt, Falcio val Mond nie ma wyjścia. Musi stanąć na wysokości zadania i odnaleźć mordercę, który może odsunąć Aline od tronu.

„Dlaczego życie jest o wiele łatwiejsze, kiedy ludzie próbują ci je odebrać, niż kiedy jesteś zmuszony samodzielnie je uporządkować?”.

Do poprzednich dwóch tomów tetralogii „Wielkie Płaszcze” podchodziłem bardzo luźno – wiedziałem czego mogę się spodziewać po „Ostrzu zdrajcy”, miałem już na jego temat wyrobioną opinię, więc „Cień rycerza” traktowałem podobnie. Jako lekkie, niezobowiązujące, ale interesujące lektury, które naprawdę mogą umilić czas. No i do tego osadzone są w świecie nieco innym niż te, do których przywykłem. Sięgnąłem więc po „Krew świętego” z podobnym nastawieniem. Miło spędzony czas przy ciekawej, choć nie powalającej powieści. Tym razem jednak Sebastien de Castell mnie zaskoczył, bo od samego początku jego książka (może nie kompletnie, ale jednak) porwała. Bardzo miłe zaskoczenie.

Być może to był pewnego rodzaju problem tomów wprowadzających, a być może po prostu autor dopiero teraz rozwinął skrzydła, ale tym razem akcja jest mocniej osadzona na konkretnych fundamentach. Do tego wszystkie smaczki i niuanse dotyczące Tristii oraz jej sytuacji politycznej rezonują w niemal każdym działaniu Falcia i jego kompanów – jak również ich wrogów, byłych i obecnych. Nie nazwałbym intryg, które opisuje autor misternie plecionymi, jednak potrafią tu i ówdzie zaskoczyć i dodać odrobinę pikanterii oraz dynamiki całej akcji. Do tego pojawiają się kolejne fakty dotyczące historii Tristii, która jak się okazuje jest w stanie zaskoczyć jeszcze nie jedną organizacją czy sektą, które kiedyś istniały w jej granicach. Dla mnie to ogromny plus, gdy świat ukazuje następne tajemnice w kolejnych tomach.

Pewnym mankamentem jest nadnaturalna wręcz zdolność do leczenia swoich ran i ignorowania urazów, czesto bardzo poważnych. Głównie dotyka ona Falcia, Pierwszego Kantora, który tak po prostu potrafi parę godzin po otrzymaniu poważnych obrażeń udać się w pościg. Autor próbuje tu i ówdzie załagodzić te wpadki, ale niestety wygląda to trochę jak ciagnięcie głównego bohatera na siłę przez kolejne wydarzenia, nie zważając na to, że powinien jednak trochę bardziej cierpieć. Opisywane przez Sebastiena de Castella „niedogodności”, którym ulega nie tylko sam Pierwszy Kantor, ale również reszta jego ekipy, nie przystają jednak do ogromu obrażeń, które otrzymał. Przypominają raczej efekty średnio groźnego pobicia samymi pięściami w jakimś zaułku. Człowiek trochę wolniejszy, boli go to i owo, być może ma problemy z chodzeniem, ale jakoś sobie daje radę. Tak jak Falcio po pojedynkach na śmierć i życie.

„– Szlachta nie musi zarabiać na życie – odpowiedziałem. – Potrzebują sposobu na zabicie czasu, a bycie urażonym jest ich ulubionych hobby”.

Problemy te są jednak na całe szczęście dość mocno zasłonięte świetną linią wydarzeń, którą autor zaprojektował. Wspominałem już, że intrygi uplecione przez autora nie należą do tych najbardziej misternie tkanych, ale potrafią sprawić przyjemność. Najwięcej zaskoczeń pojawia się pod koniec tomu, kiedy to Falcio val Mond rozgryza z czym tak naprawdę mają do czynienia, jak ich problem w ogóle powstał i w jaki sposób można go rozwiązać. Chociaż kilkukrotnie odniosłem wrażenie, że Sebastien de Castell nieco przegiął w swoich fantazjach, to jednak po chwili dochodziłem do wniosku, że hej, to przecież fantastyka! A tak naprawdę to, co wydawało się przegięciem jest analogią do tego, co już do tej pory na kartkach poprzednich książek można było przeczytać. No, tylko teraz jest w nieco większej skali. A do tego w sumie jest intrygującym pomysłem.

Można by wymienić jeszcze parę niedociągnięć, które potrafią się rzucić w oczy, ale nie jestem pewien czy jest sens. „Krew świętego” to nie jest książka, która ma być konkurencją dla takich pozycji jak cykl „Pieśni lodu i ognia” czy „Opowieści z Meekhańskiego pogranicza”. To książka o wiele lżejsza i mniej szczegółowa, taka która ma dać radość i pokazać świat Wielkich Płaszczy, który jest jednocześnie wypadkową wielu innych światów fantasy i czymś, co pachnie nowością. A jeśli weźmiemy pod uwagę, że w porównaniu do dwóch poprzednich tomów jest naprawdę niesamowicie wciągający i przykuwający uwagę, to chyba można śmiało spuścić zasłonę milczenia na drobnicę, którą można zauważyć podczas lektury. Zwłaszcza, że uwagi te tak szybko znikały z mojej głowy, jak się pojawiały. Ciekaw jestem czy czwarty, ostatni tom utrzyma ten poziom, lub wręcz będzie jeszcze lepszy.

Łączna ocena: 8/10



Cykl "Wielkie Płaszcze"

niedziela, 17 marca 2019

„Złodziej czasu” – Terry Pratchett

„Złodziej czasu” – Terry Pratchett
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Terry Pratchett
Tytuł: Złodziej czasu
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Stron: 408
Data wydania: wrzesień 2016


Jak tak spojrzałem sobie na swój spis przeczytanych książek i zobaczyłem, że niedługo minie rok, odkąd ostatni raz sięgnąłem po książkę Terry’ego Pratchetta, naszło mnie pytanie „co tak długo?!”. Przede mną jeszcze sporo tomów do przeczytania, żeby skończyć samą kolekcję Świata Dysku, a gdzie jeszcze pozostałe tytuły, spoza tego zbioru. Następny w kolejności wypadł „Złodziej czasu”, którego miałem już okazję czytać wcześniej. Oczywiście było to tyle lat temu, że nie byłem w stanie przypomnieć sobie wszystkich szczegółów, więc odświeżająca lektura wcale nie była złym pomysłem. Zwłaszcza, że pamiętam tę konkretną historię jako naprawdę jedną z lepszych, jakie napisał brytyjski autor. Po przypomnieniu jej sobie dalej mam to samo zdanie.

Tylko najstarsi górale pamiętają o istnieniu Mnichów Historii. Chociaż jeśli ktoś by przebadał zależność między przeszłością tych górali i jej wpływ na teraźniejszość, którą rzeczeni górale przeżywają, to mógłby zacząć się zastanawiać nad sensownością słuchania bajdurzeń. Jedno jest jednak pewne dla każdego – czas to pieniądz, a pieniądze się pomnaża, inwestuje, traci i rozdaje. Niedobrze by było dla ekonomii, gdyby pieniądze przestałyby płynąć, a dla całego świata nie byłoby dobrze, gdyby czas stanął w miejscu. Lu-tze wraz ze swym niepokornym uczniem mają więc trudne zadanie przed sobą. Ścigać się muszą z… czasem.

„Kiedy człowiek spogląda w otchłań, otchłań nie powinna do niego machać”.

Tym razem Terry Pratchett wziął na swój satyryczny warsztat niezwykle ciekawe połączenie. „Złodziej czasu” kręci się wokół ogólnie pojętej edukacji oraz buddyzmie, klasztorach pełnych mnichów oraz ich sztukach walki. Na pierwszy rzut rzeczy te pasują do siebie jak pięść do nosa, ale jak się przyjrzeć dogłębniej, to się okazuje, że zarówno w życiu (prawie) każdego człowieka, jak i mnicha ze stereotypowego klasztoru nauka pełni niezwykle ważną rolę. A najzabawniejsze sytuacje pojawiają się wtedy, gdy spróbujemy skonfrontować stereotypowego mnicha ze stereotypową nauczycielką. Nic więc dziwnego, że kolejny tom z podcyklu poświęconemu postaci Śmierci jest pełen rozbrajających gagów, prześmiewczych, ale trafnych uwag i ogólnie rzecz biorąc jest… no, śmieszny.

W „Złodzieju czasu” mamy do czynienia z dość malowniczym językiem oraz bardziej „technicznymi” opisami. Zakon Mnichów Historii zna parę sztuczek i nie zawaha się ich użyć! Zwłaszcza krojenie czasu jest mega wkręcające i chętnie bym przeczytał nawet cały cykl dotyczący tej umiejętności. Mnóstwo terminologii związane z czasem też robi swoje. Dla mnie, jako osoby, która uwielbia wszystko, co jest związane z jakąkolwiek techniką, takie fragmenty to skarb dla oczu. Nawet jeśli jest to pratchettowskie wykonanie, czyli z jajem i dużą dawką satyry. W zdecydowanej większości dominują one jednak w pierwszej połowie powieści – później akcja się zagęszcza i jest nieco bardziej… klasyczna. W rozumieniu prozy Pratchetta oczywiście.

„Gdyby w jakiejś grocie umieścić duży przełącznik z tabliczką: »Przełącznik Końca Świata! NIE DOTYKAĆ«, farba na niej nie zdążyłaby nawet wyschnąć”.

Oczywiście jest to powieść pełna humoru, przepełniona satyrą oraz często sarkastycznym spojrzeniem na pewne sprawy. To jednak nie powinno być zaskoczeniem dla wszystkich, którzy znają twórczość Terry’ego Pratchetta. Chociaż niektóre jego książki są w tym aspekcie słabsze od innych, to „Złodziej czasu” zdecydowanie należy do czołówki. Bardzo wyważony humor, nienachalny, poruszający dokładnie te nitki, które poruszać powinien. A do tego bardzo metafizyczny nawet w swoim głównym celu, czyli parodii tego, co dana książka opisuje. Zazwyczaj sposób, w jaki Terry Pratchett jest w stanie rozbawić czytelnika, jest jedną z mocniejszych stron jego książek, ale trzeba przyznać, że tym razem to nie tylko „jedna z”, ale wręcz najmocniejsza.

Świetna powieść z nietypowym połączeniem tematów, dająca mnóstwo satysfakcji z lektury. Od samego początku do końca wciągająca, Mogę ją z czystym sumieniem nazwać jedną z moich ulubionych książek, które napisał Terry Pratchett. Nie tylko ze względu na humor, ale również położenie dużego nacisku na terminologię i przedstawienie niezwykle interesującej koncepcji czasu i przestrzeni. Szkoda tylko jednego – to już ostatni tom, w którym jedną z głównych ról odgrywa Śmierć. Co prawda pojawia się epizodycznie w wielu podcyklach wchodzących w skład cyklu Świata Dysku, ale jednak co Śmierć to Śmierć. Cieszę się jednak, że mogłem sobie odświeżyć ten świetny tytuł i niebawem zanurzę się zapewne w kolejnych przygodach mieszkańców dysku osadzonego na skorupie Wielkiego A’Tuina.

Łączna ocena: 8/10


środa, 13 marca 2019

[PREMIERA] „Dziennik 29. Interaktywna gra książkowa” – Dimitris Chassapakis

„Dziennik 29. Interaktywna gra książkowa” – Dimitris Chassapakis
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Dimitris Chassapakis
Tytuł: Dziennik 29. Interaktywna gra książkowa
Wydawnictwo: FoxGames / GW Foksal
Stron: 144
Data wydania: 13 marca 2019


Książki raczej nie kojarzą się nowymi technologiami, prawda? Chyba, że same opisują jakieś rozwiązanie, które można okrzyknąć rewolucyjnym w świecie technologicznym. Największy skok w stronę nowoczesności (o ile można tak to nazwać) książki zaliczyły w momentach powstania i popularyzacji e-booków oraz audiobooków. Jednak właśnie na stałość w wyglądzie, możliwość dotknięcia ich i pewnego rodzaju przewidywalność sprawiają, że mają tak wielu fanów. A co, jeśli Wam powiem, że da się połączyć książkę i smartfona w inny sposób niż poprzez e-booka czytanego na telefonie? Ja byłem taką wieścią zachwycony. Jestem już „po lekturze” i cieszę się bardzo, że zdecydowałem się na wypróbowanie „Dziennika 29”!

Weź ołówek, swojego smartfona oraz „Dziennik 29” i odkryj, co się mogło stać z ekipą badawczą, która pracowała nad śladami obcej cywilizacji. 28 tygodni bezskutecznych badań przepadły niemalże bez śladu, wraz z całą ekipą. Pozostał tylko dziennik pełen niecodziennych zagadek. To właśnie on jest kluczem do informacji co się stało z zespołem badaczy, w jaki sposób zniknęli i czy można ich w ogóle odnaleźć. Na te pytania jednak będzie można odpowiedzieć dopiero po rozwiązaniu wszystkich zagadek pozostawionych w dzienniku. Czy komuś się to uda?

Nie można nazwać mnie graczem – ani komputerowym, ani planszowym, ani mobilnym. Jestem typowym casualem, który czasem sobie w coś zagra, ale jednak nie czuje się na tyle zajarany grami, żeby podejmować się ich recenzowania. „Dziennik 29” jest jednak nietypową grą, z którą jeszcze nigdy się nie spotkałem. Forma książki z zagadkami i koniecznością wykorzystania współczesnych technologii w postaci przeglądarki internetowej aż się prosi o bliższe zapoznanie się z nią. Tym właśnie bowiem jest ta pozycja – grą zawartą w książce, która na kolejnych stronach ma zagadki do rozwiązania, a ich rozwiązania należy podać na specjalnie przygotowanej do tego celu stronie internetowej. Na niej otrzymujemy klucz (oczywiście po uprzednim podaniu prawidłowej odpowiedzi), a z kolej klucze te często potrzebne są do rozwiązania kolejnych zagadek.



Formuła jest prosta jak budowa cepa, jednak poszczególne łamigłówki już niekoniecznie. Na pewno są różnorodne – czasem trzeba po prostu użyć mózgu i coś obliczyć, czasem wykorzystać internet w celu znalezienia definicji lub nazw pewnych rzeczy (albo nawet i miejsc, mapa się przyda!), a czasem trzeba odpłynąć od twardej rzeczywistości i dać się ponieść skojarzeniom, bez których nie da się wpaść na ten jeden, genialny pomysł, który doprowadzi do rozwiązania zagadki. Niektórych nie byłem w stanie rozwiązać i przyznaję się do tego bez bicia. Były dla mnie nieco zbyt abstrakcyjne i nie byłem w stanie wejść na odpowiedni „poziom duchowy”, chociaż przekonałem się osobiście, że te łamigłówki nie są z kosmosu. Jedną z takich bardziej abstrakcyjnych moja lepsza połówka rozwiązała tuż po tym, jak zapoznała się z jej treścią. A ja nie dałem rady nawet z podpowiedzią…

To, że nie byłem w stanie rozwiązać niektórych zagadek nie przeszkodziło mi w przejściu przez całą książkę-grę. Na wspomnianej stronie internetowej każda łamigłówka ma swoją własną podstronę, na której nie tylko można wpisać rozwiązanie, ale również otrzymać podpowiedź (jeśli nie mamy pomysłu) oraz prawidłową odpowiedź (jeśli uznamy, że za długo się męczymy). Zarówno podpowiedź jak i odpowiedź są oznaczone osobnymi linkami, po kliknięciu których i tak trzeba jeszcze raz potwierdzić, że na pewno chcemy odsłonić daną kartę. Dzięki temu zabiegowi nie ujawnimy sobie rozwiązania niechcący – zwłaszcza jak operować będziemy telefonem, na którym łatwo w coś niechcący kliknąć. Jednak samo stopniowanie pomocy w rozwiązaniu zagadek jest naprawdę bardzo w porządku ze strony twórców. Dają szansę na samodzielne dojście do odpowiedzi, ale również pomagają i nawet uniemożliwiają zaistnienie sytuacji, w której utknęliśmy na którejś ze stron.

Warto jeszcze wspomnieć o czymś, co nie jest związane bezpośrednio z samą grą, ale FoxGames, które wydaje „Dziennik 29”. Miałem wątpliwości co do jednej z zagadek – nie pasował mi sposób jej rozwiązania, coś mi tam zgrzytało. Opisałem więc problem wraz z moimi wątpliwościami i wysłałem w wiadomości prywatnej do profilu FoxGames, który to profil przekierował mnie na skrzynkę mailową. Na nią bardzo szybko dostałem odpowiedź z wyjaśnieniem jak to powinno działać i gdzie sam popełniłem błąd w założeniach. Zachowanie jakby nie patrzył normalne, jakiego można się spodziewać, ale mimo to zawsze człowiek w takiej sytuacji cieszy się jak dziecko, że dostał odpowiedź z wyjaśnieniem i nie został spuszczony na drzewo. 

Ile ja radochy miałem z przebrnięcia przez tę pozycję to moje. Ile się razy denerwowałem, że nie mogę czegoś rozwiązać to też moje. Jeśli chcecie spróbować czegoś nowego, co zawiera zdecydowanie nie takie proste (a do tego bardzo urozmaicone) zagadki, to śmiało sięgajcie po „Dziennik 29”. Możecie nad nim spędzić mnóstwo czasu – idę bowiem o zakład, że nie rozwiążecie wszystkich łamigłówek za pierwszym podejściem, w ciągu kilkunastu sekund! Nie potrzebujecie niczego więcej niż ołówka, książki i własnego smartfona, więc mobilność tego ciekawego tworu jest naprawdę bardzo duża. Najlepiej będzie jednak jeśli sami przekonacie się, czy przypadnie Wam do gustu, czy okaże się zbyt trudny/łatwy/nudny. Ja jestem zachwycony i chyba zacznę się rozglądać za podobnymi rozwiązaniami.

Łączna ocena: 8/10



Za możliwość przeczytania dziękuję


Zdjęcia pochodzą z materiałów dostarczonych przez Grupę Wydawniczą Foksal.

poniedziałek, 11 marca 2019

[PREMIERA] „Oczy uroczne” – Marta Kisiel

„Oczy uroczne” – Marta Kisiel
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Marta Kisiel
Tytuł: Oczy uroczne
Wydawnictwo: Uroboros
Stron: 320
Data wydania: 13 marca 2018


Coraz częściej sięgam po twórczość Marty Kisiel – zarówno jej starsze, jak i nowe książki. Nie miałem jednak jeszcze do czynienia z cyklem „Dożywocia”, chociaż niektórych bohaterów w nim występujących miałem już okazję poznać. Zastanawiałem się, czy skusić się na przeczytanie tej pozycji, czy jednak poczekać, aż uzupełnię braki, ale głosy w internecie (nie w mojej głowie!) mówiły, że nie ma żadnego problemu z nieznajomością poprzednich tomów. Skusiłem się więc i stwierdziłem, że zobaczę po prostu jak to będzie. Miałem tylko nadzieję, że sobie za mocno nie zaspoileruję tego i owego z wcześniejszych powieści. Tego się dowiem po lekturze poprzedniczek, a na razie wiem tyle, że na 100% po nie sięgnę!

Dla Ody będzie to kolejna zima pełna chorych, smarkających i sarkających pacjentów. Tak przynajmniej jej się wydaje aż do samego przesilenia zimowego, które nie będzie dla niej zbyt łaskawe. Jej przyjaźń z płanetnikiem zostanie wystawiona na próbę, w okolicy zacznie grasować niezbyt przyjemne stworzenie, a sama Oda odkryje w sobie pokłady emocji, o których nigdy by samą siebie nie podejrzewała. Zimowy czas jest magiczny, a dom, w którym umościł się mały czort wcale tej magii nie niweluje – wręcz przeciwnie. Odę czekają więc ciężkie czasy, całkowicie wbrew temu, co by sobie życzyła.

„Nikt nie uwierzyłby ani w homen, ani w cmentarnego demona, choć jednocześnie wszyscy bez namysłu oddawali cześć skomercjalizowanej wariacji na temat biskupa z czwartego wieku”.

Jako stosunkowo nowy czytelnik twórczości Marty Kisiel nie mam bladego pojęcia czy Bazyl pojawił się po raz pierwszy w #kiślowersum czy jest już stałym bywalcem, ale jestem małym czortem wręcz oczarowany! Licho ma swój urok, jest rozkosznym, słodkim i trochę nieporadnym aniołkiem, jednak Bazyl przebija go w każdym calu. Jest świetnie skonstruowaną postacią, która rozbraja humorem i rozczula swoją czortowską nieporadnością i filozofią. W sumie większość najbardziej zabawnych sytuacji było w mniej lub bardziej bezpośredni sposób związana właśnie z Bazylem. Mam nadzieję, że uda się Bazyla jeszcze nie jeden raz spotkać w książkach Marty Kisiel, bo udał się jej przednio.

Wierzenia słowiańskie są naprawdę pięknymi wierzeniami, ale nie tak mocno wrytymi w popkulturę, jak mitologia nordycka, bardzo ostatnimi czasy popularna. „Oczy uroczne” ukazują kolejne tajemnice, które kryją się za legendami związanymi z demonami, magicznymi stworzeniami oraz mocami, które panują nad naturą. Jeśli coś można nazwać świeżym powiewem to zdecydowanie to. Zdaję sobie sprawę, że Marta Kisiel nie jest jedyną osobą, która porusza taką tematykę, jednak warto o tym wspomnieć, zwłaszcza że robi to bardzo dobrze. Wiele nawiązań posiada swoje przypisy, odsyłające czytelnika do literatury, która wniosła ogromny wkład w spisanie słowiańskich wierzeń (jak choćby dzieła Lucjana Siemieńskiego).

„– Jakby się tak dobrze zastanowić, pani doktor, to gdzieś u samego sedna to zawsze jest kwestia wiary – odparła łagodnie pielęgniarka. – Wiary w naukę albo wiary w cuda”.

Sama historia stworzona przez Martę Kisiel jest po raz kolejny bardzo przyjemna. Sielska atmosfera, która powoli, lecz sukcesywnie zmienia się w napiętą, chociaż nie przerażającą, gwarantuje dobrą lekturę. Zwłaszcza jeśli ta lektura została napisana przez osobę o tak lekkim piórze jak aŁtorka „Oczu urocznych”. Po raz kolejny przeżyłem fajne chwile podczas czytania i przyznam szczerze, że wiele razy ciężko mi było się od niej oderwać. Należy oczywiście zaznaczyć, że jest to bardzo lekka i niewymagająca, choć świetnie napisana powieść. Nie można się po niej spodziewać arcydzieła współczesnej literatury, ale ciężko odmówić jej pewnego waloru edukacyjnego oraz mnóstwa walorów rozrywkowych. 

Kolejna wspaniała książka Marty Kisiel, którą miałem przyjemność czytać. Zachęca do sięgnięcia w głąb nie tylko świata, który stworzyła autorka (a który wcale nie różni się zbyt mocno od tego naszego, rzeczywistego), ale również po książki zawierające wiedzę o wierzeniach słowiańskich. A przy tym wszystkim „Oczy uroczne” są bardzo wdzięczną lekturą, która rozweseli zapewne każdego smutasa! Humor, lekkie pióro autorki, duża dawka wiedzy oraz dreszczyk emocji – z tych właśnie składników Marta Kisiel stworzyła ten posiłek, w którym głównym daniem był Bazyl. Cóż tu można więce rzec na temat – oby Marta Kisiel dalej pisała w tym stylu!

Łączna ocena: 8/10


Za możliwość przeczytania dziękuję





Cykl "Dożywocie"

Dożywocie | Siła niższa | Szaławiła | Oczy uroczne


niedziela, 10 marca 2019

Bardzo chcę! #55 – „Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej” Joanna Ostrowska

Źródło: Lubimy Czytać
Czemu by Was nie pozaskakiwać dalej? Chyba że już się przyzwyczailiście, że w tym cyklu pojawiają się ostatnio dość nietypowe książki, niekoniecznie będące beletrystyką. Po prostu coraz częściej trafiam na niesamowicie intrygujące tytuły, które są czymś więcej niż prostą rozrywką, dającą samą przyjemność z czytania. George Santayana rzekł kiedyś, że „Ci, którzy nie pamiętają przeszłości, skazani są na jej powtarzanie” – zgodnie z tą myślą staram się nadrabiać moje braki w wiedzy historycznej, zwłaszcza w tych najbardziej przerażających jej fragmentach, o których wiele osób chciałoby całkowicie zapomnieć i nigdy nie przywoływać. A że od dłuższego czasu pojawia się coraz więcej książek dotyczących najbardziej kontrowersyjnych tematów związanych z obozami koncentracyjnymi, to moja uwaga kieruje się w ich stronę. 

Dopóki nie poznamy pełni okrucieństwa, które każdego dnia przeżywali więźniowie obozów, nie dowiemy się jak bardzo plugawe i barbarzyńskie miejsca zgotowali ludzie ludziom na Ziemi. Oczywiście za chęcią poznania szczegółów stoi również u niemal każdego człowieka ten sam mechanizm, dzięki któremu tak ogromną popularnością cieszy się true crime. Jest to czysta, nie do końca normalna, ludzka ciekawość, która chce po prostu poznać historię, jakkolwiek bezdusznie by to nie brzmiało. Zwłaszcza, że ja wprost uwielbiam kontrowersyjne i mega trudne tematy. Im ciężej przez nie przebrnąć, tym lepiej – każą umysłowi pracować i uczą go schematów, od których powinien trzymać się z daleka.

Nie będę się silił na opisanie tej książki własnymi słowami, niech za skrót służy opis Wydawnictwa Marginesy – zrobili to o wiele lepiej, niż ja bym zrobił kiedykolwiek:

„Seksualność w trakcie zbrojnego konfliktu najczęściej sprowadza się do przemocy: masowych gwałtów, zniewolenia, naznaczania. Doświadczenie seksualnej pracy przymusowej w nazistowskim burdelu nadal pozostaje w sferze tabu. Przemilczany pozostaje sam fakt istnienia systemu kontrolowanego nierządu, przemilczane są jego ofiary. Przemilczany jest też okres powojenny – czas, w którym wojenny los kobiet równał się z grzechem kolaboracji, kobiet, którym publicznie golono głowy za intymne relacje z wrogiem.  
Historia seksualnych pracownic przymusowych w okresie wojny nigdy nie będzie klasyczną narracją. Prawdopodobnie nigdy nie stanie się też częścią polskiej pamięci zbiorowej. Jest już za późno. Mikrobiografie bohaterek tej książki pozostaną niedokończone. Rzadko zdarza się, żeby któraś z ofiar pozostawiła świadectwo, nikt też nie zadbał o to, aby zaświadczyły o swojej przeszłości. Powojenne milczenie o ich cierpieniu było najprawdopodobniej najsurowszą karą. Ich cierpienie pozostało niewypowiedziane. 
Dotychczas nie było „odpowiedniego” momentu. Nadal tak zwani więźniowie asocjalni, homoseksualiści, ofiary przemocy seksualnej to „nieistotne wyjątki”. Strach było o nich mówić. Nie mogliśmy albo nie chcieliśmy o nich usłyszeć. Joanna Ostrowska wypełnia tę lukę”.

Czytaliście? A może unikacie książek o tej tematyce?

piątek, 8 marca 2019

„World of Warcraft: Przez mroczny portal” – Christie Golden, Aaron Rosenberg

„World of Warcraft: Przez mroczny portal” – Christie Golden, Aaron Rosenberg
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Christie Golden, Aaron Rosenberg
Tytuł: World of Warcraft: Przez mroczny portal
Wydawnictwo: Insignis
Tłumaczenie: Dominika Repeczko
Stron: 360
Data wydania: 13 lutego 2019


Całą serię World of Warcraft pochłaniam jak Horda zbłąkanych żołnierzy Przemierza. Kiedy tylko widzę nową książkę z tej serii, to od razu zacieram ręce ciesząc się nawet samą perspektywą przeczytania kolejnej historii, najczęściej doskonale mi znanej. Wydarzenia pomiędzy Drugą a Trzecią Wojną, bo właśnie o nich traktuje „World of Warcraft: Przez mroczny portal”, to ta część Lore, która jest nieco mniej znana osobom, które nie grały we wszystkie możliwe części gier wydanych przez Blizzarda oraz tym, którzy z własnej woli nie czytali dokumentów stworzonych przez fanów. Sam niewiele pamiętam z tego krótkiego wycinka czasu (choć bardzo znaczącego dla późniejszych wydarzeń), więc być może dlatego książka nie porwała mnie aż tak bardzo, jak poprzednie.

Po dwóch latach od zamknięcia Mrocznego Portalu szaman Ner’zhul z pomocą Rycerzy Śmierci ponownie przejmuje kontrolę nad Hordą w ostatniej próbie zjednoczenia wodzów klanów. Tym razem Azeroth nie jest jego głównym celem – Przymierze udowodniło, że jest silne i potrafi oprzeć się potędze Hordy. Jednak nie bez powodu arcymag Khadgar nie był w stanie do końca zamknąć przejścia. Jego zaangażowanie w budowanie Nethergate jednak się opłaciło, chociaż jednocześnie stało się dla Hordy bardzo pomocne w realizacji ich własnych planów. I nie tylko ich, bo na horyzoncie pojawia się Śmiercioskrzydły wraz ze swoim potomstwem.

Fabuła książki opowiada dokładnie o tej części historii Uniwersum Warcrafta, która dzieje się w dodatku do gry Warcraft II: Beyond the Dark Portal. Ciężko nazwać to zapomnianym dodatkiem, bowiem wielcy fani całej serii czerpali mnóstwo przyjemności z gry, jednak osoby związane z samym World of Warcraft mogą mieć o wiele mniejsze pojęcie na temat wydarzeń, które rozegrały się w kampaniach ludzi i orków. Sam przyznam się bez bicia, że z Wyprawy Przymierza oraz zniszczenia Draenoru nie pamiętam zbyt wiele. Mimo to zdaję sobie sprawę, że powstanie Outlandu to jeden z dość istotnych momentów dla Uniwersum. Szkoda więc tym bardziej, że historia opowiedziana w „World of Warcraft: Przez mroczny portal” nie porywa tak bardzo, jak chciałbym, żeby mnie porwała.

Na pewno po części winę zwalić można na same wydarzenia, które nie obfitowały wcale w zwroty akcji i pozbawione były raczej możliwości budowy napięcia. Była to prosta wyprawa, o prostych celach zarówno dla Hordy, jak i Przymierza. No i tutaj wszystko jest w książce w jak najlepszym porządku – mamy odpowiednią chronologię wydarzeń (Blizzard sam się niestety w pewnym momencie zakręcił), mamy siły Przymierza spychające Hordę „w dół” oraz mamy Ner’zhula, który pragnie otworzyć kolejne portale do innych światów. Mamy również smoki, intrygi Hordy oraz szlachetne pobudki Przymierza (choć okraszone nieco innymi, niekoniecznie współgrającymi ze Światłością emocjami). Nie mamy jednak tego czegoś, co w poprzednich częściach nakazywało czytelnikowi pozostać przy książce i dowiedzieć się jaki będzie dalszy rozwój wypadków.

Pierwsza połowa książki wydaje się być wstępem do właściwych wydarzeń. Jest mnóstwo planowania, knowania, ale niestety mało akcji. Niewiele również dowiemy się na temat rozkładu sił politycznych oprócz tego, że jest sobie Przymierze, czyli ludzie, krasnoludy i elfy, oraz Horda, która ogranicza się do Orków z lekką domieszką Ogrów. Bez znajomości wcześniejszych historii ciężko się połapać o co w ogóle w tej całej wojnie chodzi i dlaczego Orkowie są ścigani przez siły Przymierza (oprócz tego, że są okrutni i zabijają ludzi). Brakowało mi też rozbudowanych opisów – moment przejścia przez Mroczny Portal aż się prosił o takie opisanie Stair of Destiny, że aż miałbym ochotę rzucić wszystko i pobiec wykupić abonament na World of Warcraft. Niestety tym razem ta magia nie zadziałała i po prostu dalej brnąłem przez równie bezpłciowy opis Path of Glory.

Czytając poprzednie książki Christie Golden oraz Aarona Rosenberga, odnoszę wrażenie, że to właśnie Christie Golden czuje ten klimat, a Rosenberg jest jedynie rzemieślnikiem, który poprawnie wykonuje swoje rzemiosło. Natomiast znowu kawał dobrej roboty zrobiła Dominika Repeczko, której tłumaczenia World of Warcraft czyta się wspaniale. Ja od zawsze marudziłem, marudzę i będę marudził na wybiórcze tłumaczenie nazw własnych, ale na to się nic nie poradzi – niewiele osób ma wpływ na samego Blizzarda, który narzuca takie, a nie inne standardy. Jednak to, w jaki sposób Dominika Repeczko czuje ten świat jest niezwykłe. Dopiero jak człowiek się zastanowi jak łatwo można zepsuć tłumaczenie książek z Uniwersum Warcrafta, to dopiero zaczyna się doceniać pracę tłumacza.

Niewątpliwie książka ta jest bardzo ważnym elementem całej serii. Tłumaczy jak ostatecznie upadł Draenor i do czego doprowadziła arogancja i pycha Ner’zhula, a do tego robi to mimo wszystko w sposób, do jakiego przywykłem – prosty, ale klimatyczny i przyjemny. Pozbawiona jest jedynie tych wodotrysków, do których przywykłem, a które były pewnego rodzaju znakiem rozpoznawczym najnowszych książek opowiadających o zmaganiach Hordy i Przymierza. Mimo wszystko jako element pomagający poznanie Lore polecam. Zastanawiam się też nad powrotem do niej podczas czytania po kolei, zgodnie z chronologią wydarzeń. Naprawdę mocno się zastanawiam jaki będzie wtedy mój odbiór tej pozycji.

Łączna ocena: 6/10


Za możliwość przeczytania dziękuję


poniedziałek, 4 marca 2019

Co pod pióro w marcu 2019?

Najkrótszy miesiąc za nami, teraz wjeżdża marzec, który ma 31 dni! Swoją drogą znacie sposób na „przypomnienie” sobie ile dni ma każdy kolejny miesiąc? Ustawiacie sobie swoja pięści obok siebie i liczycie sobie po kolei kłykcie i przerwy między nimi - kłykieć małego palca dowolnej ręki to styczeń i ma 31 dni (wystający). Dolina między kłykciami obok kłykcia małego palca to luty i ma 28/29 dni (wpadający, więc „mały”). Kłykieć palca serdecznego to marzec, który ma znowu 31 dni. I tak dalej i tak dalej. Jak dojedziecie do kłykcia palca wskazującego, który symbolizuje lipiec (wystający, 31 dni), to przeskakujecie na drugą rękę omijając kciuki (pięść obok pięści) i znowu macie palec wskazujący i znowu 31 dni (sierpień ma 31 dni!). Ach te sposoby z przedszkola!

Poględziłem bez sensu, więc teraz może warto wreszcie przejść do meritum, czyli do moich planów na marzec! W poprzednim miesiącu udało się wykonać plan, nawet razem z niespodzianką! Co prawda same opinie przeszły na marzec, jednak zarówno „Oczy uroczne”, które były wspomnianą niespodzianką, jak i jedna książka ponad stan zaliczona. Mimo tego, że w lutym miałem wszystkie weekendy w pełni zajęte i praktycznie w ogóle nie wykorzystane do czytania, to w marcu szaleć nie zamierzam. Klasyczna czwórka, a co mi tam!

Jak zwykle wszystkie okładki pochodzą z serwisu Lubimy Czytać – nic nowego… :) 

„World of Warcraft: Przez mroczny portal” – Christie Golden, Aaron Rosenberg

Ależ długaśny tytuł razem z autorami, co nie? Wydarzenia z pogranicza Drugiej i Trzeciej Wojny, Khadgar próbuje powstrzymać Ner'zhula przed otwarciem Mrocznego Portalu i stara się uratować Azeroth przed Hordą i potęgą szamana. Cóż, to World of Warcraft. A World of Warcraft czytam bez zastanawiania się nad tym. :D 
„Krew świętego” – Sebastien de Castell

Kolejna pozycja od Wydawnictwa Insignis, która zagości na moich półkach oraz w mojej głowie. Trzecia część tetralogii „Wielkich Płaszczy” osadzona w szpady, krwi i dworskich intryg. Wprost nie mogę się doczekać! Zarówno lektury tego tomu, jak i ostatniego, czwartego. 
„Złodziej czasu” – Terry Pratchett

Oj dawno nie było u mnie twórcy Świata Dysku! Ostatni raz czytałem jego książkę w maja 2018 roku. Nie wiem jakim cudem o nim zapomniałem, bo mam jeszcze trochę kolekcji do nadrobienia, ale dobrze, że ostatecznie mi się przypomniało. W marcu więc będziecie mieli okazję zobaczyć co sądzę o Mnichach Historii. :)
NIESPODZIANKA

Bardzo nietypowa, oj bardzo. :) Nie jestem jeszcze w jej posiadaniu, więc nie zdradzam szczegółów, coby nie zapeszyć, ale będzie to coś, czego na tym blogu nigdy nie było! Zresztą w moich rękach też. A zapewne wiecie, że uwielbiam nowinki i udziwnienia. A tymi słowami można śmiało tę lekturę nazwać!

sobota, 2 marca 2019

Posumowanie luty 2019

Za nami najkrótszy miesiąc w roku – a że nie był to przy okazji rok przestępny, to wciąż mogliśmy nacieszyć się dwudziestoma ośmioma dniami! Dla niektórych to jednak dobra wiadomość. Po długim styczniu, który nastąpił niemalże zaraz po Świętach Bożego Narodzenia oraz hucznie obchodzonym Nowym Roku, krótki miesiąc jest wręcz zbawienny. Nie trzeba tyle czasu czekać na wypłatę! :) Mniej dni musi minąć, zanim ponownie na konta wpłynie kasa. :) A dla niektórych to po prostu miesiąc z mniejszą liczbą dni, w które mogą czytać – z mojej perspektywy, czyli człowieka lubiącego liczby, oznacza to teoretycznie mniejszy wynik ogólny w liczbie przeczytanych książek czy stron. Oczywiście jak wiadomo, średnie wyjdą zapewne i tak podobne, niezależnie od liczby dni. W końcu wziąć pod uwagę trzeba mnóstwo innych czynników… :)

Nie zanudzajmy jednak elementami statystyki, lepiej przejść do tematu, który Was tu ściągnął! A jest nim podsumowanie lutego na moim blogu. Na liczby nie mogę narzekać. Na prywatne życie również – chociaż nie wiem czy bardziej się cieszyć z tego, że praktycznie wszystkie weekendy były zapchane różnymi aktywnościami, czy też marudzić na o wiele słabsze wyniki czytelnicze w tych dniach. :) Dwa weekendy były weekendami wyjazdowymi, chociaż dość bliskimi (raptem 100 km oraz 150 km w jedną stronę), pozostałe dwa to weekendy odwiedzinowe. Siłą rzeczy więc miałem nieco mniej czasu na czytanie, chociaż można by zakładać zupełnie odwrotny scenariusz. Cieszy mnie więc wynik, który osiagnąłem. W sumie można powiedzieć, że jest po prostu taki sam, jak zwykle. :D

Sami zresztą zobaczcie jak się prezentują infografiki z danymi za miniony miesiąc. 


Tak dość klasycznie, no nie? Ani jakoś wybitnie dobrze, ani jakoś źle. Nawet mimo zajętych weekendów udało mi się mniej więcej utrzymać ten sam poziom co zawsze. To w sumie oznacza, że gdyby nie te weekendy to bym nawet więcej przeczytał! Ja tam jednak jak zwykle cieszę się, że znalazłem czas na chociaż tyle książek i tyle radości. :)


Jeden z ostatnich postów, które mają w sobie dane dotyczące profilu Google+. W końcu 2 kwietnia 2019 roku cały portal zostanie zamknięty przez Google. Aż się zastanawiam ile rzeczy pójdzie nie tak. :) Na szczęście Google dał się do tej pory poznać jako gracz, który stara się przygotować do zmian, które robi. Mam więc nadzieję, że za dużo perturbacji nie będzie. W każdym razie wracając do tematu, statystyki idą powoli do przodu. 

Najbardziej mnie ciekawi Instagram, ponieważ cały czas stoi w miejscu, ale niemalże każdego dnia mam nową osobę, która mnie zaczyna obserwować, a potem sobie zaglądam do aplikacji Follow Meter i widzę, że wszyscy po kolei cofają obserwacje. :D Trochę nie do końca chciałem wierzyć w skalę tych zachowań, ale jak się okazuje jednak rzeczywiście Instagram ma tę cechę „obserwowania na chwilę, a może ktoś da follow back”. Na razie tylko sobie wrzucam fotki, daję hasztagi i nic poza tym (nie licząc „serduszkowania” innych fotek, które mi się podobają), ale może kiedyś nauczę się tego Instagrama. :D


Jak widzicie, w lutym nie było zbyt bogato jeśli chodzi o nowe egzemplarze, które do mnie trafiły. Jakoś nie miałem weny na zakupy, mam na razie co czytać, a powoli sobie odkładam budżet książkowy – być może trafi się jakiś pięcioksiąg czy jeszcze grubszy cykl do zakupu na raz. Być może nie. A być może wreszcie się zbiorę w sobie, żeby kupić takie pozycje jak „Finansowy Ninja” czy „Włam się do mózgu”. :) Nie wiem jeszcze, nie spieszy mi się na razie!

Ha, to koniec infografik! Wspominałem co prawda w styczniowym podsumowaniu, że spróbuję użyć skracacza linków jako pewnego rodzaju narzędzia do zbierania danych o liczbie wejść, ale w sumie albo średnio zdaje egzamin, albo po prostu jest tak nikłe zainteresowanie przejściami z Instagrama za pomocą nieaktywnego linku. Innymi słowy nie ma sensu robić z tego żadnego podsumowania. :) Co ciekawe, główne źródła kliknięć to Facebook, a więc posty, które publikuję na Instagramie oraz jednocześnie na profilu Facebooka. Instagram rzeczywiście nie powinien się pojawić jako źródło, bo link nie jest aktywny, jednak bezpośrednich wejść jest jak na lekarstwo. W sumie nic dziwnego – też by mi się nie chciało kopiować i wklejać. :)

Na (prawie) koniec wklejam listę przeczytanych przeze mnie w lutym książek wraz z linkami do opinii o nich. Czyli w sumie jak co miesiąc. :)


Na samym końcu przyszła pora na dwa standardowe punkty programu, czyli najbardziej popularny post oraz blog, z którego pojawiło się najwięcej wejść. :D Tym razem najchętniej zaglądaliście do opinii o „Nomen Omen” Marty Kisiel – dobry wybór! Najwięcej wejść zanotowałem (a raczej Google Analytics zanotowało) z bloga Cząstka Mnie, prowadzonego przez Gosię! :) Dzięki!

A jak Wam minął ten krótki miesiąc? :D 


piątek, 1 marca 2019

„Trupia farma” – Bill Bass, Jon Jefferson

„Trupia farma” – Bill Bass, Jon Jefferson
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Bill Bass, Jon Jefferson
Tytuł: Trupia farma
Wydawnictwo: Znak
Tłumaczenie: Janusz Ochab
Stron: 344
Data wydania: 13 września 2017


Książki o tematyce medycznej oraz okołomedycznej mógłbym pochłaniać na kilogramy. Jeśli przy okazji są to książki, które dotykają w jakikolwiek sposób kryminologii czy jakichkolwiek nauk, które obracają się wokół zbrodni i naukowym sposobom poszukiwania przestępców, to ja jestem wniebowzięty. Tym bardziej właśnie dziwi fakt, że dopiero niedawno sięgnąłem po „Trupią farmę”, mimo tego, że leżała na półce już od dawien dawna. Na wszystko jednak musi przyjść pora, i książka Billa Bassa o początkach jego Trupiej farmy, która nie raz przyczyniła się już do poprawy jakości dostępnych narzędzi pomagających organom ścigania jest już za mną. Wiecie co? Chcę jak najszybciej sięgnąć po jej kolejną część!

Zazwyczaj leżące na farmie ciało ściąga uwagę policji, prokuratury oraz lekarzy sądowych. Nie na Trupiej farmie – tutaj zwłoki układane są z pełną świadomością przez naukowców. Bill Bass, antropolog sądowy, stworzył miejsce, w którym całe rzesze badaczy obserwują w jaki sposób zwłoki się rozkładają, co wpływa na przyspieszenie rozkładu oraz jakie dodatkowe czynniki należy brać pod uwagę podczas określania przyczyny czy czasu zgonu. Niewielka farma w Tennessee to miejsce na równi groteskowe i przydatne. Bez niego zapewne wiele odkryć, które pomagają współcześnie złapać przestępcę, nie mogłoby zaistnieć. Bill Bass opowiada jaką drogę przeszedł od czasów studenckich aż do pomysłu i jego realizacji.

Na wstępie warto zaznaczyć, że jeśli się spodziewacie tylko opisu Trupiej Farmy oraz badań, które są na niej prowadzone, to przestańcie się tego spodziewać. Książka, której autorem jest Bill Bass, antropolog sądowy prowadzący tytułową „Trupią farmę” opisuje nie tylko to, jakie procesy na niej zachodzą, skąd pozyskują ciała czy w ogóle w jaki sposób wygląda ta jednostka badawcza, ale przede wszystkim drogę, którą przebył od czasów studenckich aż do momentu, w którym farma funkcjonuje już od wielu lat. Tak po prawdzie to zdecydowana większość książki stanowi opis poszczególnych przypadków, które autor badał w swoim życiu zawodowym, a które postawiły przed nim wiele pytań bez odpowiedzi. Chociaż lepiej by było napisać, że bez odpowiedzi dostępnych bez badań przeprowadzonych na farmie.

„Nie było to z pewnością badanie, które zamierzałbym dokładnie opisać i opublikować w »Journal of Forensic Sciences«, ale wystarczająco przekonujące, bym zrozumiał jedno: owszem, może się zdarzyć tak, że umrzesz i zgnijesz na pustej działce między czyimś domem i ulicą, a nie poczuje cię żaden z tysięcy ludzi przechodzących piętnaście metrów dalej”.

Początek książki jest dość ciężki – trudno przebrnąć przez opowieści autora i można się dość łatwo zniechęcić, ale po kilkudziesięciu stronach się rozkręca i tym razem już ciężko się oderwać. Każdy kolejny opisany przez Billa Bassa przypadek jest coraz ciekawszy, a opisy często przyprawiają o zawroty głowy. Mam tu na myśli zarówno bardzo bezpośrednie podejście do opisywania rozkładu ciała i procesów mu towarzyszących, jak i pewnych aspektów okołodochodzeniowych, których człowiek się nie spodziewa. Jak się okazuje, wiele czynności wykonywanych obecnie w kontrolowanych, laboratoryjnych warunkach, kiedyś robionych było w domowym zaciszu. Doprowadzało to na przykład do konieczności częstej wymiany kuchenek gazowych. Tyle ciekawostek „zza kulis” dawno nie widziałem – choćby dla nich warto sięgnąć po tę pozycję.

Historia Trupiej farmy to historia nie tylko wzlotów, ale również upadków. Jak można było się spodziewać, jej powstanie oraz samo istnienie potrafiło wywołać niemało kontrowersji oraz protestów. Żałuję trochę, że autor odniósł się do nich po macoszemu. Nie poświęcił zbyt wielu stron na opis zarówno samych demonstracji oraz ich powodów, jak również nie skupił się ani na rzeczywistych, ani potencjalnych konsekwencjach, które ze sobą niosły. Można powiedzieć, że potraktował je jako niezbyt istotne incydenty, nad którymi nie warto się w ogóle pochylać, jednocześnie jednak podkreślił, że co najmniej jeden z nich mógł zaważyć na „być albo nie być” całego przedsięwzięcia i wielu lat badań. Z jednej strony niby nie jest to mocno istotne dla całej książki, jednak sprawia, że czuje się pewnego rodzaju dysonans poznawczy. 

„Szczątki, które miałę mteraz ze sobą, stanowiły świadectwo krzepkości zmarłego farmera – ich ciężar, łącznie z foliową torbą (ale bez pojemnika), wynosił niemal 3700 gramów, zapewne mniej więcej tyle, ile ważył Chigger przychodząc na ten świat”.

To, co tworzy pewnego rodzaju klimat „Trupiej farmy” to opisy autora, które pozbawione są jakichkolwiek mechanizmu hamującego. Antropolog sądowy przywykł do bardzo nieprzyjemnych widoków, często o wiele bardziej nieprzyjemnych niż te, z którymi do czynienia na co dzień mają lekarze sądowi. Rozkładające się zwłoki, wzdęte od gazów wytwarzanych przez bakterie konsumujące wnętrzności, a do tego pokryte żerującymi czerwiami, które upodobały sobie naturalne otwory ciała, to niezbyt przyjemny widok. Nie poleciłbym go do śniadania. Lektury tych opisów również bym do posiłku nie polecił, jednak jako przedstawienie rzeczywistości takiej, jaką jest, już jak najbardziej. Cenię sobie bardzo tak bezpośrednie podejście do tematu. Zwłaszcza w przypadkach, w których próba ubrania tego w ładne słowa mogłaby się skończyć przeinaczeniem przekazu.

Naprawdę świetna książka, która pozwoli uchylić rąbka tajemnicy antropologii sądowej. Przybliżająca zwykłemu śmiertelnikowi informacje, które można wyciągnąć od zmarłych, którzy opuścili ziemski padół. Nie tylko jako historia badań antropologicznych, ale również jako poszczególne przypadki, w których nauka ta pomogła złapać i skazać mordercę. Pełna bezpośredniego przekazu przeplatanego humorem. Proste historie mające skomplikowane i często niebagatelne podłoże. Oby więcej takich książek, które w tak wspaniały sposób przedstawią kulisy zawodów nie wzbudzających na co dzień zainteresowania szerszej publiczności. 

Łączna ocena: 8/10



Cykl "Trupia farma"

Trupia farma | Trupia farma. Nowe śledztwa