poniedziałek, 31 grudnia 2018

„Życie w średniowiecznej wsi” – Frances Gies, Joseph Gies

„Życie w średniowiecznej wsi” – Frances Gies, Joseph Gies
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Frances Gies, Joseph Gies
Tytuł: Życie w średniowiecznej wsi
Wydawnictwo: Znak
Tłumaczenie: Jakub Janik
Stron: 440
Data wydania: 21 maja 2018


Tematyka średniowiecza pociągała mnie od zawsze. Co prawda same lekcje historii przychodziły mi z trudem i nie starałem się bardzo mocno pogłębić mojej wiedzy, jednak jeśli mogłem wybrać cokolwiek osadzonego w realiach średniowiecza, to wybierałem dokładnie to. Gry strategiczne? Stronghold. System RPG? Dungeons and Dragons osadzony w Forgotten Realms. Gry cRPG? Baldur’s Gate czy Morrowind – byle osadzone w świecie podobnym do średniowiecza. Podobnie wygląda sprawa z książkami – fantastyka jest literaturą, po którą najchętniej sięgam i na której się w pewnym sensie wychowałem. W tym przypadku nie ma znaczenia, czy jest to high fantasy czy też sword and sorcery – jeśli świat zbliżony jest do średniowiecza, to ja to biorę w ciemno. Tak jak wziąłem „Życie w średniowiecznej wsi”. Czuję, że sięgnę po resztę książek tych autorów.

Pańszczyzna, trójpolówka, lenno, łan, feudalizm – z pewnością wielu osobom te pojęcia są znane. Mniej lub bardziej, jednak pojawiły się w trakcie edukacji. Dotyczą w sposób pośredni lub bezpośredni wsi, o której można się dowiedzieć o wiele więcej z książki, której autorami są Frances Gies, Joseph Gies. Jak wyewoluowały wsie? Skąd się wzięły? W jaki sposób żyli chłopi z rodzinami i czy na pewno byli tylko ciemiężeni? Jak rozwijało się rolnictwo i jaki miało wpływ na gospodarkę całego państwa? Jest mnóstwo pytań, na które dwójka historyków próbuje odpowiedzieć w sposób jak najbardziej przystępny dla przeciętnego człowieka. 

„Z drugiej strony dwa pozytywne aspekty takich surowych z konieczności zasad odżywiania – mała ilość białka i tłuszczów – dawały korzyści podobne do tych, które można uzyskać dzięki dzisiejszej diecie pomagającej dbać o układ krążenia, a wysoka zawartość błonnika w średniowiecznych potrawach pomagała ograniczyć ryzyko zachorowania na raka”.

Kiedy będziecie sięgali po tę pozycję, zajrzyjcie najpierw na sam koniec książki. Przejrzyjcie ostatnie strony. Spokojnie, nie spotka Was tam żaden „spoiler” (chociaż co tu z drugiej strony można zdradzić?), ale mam nadzieję, że będziecie mile zaskoczeni. Czym? Zbiorem przypisów oraz bibliografii, na bazie której powstała niniejsza książka. Ostatnie kilkadziesiąt stron to właśnie źródła, w oparciu o które pracowali autorzy „Życia w średniowiecznej wsi”. Bardzo cenię sobie takie podejście, ponieważ dzięki niemu dany tytuł nabiera wiarygodności. Widać, że autor (w tym przypadku autorzy) poświęcili swój czas na porządne zbadanie tematu i napisali coś, na czym można rzeczywiście polegać.

Cała książka podzielona jest na poszczególne rozdziały, wśród których każdy odpowiada za inny aspekt wsi – zależność chłopów od pana majątku, ich rodzinę i sposób zawierania małżeństw i tak dalej. Dzięki temu każda część jest spójna logicznie, a jednocześnie można je oddzielić grubą kreską mówiącą, że teraz przechodzimy do nowego tematu. Autorzy starają się z jednej strony wyczerpać każdy temat, a z drugiej widać, że nie chcą zanudzić czytelnika zbyt szczegółowymi opisami. Czasem cytowanie dokumentów średniowiecznych jednak bywa nieco nużące, tego jednak się nie da uniknąć jeśli chce się zrobić rzetelne opracowanie. Frances i Joseph Gies większość książki stworzyli w oparciu o cytaty z odpowiednimi przypisami (stąd też taka a nie inna ich objętość), co też nie było łatwe punktu widzenia stylistyki. A wyszło naprawdę świetnie.

Warto pamiętać o tym, że książka opisuje głównie angielską wieś – tłumacz zresztą informuje w swoich przypisach o pewnych rozbieżnościach pomiędzy tym, co widzimy w tekście, a tym, co działo się w Polsce. W wielu przypadkach podaje również nazwy czynności, świąt czy przedmiotów, które znane są z naszej, polskiej historii i przyrównuje do tych, których użyli autorzy. Pod tym względem Jakub Janik wykonał doskonałą pracę – aż się chce takie przekłady czytać, które są jasno i klarownie przetłumaczone. Widać, że zostało w to włożone więcej pracy, niż tylko samo tłumaczenie. Czytelnik może skonfrontować ze sobą różnice bez konieczności samodzielnego szukania informacji czy frustrowania się, jeśli akurat wie jak wyglądała sytuacja w Polsce. Czapki z głów dla pracy Jakuba Janika! Tak powinien wyglądać każdy przekład tego typu książek.

„Sąd wykazywał się jednak pobłażliwością wobec ubogich – albo po prostu realizmem co do możliwości wyciśnięcia z nich grosza”.

Pomiędzy samym tekstem znajdziemy również ilustracje, które najczęściej są zdjęciami lub reprodukcjami średniowiecznych dzieł – zarówno malarskich, jak i literackich. Począwszy od obrazów (takich jak portret Henryka VIII) a zakończywszy na schematach podziału pól wiejskich wykonanych z perspektywy lotu ptaka. One również urozmaicają książkę i dodają jej kolejnych walorów edukacyjnych. Nie jest ich co prawda wiele, jednak ich różnorodność rekompensuje niewielką liczbę. Przy okazji w książce zawarte zostały również zdjęcia starych, średniowiecznych spisów, ksiąg oraz innych dzieł wykorzystywanych do codziennego zarządzania majątkami oraz sprawowania władzy sądowniczej. 

Nie jest to może ogromne kompendium wiedzy, dzięki któremu poznacie absolutnie wszystkie szczegóły dotyczące życia i pracy w średniowiecznej wsi. Jest to jednak książka, którą warto przeczytać, jeśli chcecie poznać wiele aspektów z chłopskiej egzystencji oraz dowiedzieć się jak działało ówczesne prawo, czym się kierowali mieszkańcy i w jaki sposób zależni byli od panów majątków, na których żyli i pracowali. Bogata bibliografia pozwoli Wam zgłębić szczegóły, jeśli poczujecie głód wiedzy. Przede wszystkim jednak wiedza zawarta w „Życiu w średniowiecznej wsi” podana jest jako lekkostrawne danie, które konsumuje się z przyjemnością. Zarówno sam język, jak i forma książki (oraz oczywiście przekład!) świadczą o tym, że cały proces produkcji książki dążył do tego, aby przeciętny Kowalski (lub jak kto woli Smith) mógł czerpać z niej garściami i dowiedział się nieco więcej o tym, jak żyło się w czasach średnich. 

Łączna ocena: 8/10



piątek, 28 grudnia 2018

„Stokrotka w kajdanach” – Sharon Bolton

„Stokrotka w kajdanach” – Sharon Bolton
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Sharon Bolton
Tytuł: Stokrotka w kajdanach
Wydawnictwo: Amber
Tłumaczenie: Agata Kowalczyk
Stron: 368
Data wydania: 19 lipca 2016


Do niedawna nazwisko Sharon Bolton nie mówiło mi absolutnie nic. Jak się okazuje, autorka ma na swoim koncie już kilka książek, kryminałów oraz thrillerów, była również wielokrotnie nominowana do brytyjskich oraz międzynarodowych nagród literackich. Przyznam jednak szczerze, że nie wiem kiedy zwróciłbym uwagę na jej twórczość, gdyby nie to, że udało mi się kupić jej książkę za raptem 12 zł (nawet nie pamiętam gdzie dokładnie). Na świecie jest tyle książek i tylu ciekawych autorów, że zwyczajnie nie wiadomo, kiedy się trafi na kogoś niesamowitego, a wielu wspaniałych twórców wręcz nigdy nie zawita w naszych prywatnych biblioteczkach. Zawsze więc miło jest odkryć kogoś nowego. Tym razem ciężko mi jednoznacznie się wypowiedzieć na temat książki – jest jednocześnie niezwykła oraz po prostu przeciętna.

Maggie Rose wyciągnęła zza krat już kilku seryjnych morderców, których procesy sądowe pełne były nieścisłości i niedopowiedzeń. Hamish Wolfe w oczach opinii publicznej oraz okolicznej policji pretenduje do miana kolejnego, którego sprawę weźmie znana prawniczka i pisarka. Nie podoba się to śledczemu, który prowadził sprawę, ani jego przełożonemu. Maggie Rose może bowiem porządnie zamieszać w kotle, jeśli zdecyduje się bronić człowieka osadzonego przez nich za wielokrotne morderstwo. Autorka kilku bestsellerów traktujących o prowadzonych przez nią sprawach musi się jednak porządnie zastanowić, czy ma szansę na wybronienie Wolfe’a. 

„– Imiesłów. – Ton głosu Wolfe'a sprawia, że Phil nerwowo marszczy brwi. – Używa imiesłowu przysłówkowego współczesnego »biorąc«, chociaż tak naprawdę powinna zastosować uprzedni, »wziąwszy«. To powszechny błąd”.

Bardzo ciekawym i dodającym powiewu świeżości zabiegiem jest mieszanie przez autorkę zwykłej narracji z wymianą listów pomiędzy skazanym Hamishem a główną bohaterką oraz z fragmentami pisanej przez nią książki. Maggie Rose jest bowiem nie tylko prawniczką (piekielnie skuteczną), ale również autorką, która każdą swoją prowadzoną sprawę opakowuje w książkę, która najczęściej szybko staje się bestsellerem. Wstawki złożone z fragmentów rozdziałów dotyczących Hamisha Wolfe’a robią pewnego rodzaju wyrwę w klasycznej narracji, dzięki czemu nie jest to kolejna, zwykła, tradycyjna książka z wątkiem kryminalnym. Doceniam takie urozmaicenia, zwłaszcza jeśli autorka wplata je w sposób sensowny i nieprzeszkadzający w lekturze.

Szkoda jednak, że co najmniej połowa całej powieści należy raczej do tych nudnych. Szczerze powiedziawszy, gdyby nie właśnie to urozmaicanie czytelnikowi lektury poprzez robienie książkocepcji oraz wstawianie korespondencji między prawniczką a skazanym, zanudziłbym się na śmierć. Akcja rozwija się naprawdę bardzo powoli. Praktycznie pierwsze dwieście stron można by było skondensować do pięćdziesięciu i książka nie straciłaby na wartości – zyskałaby za to na dynamice. Zastanawiałem się nawet, czy taki stan rzeczy utrzyma się do samego końca, chociaż na szczęście „Stokrotka w kajdanach” zaczęła się rozwijać i przyspieszać w drugiej połowie. Tylko dlaczego to musiało tyle trwać?

Kiedy Sharon Bolton postanowiła zacząć pisać konkrety, to muszę przyznać, że wyszło jej to całkiem nieźle. Intryga, którą przygotowała jest wystarczająco zawiła, żeby zaintrygować czytelnika, a jednocześnie nie jest bardzo chaotyczna. Możemy również liczyć na nieoczekiwany plot twist niemalże na samym końcu powieści, który może zaskoczyć – i zapewne to zrobi, jeśli ktoś (tak jak ja) nie stara się rozwiązywać zagadki w trakcie czytania. Nie bez powodu w poprzednim akapicie użyłem neologizmu w postaci słowa „książkocepcja” – po przeczytaniu całej książki do głowy rzeczywiście może przyjść skojarzenie z filmem Christophera Nolana. Czytelnik ma do czynienia z tyloma warstwami intrygi, że w pewnym momencie zaczyna się zastanawiać kto z kim kiedy się umówił i w jaki sposób rzeczywiście to wszystko działa. 

„Uważanie na maniery przez cały dzień nie jest jeszcze takie najgorsze, ale to oczekiwanie wdzięczności niszczy duszę”.

Gdzieniegdzie można ujrzeć nawet szczątki humoru! Nie jest to humor wysokich lotów – całą powieść zresztą nie ma być humorystyczna. Mimo wszystko każdy, nawet malutki żart jest dla mnie dużym plusem dla książki. O wiele przyjemniej się czyta coś, przy czym można się od czasu do czasu uśmiechnąć (oczywiście jeśli obracamy się w beletrystyce, nie literaturze faktu, gdzie czasem śmiech bywa bardzo niemile widziany). Po drugiej stronie wagi znalazły się dość szybko rozegrane zakończenie – nieco wręcz zbyt szybko. Fajnie, że akcja zaczęła nabierać tempa, ale pod koniec wręcz ciężko było posklejać sobie to wszystko w jakąś sensowną, logiczną całość. Plot twisty plot twistami, ale całokształt powinien dawać jasno do zrozumienia, że to, co stworzyła autorka, ma ręce i nogi. Rzeczywiście historia ma sens, ale zbyt szybkie jej rozegranie powoduje, że w trakcie lektury nachodzą człowieka wątpliwości. 

Mimo pewnych potknięć, Sharon Bolton pokazała, że potrafi stworzyć dobrą historię. Dobrą pod względem samego zamysłu, szkieletu oraz planu. Nieco gorzej wypadło w tym przypadku jej poprowadzenie, ale jest to dopiero pierwsza powieść tej autorki, którą mam okazję czytać. Mogę z czystym sumieniem napisać, że na 100% będę chciał sięgnąć po inne jej książki, traktując „Stokrotkę w kajdanach” jako pewnego rodzaju potknięcie. Może nie spowodowało ono upadku, ale pewne zachwianie widać. Nie odradzam tej powieści, bo warto ją przeczytać choćby dla samego sedna opisanej w niej historii. Wystarczająco skomplikowanej, żeby zainteresować nawet najbardziej wymagających czytelników, a do tego prosto opisanej. Chociaż – jak już wspomniałem – nie wciąga od samego początku i niestety trzeba to wziąć pod uwagę.

Łączna ocena: 6/10


poniedziałek, 24 grudnia 2018

Wesołych Świąt 2018!


Już dzisiaj wiele osób zasiądzie przy wigilijnym stole. Niemalże cała Polska żyje Świętami Bożego Narodzenia, nawet wśród osób innego wyznania (zwłaszcza jeśli są to celebryci lub influencerzy). W związku z tym chciałbym Wam wszystkim życzyć nie tyle wesołych Świąt, co po prostu szczęśliwie spędzonego czasu z rodziną oraz/lub przyjaciółmi! Aby ten wolny czas był dla Was jak najbardziej przyjemny, a jeśli akurat musicie lub chcecie pracować, to żeby te dni stały się bardzo produktywne!

WESOŁYCH! 

niedziela, 23 grudnia 2018

„Alita: Battle Angel. Miasto Złomu” - Pat Cadigan

„Alita: Battle Angel. Miasto Złomu” - Pat Cadigan
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Pat Cadigan
Tytuł: Alita: Battle Angel. Miasto Złomu
Wydawnictwo: Insignis
Tłumaczenie: Michał Jóźwiak
Stron: 352
Data wydania: 12 grudnia 2018


Już w lutym 2019 roku swoją premierę będzie miał film o tytule „Alita: Battle Angel”. Oparty jest o mangę o takiej samej nazwie, która w Japonii znana jest jako Gunnm. „Alita: Battle Angel. Miasto Złomu” to prequel wydarzeń, które fani mangi znają, a które chętni na wyjście do kina dopiero poznają. Ostatnio nie jest niczym nowym tworzenie prequeli zbliżających się (lub już wydanych) filmów czy też gier („Mass Effect: Andromeda” czy też „World of Warcraft: Cisza przed burzą”) i wychodzi to za każdym razem w inny sposób. Czasem dobry, czasem zły – wiele zależy od tego, na jakim poziomie stoi dzieło, w oparciu o które powstaje książka. Sam wspomnianej już mangi nie czytałem, chociaż trailery przed seansem któregoś z filmów, na których byłem, zaciekawiły mnie. Książkowa wersja może trochę mniej, ale na pewno pokazał mniej więcej z jakim światem miałbym do czynienia.

Kiedyś latających miast było więcej – obecnie przetrwało jedynie Zalem. U jego stóp wyrosła ogromna metropolia, karmiąca się tym, co wyrzucą mieszkańcy podniebnej enklawy, w pełni zależnej od dostaw z Miasta Złomu. Jedyna droga na ziemię prowadzi przez sam środek najbrzydszej betonowej dżungli, jaka kiedykolwiek powstała. Wśród resztek złomu mieszka Dyson Ido – cyberchirurg, który pomaga nawet najbiedniejszym cyborgom w odzyskaniu sprawności. Pracował kiedyś dla Vectora, który rządzi tą częścią ocalałego globu, jednak odkąd jego rodzinę spotkała kolejna, tym razem już całkiem nieodwracalna tragedia, skupił się swoim podwójnym życiu, w którym nie ma miejsca na zawodników motorballa. Jednak Miasto Złomu nigdy nie śpi i nigdy nie wybacza.

Jak już wspomniałem na samym wstępie, nie miałem okazji czytać mangi, na podstawie której powstaje film. Niestety wpływa to oczywiście na mój odbiór książki – chociaż ciężko stwierdzić czy jest to wpływ dobry czy też nie. Ciężko mi ocenić w jaki sposób świat przedstawiony w „Alita: Battle Angel. Miasto Złomu” pokrywa się z tym, który został stworzony przez Yukito Kishiro. Na pewno jednak mogę przedstawić opinię osoby, która właśnie z Miastem Złomu oraz Zalemem nie miała nigdy nic wspólnego, więc patrzy na tę książkę po prostu jako na pewną historię z konkretnym światem, który rządzi się takimi, a nie innymi prawami oraz ma takich, a nie innych bohaterów. Na pewno „Alita” zachęciła mnie na tyle, żebym obejrzał film, chociaż jeszcze bardziej chciałbym się zapoznać z oryginalną historią z mangi.

„Od kiedy doktorek został sam, nie miało znaczenia, co mu podnosiło ciśnienie, bo i tak miał za niskie, żeby sikać pod wiatr”.

Historia przedstawia Miasto Złomu z perspektywy kilku osób. Vectora, który jest osobą niezwykle wpływową, czymś w rodzaju nieoficjalnego władcy. Dysona Ido, cyberchirurga pomagającego najbiedniejszym mieszkańcom. Chiren, która była żoną Dysona Ido, a teraz pracuje z paladynami biorącymi udział w zawodach motorballu. Główną stawkę zamyka Hugo, nastolatek zarabiający na życie nie do końca legalnymi metodami. Kilka punktów widzenia opisanych w książce, która ma raptem trzysta pięćdziesiąt stron to o wiele za dużo i można to odczuć. Mnóstwo potencjalnie ciekawych aspektów zostało pominiętych, a po lekturze odczuwa się spory niedosyt. Próba prowadzenia równoległej narracji była oczywiście próbą dobrą – można było się dowiedzieć w jaki sposób funkcjonuje świat z niemalże każdej możliwej strony, ale niestety aby wyszło to dobrze, wymagałoby to o wiele większej objętości powieści. 

Oprócz tego „Alita: Battle Angel. Miasto Złomu” to książka naprawdę przyjemna, chociaż zdecydowanie bardziej rozrywkowa niż ambitna. Napisana jest lekkim stylem, więc czyta się ją błyskawicznie i z przyjemnością. Nawet mimo szarpania wątków, to przejścia pomiędzy nimi są płynne – ciężko w tym przypadku zarzucić cokolwiek autorce. Jakby nie patrzył nie otrzymałaby tych wszystkich nagród kompletnie za nic. Postacie opisywane przez PAt Cadigan zdecydowanie są dopracowane. Podczas lektury byłem sobie w stanie wyobrazić nie tylko ich zachowanie, ale również przypisać aktorów, którzy w mojej opinii najlepiej pasowaliby do danej roli. Zwłaszcza żona Dysona Ido jest postacią wyrazistą i konkretną, prowadzoną konsekwentnie (widać to nawet mimo tego, że nie pojawią się w książce bardzo często).

Nie jest to może najbardziej wybitne dzieło, zdecydowanie typowo rozrywkowe (chociaż i tutaj trochę pozostawia do życzenia), ale jako przedsmak tego, czego można się spodziewać w filmie (oraz mam nadzieję mandze) jest naprawdę bardzo w porządku. Mam tylko nadzieję, że nie odbiega zbyt mocno od tego, co zostało stworzone przez Yukito Kishiro – byłoby to co prawda niezbyt zaskakujące, ale jednocześnie smutne, gdyby Pat Cadigan stworzyła coś całkowicie swojego. Szkoda, że równolegle prowadzone wątki nie zostały bardziej rozwinięte, ale z drugiej strony powieść nie pokazuje wszystkiego, dzięki czemu stanowi jedynie przystawkę podaną przed głównym daniem. Miejmy więc nadzieję, że film wyjdzie dobrze i nie zostanie zmieszany z błotem przez fanów mangi – przekonamy się jednak o tym dopiero za parę miesięcy.

Łączna ocena: 6/10


Za możliwość przeczytania dziękuję


środa, 19 grudnia 2018

[zabawa blogowa] Mój dzień w książkach

Źródło: Blog Lirael
W moim czytniku RSS na raz pojawiły się dwa posty – u Sylwki z Unserious.pl oraz Kasi z Kącika z książką. Oba dotyczyły zabawy blogowej – a że ja lubię takie rzeczy czytać to od razu odpaliłem oba posty. No i nawet mnie udało się porwać temu pomysłowi, mimo mojego ogromnego lenistwa. Zerknąłem pobieżnie na listę przeczytanych w 2018 książek i od razu odpaliłem swoje Google Docs, żeby zacząć skrobać tego posta. No i ostatecznie wziąć udział w chyba powoli odkopywanej, starej zabawie, która wcale nie zabiera dużo czasu, ale jej wyniki mogą być dość zabawne! Nie wiecie o co chodzi? Śpieszę z wyjaśnieniami!

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, za siedmioma rzekami, żyła sobie Lirael. Lirael prowadziła bloga książkowego, w którym opisywała wszystkie swoje lektury. Zamieszczałą opinie, stosiki oraz posty luźno związane z książkami. Pewnego razu wpadła na genialny pomysł! „A może by tak zrobić układankę słowną, opisującą jeden dzień z życia książkoholika! Ułożyć krótką historyjkę i zostawić wolne miejsca do uzupełnienia, niech każdy wpisze tytuły przeczytanych w ostatnim roku książek”! Jak pomyślała, tak zrobiła. Myślała, kombinowała, główkowała, zastanawiała się i wreszcie po wielu ciężkich dniach stworzyła „Mój dzień w książkach”. Dorobiła do zabawy wspaniałą grafikę i oddała wszystko do dyspozycji wszystkich chętnych, którzy spragnieni są krótkiej, ale kreatywnej zabawy.

No, może aż tak to nie wyglądało, ale zasady zostały chyba dość jasno opisane. :) Mamy sobie taki oto krótki tekst:

„Mój dzień w książkach” 
Zaczęłam dzień (z) _____.
W drodze do pracy zobaczyłam _____ 
i przeszłam obok _____, 
żeby uniknąć _____ , 
ale oczywiście zatrzymałam się przy _____. 
W biurze szef powiedział: _____. 
i zlecił mi zbadanie _____. 
W czasie obiadu z _____ 
zauważyłam _____ 
pod _____ . 
Potem wróciłam do swojego biurka _____. 
Następnie, w drodze do domu, kupiłam _____ 
ponieważ mam _____.
Przygotowując się do snu, wzięłam _____ 
i uczyłam się _____, 
zanim powiedziałam dobranoc _____ .

Wolne miejsca należy uzupełnić tytułami książek, ktore przeczytało się w ostatnim roku. Akurat mamy grudzień, więc jest to idealny miesiąc na takie zabawy i rozluźnienie tuż przed samymi Świętami. :) Zabawiłem się i ja, a efekty tej zabawy prezentują się następująco:

„Mój dzień w książkach” 
Zacząłem dzień (z) Wieżą świtu. 
W drodze do pracy zobaczyłem Cień rycerza 
i przeszedłem obok Wiedźmikołaja, 
żeby uniknąć Drugiej rzeczywistości, 
ale oczywiście zatrzymałem się przy Końcu drogi. 
W biurze szef powiedział: Czy to pierdzi? 
i zlecił mi zbadanie Mojej europejskiej rodziny. 
W czasie obiadu z Zabójczynią 
zauważyłem Studnię wstąpienia 
pod Czerwonym parasolem . 
Potem wróciłem do swojego biurka Z mgły zrodzony. 
Następnie, w drodze do domu, kupiłem Ostrze zdrajcy 
ponieważ mam Serce z lodu.
Przygotowując się do snu, wziąłem Stop prawa 
i uczyłem się Chorałów z pogranicza czasu, 
zanim powiedziałem dobranoc Przybyszowi.

He-he. Not bad. :D


niedziela, 16 grudnia 2018

„Mauzoleum” – Thomas Arnold

„Mauzoleum” – Thomas Arnold
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Thomas Arnold
Tytuł: Mauzoleum
Wydawnictwo: Agencja Reklamowo - Wydawnicza VECTRA
Stron: 432
Data wydania: 16 listopada 2018


Thrillery zaraz obok fantastyki to chyba najbardziej popularne powieści, jakie można znaleźć w mojej czytelniczej historii. Samego Thomasa Arnolda i jego twórczość poznałem całkowitym przypadkiem – już nawet nie pamiętam kiedy dokładnie – i od pierwszej książki zacząłem wykazywać zainteresowanie jego powieściami, a obecnie je wręcz uwielbiam. Przeczytałem wszystkie tytuły, jakie do tej pory wyszły spod jego pióra, więc absolutnie nie mogłem odpuścić również „Mauzoleum”, które jest kolejnym thrillerem. Tym razem jednak zupełnie innym niż dotychczasowe książki. Dosłownie umierałem z ciekawości, jakie tym razem niespodzianki zaserwował autor swoim czytelnikom. Danie było i orzeźwiające, i syte.

Zack Seeger nie jest przeciętnym mieszkańcem Pittsburgh. Prowadzi własną, dobrze prosperującą firmę, związał się z piękną kobietą i może sam decydować o wielu rzeczach. Miewa oczywiście swoje kłopoty, jednak nawet nie wie, w jakie się wplącze, kiedy postanowi pomóc rodzinie sąsiada i wejdzie w posiadanie listu napisanego przez Derriana McCaine’a. Wydarzenia, które nastąpią po przeczytaniu listu doprowadzić mogą do szaleństwa każdego, łącznie z Zackiem oraz Nicole, jego partnerką. We wszystko wmieszana jest bardzo stara historia sprzed wielu lat, która wcale nie należy do przyjemnych. Przeżycia wspomnianej pary również takie nie będą…

Jeśli mieliście już do czynienia z książkami Thomasa Arnolda, to zapomnijcie o niemalże wszystkim, co z nich pamiętacie. Zapomnijcie o detektywach, zapomnijcie o sprawie kryminalnej, która rozwiązywana jest przez całą książkę. Zapomnijcie o próbach rozszyfrowania co autor miał na myśli i zapomnijcie o klasycznym formacie kryminału. Przypomnijcie sobie za to, jak Thomas Arnold potrafi mieszać w prostych wydawałoby się sprawach i w jak głębokie zakamarki ludzkich lęków potrafi wejść. Jeśli jednak jest to Wasza pierwsza książka tego autora, to nastawcie się na scenariusz dobrego thrillera, który nie tylko przyprawiłby Was o gęsią skórkę, ale mógł zapewnić niezapomniane wrażenia, zwłaszcza, gdybyście oglądali go w nocy.

Cała historia opiera się o wydarzenia, które przytrafiły się dwójce młodych ludzi. Całkowicie zmyślone wydarzenia, rzecz jasna, które wręcz ocierają się o granice absurdu. Słowo „ocierają” jest jednak w tym przypadku użyte z pełną premedytacją – oznacza nie mniej, nie więcej, jak to, że autor starał się wycisnąć co się tylko da z balansowania na granicy rzeczywistości i absurdu, jednak przez całą drogę zachował równowagę. Było parę momentów, w których można było się zastanowić nad sensownością danej sceny, jednak całokształt skutecznie zacierał jakiekolwiek negatywne wrażenia. Na szczególne uznanie zasługuje fakt, że zdecydowana większość powieści rozgrywa się w jednym budynku. Już nie raz podkreślałem w opiniach, jak bardzo szanuję autorów, którzy potrafią stworzyć trzymającą się kupy i interesującą historię w zamkniętych pomieszczeniach – chapeau bas, bo to wyzwanie samo w sobie.

„Kto w dzisiejszych czasach zwraca uwagę na wyjące syreny alarmowe… Ludzie odwracają głowy, aby tylko ktoś nie zauważył, że niepotrzebnie się interesują”.

Wspomniałem już, że całe „Mauzoleum” nadaje się na scenariusz do filmu? Ostatnie parędziesiąt stron książki to jeden plot twist za drugim. Nie jestem co prawda osobą, która próbuje rozwikłać zagadkę w trakcie czytania, ale wiele razy pewne potencjalne rozwiązania same przychodzą na myśl. Bez względu na to, czy mają one sens, czy nie, po prostu się pojawiają, bo wydarzenia je po zwyczajnie sugerują. Podczas czytania „Mauzoleum” nie przyszło mi do głowy nic, co by było w choćby najmniejszym stopniu związane z rzeczywistym rozwiązaniem. Thomas Arnold ponownie zrobił niezłe zamieszanie, które tym razem aż się prosi, żeby je przerzucić na wielki ekran. Bladego pojęcia nie mam, w jaki sposób wygląda praca nad scenariuszem filmowym, ale historia opisana w tej powieści wydaje się być wręcz gotowcem, nad którym nie trzeba się zbyt długo pochylać, aby wykrzesać z niego gotowy obraz.

Co bardziej wybredne osoby mogą zauważyć również przeze mnie już wspomniane balansowanie na granicy realizmu – ciężko to nazwać wadą lub zaletą, jednak warto o tym wspomnieć. Kiedy jednak ktoś będzie zastanawiał się nad tym, czy dane ruchy przy konkretnych obrażeniach nie są zbyt… optymistyczne, to warto wziąć pod uwagę wykształcenie autora, który lekarzem co prawda nie jest, jednak wie sporo zwłaszcza o wpływie przeróżnych substancji (w tym produkowanych przez ludzki organizm) na ludzką sprawność. Na pewno przydałoby się odrobinę więcej wyjaśnień dotyczących niektórych ze scen, aby je nieco bardziej urealnić. Wszak przeciętny zjadacz chleba może nie wiedzieć niektórych rzeczy, nawet jeśli jest wielkim fanem thrillerów, w których pewne schematy powtarzają się w niemalże każdym tytule.

Jako thriller jest to chyba jeszcze lepsza powieść niż te dotychczasowe, napisane przez Thomasa Arnolda. Na pewno wprowadza coś nowego nie tylko do jego książek, ale również do gatunku. Z jednej strony całkowicie wybija się ze schematów, a z drugiej bardzo twardo stoi w konwencji. Czytelnik nie zostanie zanudzony ani klasycznym śledztwem, charakterystycznym dla książek ze środkiem ciężkości umiejscowionym w kryminalnym aspekcie, ani też standardowym pojedynkiem pomiędzy złoczyńcą a ofiarami. To jest właśnie bardzo mocna strona „Mauzoleum”. Co więcej, jeśli nie czytaliście wcześniejszych książek Thomasa Arnolda, to możecie tak czy siak sięgnąć po tę pozycję. Nie jest bowiem ściśle powiązana z przygodami dwójki detektywów – chociaż smaczki się znajdą. W każdym razie nie będziecie się czuli, że czegoś nie rozumiecie, chociaż możecie sobie zdradzić garść szczegółów z poprzednich książek.

Łączna ocena: 8/10


Za możliwość przeczytania książki dziękuję autorowi, Thomasowi Arnoldowi!



środa, 12 grudnia 2018

„Legendy Archeonu. Strach Stary i Nowy” – Thomas Arnold

„Legendy Archeonu. Strach Stary i Nowy” – Thomas Arnold
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Thomas Arnold
Tytuł: Legendy Archeonu. Strach Stary i Nowy
Wydawnictwo: Agencja Reklamowo - Wydawnicza VECTRA
Stron: 722
Data wydania: 30 listopada 2018


Jestem ogromnym fanem autora – przeczytałem wszystkie książki, które do tej pory napisał. Łącznie oczywiście z odświeżoną wersja „Anestezji”, która jednoznacznie pokazuje podejście Thomas Arnolda do fanów. A jest ono mega pozytywne, co widać było po rzeczywistym poprawieniu niemal trzech czwartych książki, która była jego pisarskim debiutem. „Legendy Archeonu. Strach Stary i Nowy” są jego pierwszym (choć nie ostatnim) podejściem do literatury fantastycznej. Osobiście byłem dobrej myśli od samego początku, ponieważ znam warsztat oraz wyobraźnię autora i ta pierwsza myśl była dobra. Nie dostałem doskonałej powieści fantasy, ale dostałem naprawdę dobrą lekturę, która ma przogromny potencjał.

Archeoni – niemal zapomniany lud, który mieszkał niegdyś na Terenach Centralnych, powrócił do Archeonu. Po wielu latach zapomnienia, walki i przelewu krwi wszystkiego, co tylko żyło na tych ziemiach. Sami Stwórcy widzieli w nich nic więcej aniżeli piaskownicę, na której mogli bawić się w swoje własne gry, sterując kolejnymi falami monstrów opanowujących lądy i wody. Wszystko jednak ma zarówno swój początek, jak i koniec. Każde wydarzenie, każda historia, każda era. A to, co powstaje na końcu, staje się jednocześnie początkiem czegoś nowego – czegoś, co może tchnąć zupełnie nowe życie w umęczony i zbrukany krwią świat.

Jednocześnie jest to książka, która pokazała mi coś nowego oraz okazała się być pewnym powrotem do sprawdzonych, znanych schematów. Coś nowego pojawiło się w twórczości Thomasa Arnolda, którego do tej pory miałem przyjemność czytać jedynie w formie thrillerów, a powrotem było stworzenie świata opartego o podobne prawa, jak w wielu powieściach fantasy. Powiewem świeżości było wykorzystanie dość oficjalnego, być może nieco archaicznego stylu prowadzenia dialogów, a twardą, znaną podstawą było wykorzystanie klasycznych motywów przewodnich fabuły powieści. Nowością jest również dla mnie dość surowe prowadzenie historii, wyzucie jej z ozdobników, przy jednoczesnym zachowaniu klasycznego budowania napięcia i dawkowania faktów.

„Od kiedy to puste chaty cię przerażają? Nie wierzymy w ich duchy, a nasze jeszcze nie zdążyły się tu osiedlić”.

Pewnym mankamentem są niezbyt wyraźne postacie. Mają swoje cechy charakteru i osobowości, prowadzone są raczej konsekwentnie (nie zmieniają swoich zachowań w sposób losowy, tylko kierują się raz obranymi cechami), jednak czegoś im brakuje, Jeśli pomyślę o Aodhonie i jego towarzyszu, to po chwili namysłu jestem w stanie ich opisać. Tylko tutaj problemem jest ta chwila namysłu – jej nie powinno być. Bardzo fajnie jest opisana budowa relacji pomiedzy księciem a jego kompanem, jednak brakuje pazura nie tylko im, ale również innym postaciom, które spotkamy na kartach powieści. Przekonałem się już jednak, że Thomas Arnold potrafi tego typu niedociągnięcia bardzo szybko nadrobić. W tym więc pokładam nadzieję, ponieważ ta pewnego rodzaju miałkość potrafi dać się we znaki.

Doskonale wyważony jest za to stosunek opisów świata do samej akcji i rozwoju fabuły. Autor płynnie przeplata te elementy, dzięki czemu czytelnik bardzo szybko i w przystępny sposób poznaje zawiłości świata stworzonego przez Thomasa Arnolda (dość rozległego świata, trzeba to podkreślić), jednocześnie nie nudząc się i otrzymując kolejne porcje wydarzeń rozgrywających się nie tylko na Terenach Centralnych, ale również w innych krainach. Całe „Legendy Archeonu. Strach stary i nowy” są bowiem podzielone na poszczególne rozdziały opisujące na przemian wydarzenia w różnych państwach/regionach oraz wędrówkę następny tronu Archeonu. Pod tym względem w pewnym sensie jest to konstrukcja zbliżona do historii, którą możemy oglądać w „Grze o tron”. Z pełną premedytacją użyłem słowa „oglądać”, ponieważ mam za sobą jedynie pierwsze dwa tomy, natomiast z serialem jestem na bieżąco. Jeśli pasuje Wam przeplatanie grupowych scen z historią konkretnych osób, to jest to książka dla Was.

„Przeszłość zawsze odnajdzie drogę, aby przypomnieć sobie o teraźniejszości”.

Na duże uznanie zasługuje również nie tylko sama szczegółowość świata stworzonego przez autora, ale również jego spójność i głębia – kontynent, na którym rozgrywa się cała akcja jest nie tylko przeogromny, ale również niezwykle różnorodny społecznie, narodowo, kulturalnie i geograficznie. Ma też swoją niezwykła historię, wraz z zaczątkiem całej mitologii, widocznej w niemalże każdej krainie. Takie konstrukcje zawsze szanuję i podziwiam, bo domyślam się, ile siły i skrupulatności potrzeba, aby wszystko miało ręce i nogi a nie było tylko popisem grafomańskiej wyobraźni. Jest jeszcze naprawdę dużo informacji, które Thomas Arnold może zdradzić na temat wszystkich ziem otaczających Tereny Centralne, co mam nadzieję, że zrobi w następnych tomach. Najlepiej w sposób, do którego przyzwyczaił czytelników w pierwszej części – spokojny, dawkujący wiedzę i wplatający ją między główną historię.

Przeogromny potencjał, różnorodny świat, wiele możliwości. Tymi słowami można nazwać debiut fantasy w wykonaniu Thomasa Arnolda. Jak na pierwszą książkę z tego gatunku jest po prostu świetnie. „Legendy Archeonu. Strach stary i nowy” mają swoje niedociągnięcia, jak niewystarczający wyraźni bohaterowie, ale są ogromnym polem do popisu dla autora. Sprawdzone rozwiązania wykorzystane przy tworzeniu powieści, w połączeniu z bardzo płodnym umysłem stały się zaczątkiem do czegoś, co mam nadzieję, że rozkręci się jeszcze bardziej i pokaże, że polscy autorzy stoją w fantastyce bardzo twardo i potrafią pokazać klasę na miarę światowej literatury. Tego życzę Thomasowi Arnoldowi i po lekturze pierwszego tomu nowego cyklu wierzę, że jest w stanie podołać temu wyzwaniu.

Łączna ocena: 7/10


Za możliwość przeczytania książki dziękuję autorowi, Thomasowi Arnoldowi!



poniedziałek, 10 grudnia 2018

Bardzo chcę! #52 – „O procesorach i procesach myślowych. Elementy kognitywistyki” Max Urchs

„O procesorach i procesach myślowych. Elementy kognitywistyki” Max Urchs
Źródło: Lubimy Czytać
Ha, ale Was dzisiaj zaskoczę! Pewnie nawet nie możecie objąć wzrokiem tego długaśnego tytułu! A na dodatek pojawia się w nim kognitywistyka, procesy myślowe i w ogóle. Brzmi groźnie, co nie? No cóż, ale stali bywalcy tego bloga z pewnością wiedzą, że czasem lubię zagłębić się w dość nietypowe książki. Na szczęście nie wrzucam na bloga pozycji czysto branżowych, które traktują o konkretnych technologiach lub ogólnie rzeczach związanych z IT, jednak tego typu trochę akademicką, a trochę popularnonaukową książkę myślę, że warto wrzucić. Zwłaszcza, że według opisu oraz nielicznych opinii dostępnych w „prostym” internecie wynika, że naprawdę pozycja ta może być traktowana jako popularnonaukowa, a więc przeznaczona dla niemal wszystkich czytelników. Jak jest naprawdę? Dowiem się pewnie dopiero po przeczytaniu!

Nie bez powodu kognitywistyka znalazła się wśród moich zainteresowań – chociaż są to dopiero początki, na razie mierzymy się wzrokiem. Jest to dziedzina interdyscyplinarna, która ma zastosowanie między innymi w badaniu sztucznej inteligencji. W dużym skrócie, kognitywistyka zajmuje się badaniem umysłu, zmysłów, modelowaniem działania naszego mózgu i procesów w nim zchodzących. Jednym z celów tej dziedziny jest nie tylko wyjaśnienie, w jaki sposób działa ludzki mózg oraz jego procesy myślowe, ale również tworzenie symulacji komputerowych, które mogą je naśladować, a co za tym idzie, rozwój sztucznej inteligencji. Proponowana przeze mnie książka to już dinozaur w pewnym sensie, wydana została bowiem w 2009 roku, jednak opisane w niej treści cały czas mają zastosowanie.

„O procesorach i procesach myślowych. Elementy kognitywistyki” to podstawy kognitywistyki, zawierająca w sobie między innymi bazę w postaci neurobiologii, definicji i podziału sztucznej inteligencji czy filozofii umysłu. Kieruje swoje tory również w kierunku transhumanizmy oraz posthumanizmu, co z pewnością stanowi nieco kontrowersyjny, ale i bardzo łakomy kąsek. Sam opis wydawnictwa nie jest zbyt bogaty, jednak choć trochę pokazuj czym ta pozycja może być: 
„Sugestywnymi przykładami i wciągającymi opowieściami z historii nauki Autor sprawia, że trudne do przyswojenia wyniki cognitive science stają się zrozumiałe i frapujące. Z tego względu książka znajdzie czytelników również poza gronem fachowców i studentów. Ma bowiem wielkie walory popularyzatorskie. Zarazem jednak może służyć jako podręcznik akademicki dla coraz liczniejszych studentów kognitywistyki w Polsce oraz i i psychologii. 
Z recenzji Roberta Piłata 
Rozprawa stanowi doskonałe kompendium wiedzy z zakresu kognitywistyki, może zatem znakomicie służyć jako podręcznik akademicki, nie tylko nauki tej dyscypliny, ale również specjalistycznych zajęć na kierunkach filozoficznych. Książka jest napisana językiem przystępnym, stylem przejrzystym i czytelnym. Terminy techniczne są zawsze wprowadzane wraz z precyzyjnym wyjaśnieniem sensu, jaki im się przypisuje. Praca tłumaczki zasługuje na najwyższą ocenę. 
Z recenzji Mirosława Żelaznego”

A Wy jak się zapatrujecie na ten tytuł? Zainteresował Was? A może nie chcecie mieć z „nudną kognitywistyką” nic wspólnego? :)

wtorek, 4 grudnia 2018

Co pod pióro w grudniu 2018?

Grudzień kojarzy się w Polsce ze Świętami Bożego Narodzenia, nawet dla osób innej narodowości i wyznania – po prostu to czuć. A Święta kojarzą się z wolnym czasem, odpoczynkiem, a dla książkoholika z lekturą w ręku (być może pod ciepłym kocem). Nie jestem do końca przekonany czy aż tak ja skorzystam z możliwości, jakie daje urlop wzięty pomiędzy Świętami Bożego Narodzenia, a Sylwestrem i Nowym Rokiem, dlatego nie zamierzam robić mega zaawansowanych planów. Klasycznie podchodzę sobie z czterema książkami, chociaż mam nadzieję, że uda się przeczytać więcej (zwłaszcza między 24.12 a 28.12). A przy okazji i tak „Legendy Archeonu” rozpocząłem jeszcze w listopadzie!

Ten ostatni miesiąc 2018 roku mam nadzieję, że będzie miksem gatunkowym. Trochę fantastyki, trochę kryminału, może też trochę czegoś innego! Na pewno będę chciał jak najszybciej przeczytać książki Thomasa Arnolda, więc już tutaj będzie pewna różnorodność, mam również rozpoczętą powieść Sharon Bolton. Liczę jednak, że uda się sięgnąć też po coś innego, niekoniecznie z tych dwóch gatunków. Może jakaś literatura faktu… Trochę tam mi się uzbierało książek na półce, które czekają na swoją kolej. :)

Jak zazwyczaj, wszystkie okładki pochodzą z portalu Lubimy Czytać. :)

„Legendy Archeonu. Strach Stary i Nowy” – Thomas Arnold

Pierwsza powieść fantasy w dorobku autora, znanego z niezwykle oryginalnych thrillerów. Fantastykę zawsze łykam jak młody pelikan, a jeśli wychodzi spod pióra autora, którego książki od samego początku mnie urzekły, to tym bardziej nie mogę przejść obojętnie. Zobaczymy więc, co mnie spotka w Archeonie!
„Mauzoleum” – Thomas Arnold

Tak, dobrze widzicie, ponownie Thomas Arnold, ale spokojnie – nie zamienia się w Remigiusza Mroza. :) Chyba… :D Chociaż rzeczywiście w tym samym czasie jest premiera jego kolejnej książki, utrzymanej w starym stylu – „Mauzoleum”. Thrillery Thomasa Arnolda oznaczają dla mnie wysoką jakość, więc tę książkę również chcę jak najszybciej przeczytać o podzielić się opinią o niej.


„Życie w średniowiecznej wsi” – Frances Gies, Joseph Gies 

Czy ktoś z Was kiedykolwiek się zastanawiał jak mogło rzeczywiście wyglądać życie przeciętnego mieszkańca średniowiecznej wsi? Ja tak! A ta książka jest potencjalnym zbiorem odpowiedzi na moje pytania, ponieważ z niewiadomego powodu, okres średniowiecz uznaję za najbardziej interesujący ze społecznego punktu widzenia. Poszerzenie wiedzy w tym temacie jest więc dla mnie zawsze łakomym kąskiem. :)
„Odłamki” – Ismet Prcić

Nie pamiętam już gdzie dokładnie kupiłem tę książkę, ale zainteresował mnie jej opis. Obiecuje on niezwykłą opowieść imigracyjną, w której główne skrzypce gra wojna oraz ucieczka od niej, jednak która okraszona jest dużą dawką humoru. Ponadto książka otrzymała wiele nagród, a na dodatek w Polsce wydana jest przez Sine Qua Non – wydawnictwo, którego książki jeszcze nigdy mnie nie zawiodły.





Widzicie w tym zestawieniu coś dla siebie? :) 

niedziela, 2 grudnia 2018

Podsumowanie listopad 2018

Niedawno wspominałem w podsumowaniach, że lato już mija, studenci jeszcze się cieszą z ostatniego miesiąca wolnego, oj, już nie… A teraz muszę napisać, że już zaraz kolejny, 2019 rok! Serio, ten czas tak ucieka przez palce, że autentycznie mam wrażenie, że maksymalnie miesiąc temu pisałem podsumowanie roku 2017. A tak naprawdę mija już kolejny rok prowadzenia bloga. Między innymi tego bloga (chociaż drugi, techniczny, nieco zaniedbałem – jednak stare wpisy są dość często odkopywane i wciąż ma o niebo lepsze statystyki od niniejszego). Nie ma co jednak uprzedzać faktów, cieszmy się ostatnim miesiącem 2018 roku – w końcu nie wszystkim jeszcze się udało ukończyć pozytywnie wyzwanie Przeczytam tyle, ile mam wzrostu! ;)

Listopad przybliżył mnie do tego upragnionego wyniku stu siedemdziesięciu ośmiu centymetrów, które mierzę. Jednak jest to pierwszy raz, kiedy jestem tak blisko, że bliżej się nie da! Co prawda nieco tempo mi jakby nieznacznie spadło w ostatnim miesiącu, ale co poradzić. Nie zawsze mamy tyle czasu, ile byśmy chcieli mieć i często nie jesteśmy w stanie przeznaczyć go w odpowiedniej ilości. :) Mimo wszystko cieszę się, że przeczytałem cztery książki i zaliczyłem całkiem sporą część piątej. No dobra, może nie aż taką sporą, ale jednak rozpocząłem!

Poniżej możecie obejrzeć podsumowanie w wykresach – liczba książek, stron, milimetrów grzbietów i tak dalej:



Not bad, chociaż mogłoby być lepiej. Nie ma co jednak narzekać, bo czasu było trochę mniej, więc i tak udało mi się go sporo wygospodarować. :)



Muszę przyznać, że jestem nieco zaskoczony statystykami odwiedzin. Nie tylko było prawie dwa razy tyle odsłon co w poprzednim miesiącu, ale również zwiększył się współczynnik stron na sesję. Niewiele, bo niewiele, ale jednak! Zapewne wszystko to jest wynikiem ogłoszonego konkursu na „Legendy Archeonu” Thomasa Arnolda. :) Ładnie też podskoczyła liczba osób, które lubią mój fanpejdż! Dzięki!



No, tutaj to jestem przeszczęśliwy! Teoretycznie nie powinienem się jeszcze cieszyć na zapas, ale jednak nie wiem co by się musiało stać, żebym nie dał rady w tym roku zaliczyć wyzwania! Niby listopad skończyłem z wynikiem 99 milimetrów w grzbietach, ale to tak po prostu wyszło, gorszy okres! No i „Legendy Archeonu” zacząłem czytać, a te swoją grubość mają… :D 



Tutaj też w sumie przyszalałem jak na mnie. Łącznie trzynaście sztuk, z czego dwie recenzenckie i aż osiem zakupionych w Sklepie Insignis. Ciężko było przejść obojętnie obok książek z Metra po 19,99 zł za sztukę. :D 

Zapraszam jeszcze do zerknięcia na moją krótką listę książek, które przeczytałem w listopadzie. Każda z pozycji listy prowadzi do opinii. :)


Najwięcej wejść z innego bloga Google Analytics odnotował od Łukasza z bloga Świat Fantasy – dzięki! :) Najbardziej popularnym wpisem był natomiast post konkursowy, w którym do wygrania były „Legendy Archeonu” Thomasa Arnolda! No cóż, w sumie nic dziwnego. :) 

Jesteście zadowoleni ze swoich miesięcy? Niekoniecznie książkowo, ale nawet w całokształcie. :)

piątek, 30 listopada 2018

„Czerwony wariant” – Siergiej Niedorub

„Czerwony wariant” – Siergiej Niedorub
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Siergiej Niedorub
Tytuł: Czerwony wariant
Wydawnictwo: Insignis
Tłumaczenie: Paweł Podmiotko
Stron: 352
Data wydania: 17 października 2018


Minęło naprawdę dużo czasu, odkąd pierwszy raz zainteresowałem się uniwersum stworzonym przez autora „Metro 2033”. Dmitry Glukhovsky stworzył niesamowity świat, który bardzo szybko został wykorzystany przez innych pisarzy do stworzenia niezwykle rozbudowanej wersji współczesnej Ziemi po katastrofie nuklearnej. Mam przed sobą jeszcze mnóstwo książek z samego Uniwersum Metro 2033, a tymczasem powoli zaczynam już brać się za Uniwersum Metro 2035 (które jednak jako seria niekoniecznie muszą być oderwane od zasad, których należy się trzymać przy pisaniu książek należących do poprzedniej serii). Oczywiście poszczególne pozycje różnią się od siebie jakością, jednak dopóki nie sprawdzi się danego autora, to nie pozna się jego stylu. Tym razem skosztowałem próbki twórczości Siergieja Niedoruba i mam mieszane uczucia.

Powiedzieć, że kijowskie metro tętni życiem, to powiedzieć za dużo. Kijowskie metro wegetuje, jak większość ludzi po katastrofie, chociaż próbuje utrzymać pozory organizacji. Krzyż, którego stolicą jest Datapolis, stara się zapanować nad chaosem na tyle, na ile się da – zwłaszcza nad legendą czerwonej nitki, którą jest w pełni zasypana, trzecia linia kijowskiego metra. Każdy o niej słyszał, jednak nikt nie wie jak się tam dostać. Kiedy oddział Patków, stalkerów współpracujących z Datapolis, znajduje na powierzchni nieznanego mężczyznę, legenda odżywa na nowo. Zwłaszcza, kiedy okazuje się, że jedna z niepełnosprawnych umysłowo dziewczyn zamieszkujących stolicę rozpoznaje nieznajomego.

Już od pierwszych stron rzuca się w oczy fakt, że „Czerwony wariant” znacznie różni się od innych książek z ogólnie pojętego świata stworzonego przez rosyjskiego autora. Nie chodzi nawet o umiejscowienie akcji (Kijów), ale przede wszystkim o podejście do postaci stalkerów. Fani serii przyzwyczajeni są na pewno do tego, że stalkerzy są osobami jeśli nie poważanymi, to co najmniej otoczonymi pewną aurą tajemniczości, w stosunku do których odczuwa się czasem strach, a czasem podziw i szacunek. Stalkerzy w metrze kijowskim są przeciwieństwem swoich moskiewskich kolegów po fachu. Wciąż ludność metra odczuwa niepewność i strach, ale w negatywnym tego słowa znaczeniu. Stalkerzy nie są poważani, wręcz przeciwnie – w pewnym sensie są pogardzani. To zdecydowanie inne podejście, które pozwala spojrzeć na tę profesję w kompletnie inny sposób.

To, co można książce zarzucić, to zbyt szybkie przechodzenie przez niektóre wydarzenia. Zabrakło przez to odpowiedniego budowania napięcia. Cała historia to głównie opis przejścia dwójki głównych bohaterów przez poszczególne stacje, co wielokrotnie pojawiało się w książkach z tego uniwersum – wiele razy była to również dobrze wykorzystana okazja do przedstawienia nie tylko różnorodności stacji, ale również potencjalnych niebezpieczeństw. Tymczasem wyszło na to, że czasem po prostu się… przechodzi i tyle. I to przez miejsca teoretycznie najbardziej niebezpieczne. Autor zastosował podejście niemalże teleportowania postaci. Zwłaszcza jeśli dołożymy do tego fakt, że przebrnięcie przez połowę nitki metra w obie strony (wliczając w to różne tarapaty) zajęło mniej więcej może z szesnaście godzin (choć ma to oczywiście sens, ponieważ metro kijowskie jest o wiele mniejsze niż moskiewskie). 

Na samym końcu okazuje się, że autor uknuł całkiem zgrabną intrygę. Przez całą książkę można się bardzo poważnie zastanawiać, do czego to wszystko dąży, jednak muszę przyznać szczerze, że nie wpadłem na trop, który okazał się tym właściwym. Ostatnie kilkadziesiąt stron czyta się niemal z zapartym tchem, co dość mocno kontrastuje ze wspomnianymi przeze mnie uchybieniami. Szkoda więc, że „Czerwony wariant” nie jest książką pozbawioną poważnych wad, ponieważ jej główny szkielet, historia, którą opowiada jest naprawdę świetna. Chciałoby się móc ocenić ją nieco wyżej, ale byłoby to możliwe, gdyby zawierała o wiele więcej treści – tej, która wypełniłaby luki pomiędzy poszczególnymi wydarzeniami.

Przeciętnie napisana z nieprzeciętnym pomysłem – mniej więcej takimi słowami można dość sprawiedliwie opisać „Czerwony wariant”. Zaskakuje pozytywnie pomysłowością, natomiast negatywnie wykonaniem. Chociaż napisana jest lekkim językiem, przez który naprawdę przyjemnie jest się przedzierać jak przez tunele metra i ma naprawdę porządny szkielet historii, to pozostawia po sobie w wielu miejscach niedosyt. Mimo wszystko warto przeczytać dzieło Sierieja Niedoruba choćby ze względu na nowe podejście do stalkerów oraz rządzenie w całym metrze. Inna perspektywa pozwoli nieco inaczej spojrzeć na wszystkie dotychczas przeczytane książki z Uniwersum Metro 2033. Świat ewoluuje nawet po katastrofie i Kijów jest tego najlepszym przykładem.

Łączna ocena: 6/10


Za możliwość przeczytania dziękuję


niedziela, 25 listopada 2018

Wyniki konkursu z „Legendami Archeonu”

Już dawno po premierze najnowszych książek Thomasa Arnolda, wśród których jedną są właśnie „Legendy Archeonu” – powieść fantastyczna, która jest pierwszym tomem całego cyklu zaplanowanego przez autora. Nie wszyscy jednak mają już swój własny tom, który mogą przeczytać i postawić na półce, na której będzie się pięknie prezentował. Dzisiaj, w niniejszym poście, jedna osoba stanie się szczęśliwą posiadaczką „Legend Archeonu” i to całkiem za darmo! No, dobra, nie za darmo. Osoba ta bowiem poświęciła swój czas na wykonanie zadania konkursowego i przesłania go do mnie! 



Nie przedłużając więc zbytnio od razu napiszę, że „Legendy Archeonu” powędrują do osoby, która wymyśliła takie oto imię postaci:

Imię: Kieran
Płeć: mężczyzna
Wiek: ok. 30 lat
Zawód: strażnik 
Opis: jako dziecko znaleziony niedaleko Kiry, nie mówi o swoim pochodzeniu, napędzany pragnieniem zemsty, potrafi przewidywać ruchy przeciwnika, ale kryje się z tym przed innymi.

Serdecznie gratuluję! Autor jest bardzo pozytywnie zaskoczony pomysłowością nie tylko Twoją, droga osobo, która zwyciężyła (ha! nie wiecie czy to kobieta czy mężczyzna!), jak również wszystkimi nadesłanymi pomysłami! Być może nie tylko Kieran znajdzie się w następnych tomach, kto wie… :) Tym bardziej więc wyczekujcie następnych tomów i sprawdzajcie, czy przypadkiem Thomas Arnold nie zainspirował się Waszymi odpowiedziami!



piątek, 23 listopada 2018

„Lwowski ptak” – Piotr Tymiński

Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Piotr Tymiński
Tytuł: Lwowski ptak
Wydawnictwo: Novae Res
Stron: 378
Data wydania: 2018


Wszystkie moje dotychczasowe spotkania z prozą Piotra Tymińskiego były naprawdę bardzo udane. Historyk z zawodu i wykształcenia, specjalizujący się w mniejszościach narodowych w Polsce, to niemal gwarancja sukcesu – pod warunkiem, że wraz z wykształceniem kierunkowym i przygotowaniem merytorycznym będzie szło lekkie pióro. Na szczęście autor je ma i z wielką chęcią będę wszystkie jego poprzednie książki polecał osobom, które boją się, że historia to jedynie nuda. Nie, Piotr Tymiński udowadnia, że można napisać opartą na faktach historię, która przedstawia konkretne wydarzenia z historii naszego kraju, i to w sposób bardzo przystępny. A „Lwowski ptak” dołącza do grona książek, które można tymi słowami opisać.

Listopad roku 1918 to pamiętna data dla Polaków. Odzyskanie niepodległości przez Polskę było niesamowitym przeżyciem, które jednak w Lwowie przytłumione zostało przez walki z Zachodnioukraińską Republiką Ludową. Mieszkańcy Lwowa stawili czoła najeźdźcom roszczącym sobie prawo do ziem – wśród walczących mnóstwo dzieci i młodzieży sięgnęło po broń. Tońka jest nastolatką, która chce walczyć za Ojczyznę, jednak zmuszona jest ukrywać się pod przebraniem chłopca. Staje ramię w ramię z resztą oddziałów, bohatersko starając się odeprzeć wroga. Tak jak reszta Orląt Lwowskich.

Kolejny raz Piotr Tymiński udowodnił, że można napisać powieść historyczną, która oparta jest na rzeczywistych wydarzeniach, a która nie jest nudna jak flaki z olejem. Pokazał, że można opowiadać historię poprzez mieszaninę fikcji i prawdy, przeplatając wymyślonych bohaterów bohaterami rzeczywistymi – takimi, którzy istnieli i odegrali znaczną rolę w opisywanych wydarzeniach. Jeśli ktoś interesuje się historią I Wojny Światowej, czasów obrony Lwowa czy wojny polsko-bolszewickiej, to na pewno zauważy wiele znanych mu nazwisk. Moją uwagę przykuł głównie Alfred Rapacki, chociaż przyznać się bez bicia muszę, że jedynie ze względu na Plac Rapackiego, który znajduje się niedaleko toruńskiego Starego Miasta.

Tym razem autor poszedł nawet o krok dalej w pokazaniu brutalności nie tylko samej wojny, ale również faktu, że w walkach brały udział dzieci. Nie szczędzi opisów brutalnych zbrodni, które były codziennością dla obrońców Lwowa. Pokazuje jak bardzo wycieńczeni nie tylko fizycznie, ale i psychicznie byli zarówno ochotnicy, jak również oficerowie dowodzący akcjami. Zwłaszcza w obliczu bestialstwa ze strony wrogów oraz szokujących zachowań, wśród których gwałty były jedną z najmniej urągających moralności zbrodni. Jeśli ktoś się jednak obawia tego, że nie wytrzyma samych opisów to spieszę z informacją, że Piotr Tymiński oszczędził szczegółów. Książka po prostu porusza te tematy i pokazuje, że rzeczywiście takie problemy istniały, ale nie próbuje być pamiętnikiem, który pokazuje najdrobniejsze szczegóły. 

Oczywiście dla równowagi pojawiają się również fragmenty, w których schwytani przez obrońców Lwowa jeńcy trwożliwie wykonują niemalże wszystkie rozkazy, jakby obawiali się najgorszego. Wspomniane już przeze mnie wycieńczenie psychiczne oraz zderzenie z wieloma zbrodniami nie wpływa również dobrze na nerwy samych obrońców, w związku z czym zdarzają się sytuacje, które w normalnych warunkach skończyłyby się w sądzie polowym. Widać więc, że autor stara się zachować obiektywność, chociaż bez wątpienia głównym tematem książki jest właśnie obrona Lwowa przez mieszkańców – wśród których duża część walczących to dzieci i młodzież. Nic więc dziwnego, że to właśnie droga młodej Antoniny przez wiele dni walk jest główną narracją, jaka towarzyszy czytelnikowi przez niemalże całą książkę.

Na samym końcu książki znajduje się jeszcze krótkie podsumowanie, które autor umieścił zamiast przypisów. Wyjaśnia pokrótce dlaczego niektóre aspekty zostało przez niego opisane w ten a nie inny sposób. Wiele z nich jest nieco zmienionych (jak na przykład wykorzystany w dialogach język), aby uprościć przekaz i ułatwić odbiór przez współczesnego czytelnika. Piotr Tymiński zdradził również parę szczegółów, dotyczących nazwisk oraz samych wydarzeń, które niekoniecznie są wprost opisane w treści książki. Teoretycznie nie musiał tego robić, ponieważ cała książka jest wystarczająco zrozumiała, ale na pewno można to potraktować jako dodatkowy plus.

„Lwowski ptak” to piękna, acz surowa historia o historii. Napisana lekkim stylem, przyjemnym dla oka i wyobraźni. Zawierająca w sobie mnóstwo faktów i tyleż samo fikcji dla ułatwienia odbioru. Nieco mocniejsza pod względem poruszanych tematów niż poprzednie książki Piotra Tymińskiego, ale wciąż utrzymana w tym samym tonie lekkiej powieści i spokojnej narracji. Dla osób, które chciałyby poznać historię obrony Lwowa z roku 1918, może to być naprawdę dobra pozycja. Nie jest bardzo wymagająca, ale w rzetelny sposób przekazuje wiedzę poprzez prostą w odbiorze powieść widzianą z punktu widzenia nastolatki. 

Łączna ocena: 7/10


Za możliwość przeczytania serdecznie dziękuję autorowi, Panu Piotrowi Tymińskiemu!




wtorek, 20 listopada 2018

„Sztuka skutecznego proszenia” – Guy Winch

Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Guy Winch
Tytuł: Sztuka skutecznego proszenia
Wydawnictwo: Muza
Tłumaczenie: Elżbieta Kowalewska
Stron: 352
Data wydania: 25 czerwca 2018


Ostatnimi czasy pojawia się coraz więcej pozycji, które można nazwać nietypowymi poradnikami. Osobiście jestem uczulony na zwroty typu „wyjście ze swojej strefy komfortu” czy „jesteś zwycięzcą”, jednak zdaję sobie sprawę, że osoby je głoszące robią najczęściej same z siebie czarny PR fachowcom, którzy swoje rady opierają o badania naukowe, statystykę oraz doświadczenie. Lubię więc dać szansę pozycjom takim jak „Sztuka skutecznego proszenia”, aby zobaczyć, czy pod clickbaitowym tytułem kryje się jakaś merytoryczna wartość. Już kilka razy okazało się, że warto było sięgnąć po daną pozycję, bowiem wyniosłem z niej mnóstwo praktycznej i przydatnej wiedzy. Wydaje mi się, że tę książkę również można zakwalifikować do tej grupy.

Każdy z nas ciągle narzeka – w mniejszym lub większym stopniu, jednak jest to cecha charakterystyczna każdego człowieka cywilizacji zachodniej. Kiedyś narzekanie nie był tak wszędobylskie jak teraz, jednak były to inne czasy. Wówczas narzekanie dawało wymierne rezultaty, a dzisiaj stanowi głównie sposób na folgowanie własnym emocjom – choć nie zawsze prawidłowy i skuteczny. Guy Winch jednak podejmuje próbę wytłumaczenia w jaki sposób sztukę narzekania zamienić niemalże w sztukę proszenia, tak aby być w tym efektywnym i przy okazji nie mieć destrukcyjnego wpływu na siebie oraz swoje otoczenie. Nie tylko psychologia pokazała, w jaki sposób marudzenie wpływa na nas samych i sprawy, które załatwiamy, a autor z wielką chęcią dzieli się z czytelnikiem nie tyle sztuczkami, co wiarygodnymi przykładami.

„Na ogół już gdy wyczuwamy, że kolega, przyjaciel czy ktoś bliski wystąpi do nas ze skargą, włączają nam się mechanizmy obronne. Podnosimy emocjonalne mosty zwodzone, zalewamy fosy i wpuszczamy do nich krokodyle”.

Jedną z pierwszych rzeczy, na które zwracam uwagę w przypadku książek roszczących sobie prawo do bycia poradnikiem (lub czymś w podobie) jest research, jaki zrobił autor/autorka podczas pisania oraz ile źródeł podaje w danej pozycji. Czytelnik powinien nie tylko czuć, że osoba pisząca jest ekspertem w danym temacie, ale również powinien być w stanie zweryfikować przekazane informacje bez konieczności samodzielnego szukania odpowiednich publikacji. Jeśli w książce zostaną zawarte konkretne publikacje, w oparciu o które powstała książka, to jest to zdecydowanie bardzo dobry znak wysokiej jakości. Czytelnik dzięki temu może nie tylko zweryfikować słowa autora, ale również ma punkty zaczepienia w przypadku, gdy chce głębiej wgryźć się w daną tematykę. „Sztuka skutecznego proszenia” posiada dość obszerną bibliografię wraz z krótkimi opisami – mega plus.

O samej treści można napisać naprawdę wiele – zarówno pozytywnie, jak i trochę negatywnie. Pomimo mnóstwa merytorycznej wiedzy, ogromu informacji i wyników badań przeprowadzonych na przestrzeni lat przez wielu badaczy, czasem na karty książki wkrada się niepotrzebne przedłużanie i duplikowanie treści. Przez takie fragmenty aż chce się tylko błyskawicznie przelecieć wzrokiem, jednak nie zawsze jest to dobry pomysł. Najczęściej bowiem autor wplata w nie pojedyncze, bardzo istotne zdania, których pominięcie może skutkować nie do końca zrozumiałym odbiorem kolejnych części książki. Całość składa się z następujących po sobie, logicznie ze sobą związanych rozdziałów, które są swego rodzaju łańcuchem, który ma służyć czytelnikowi za przewodnika po świecie skutecznego i merytorycznego narzekania. Nie sposób zrobić błyskawiczny przeskok między dwoma kolejnymi rozdziałami lub tematami poruszanymi przez autora – będą po prostu niezrozumiałe.

„Ludzie narzekający skutecznie przynoszą pożytek swoim lokalnym społecznościom i całemu krajowi”.

Guy Winch w bardzo przyjemny i przystępny sposób przeprowadza czytelnika przez meandry psychologicznych zawiłości zarówno samego narzekania, jak i proszenia – które w pewnym sensie stara się zlać w jedno i to samo. Kolejne rozdziały są następującymi po sobie klockami, z których buduje logiczną całość i to jest po prostu spoko. Nie ma żadnego lawirowania wokół tematu i zbaczania z drogi, nie ma chaosu informacji. Jest prosty przekaz, który stara się usystematyzować całą wiedzę na temat, który wykłada czytelnikom Guy Winch. Można powiedzieć, że własną książkę zbudował na zasadzie skargokanapki, o której pisze na jej kartach. Prosty przekaz dla prostego człowieka, aby każdy wyniósł z tego jak najwięcej. Zwłaszcza informacje, w jaki sposób naprawdę skutecznie narzekać, aby to narzekanie zostało nie tylko przyjęte przez jego adresata, ale również wykorzystane do naprawienia błędów. 

Przede wszystkim nie jest to jednak kolejny, nadęty poradnik, który ma za zadanie serwować jedynie pustą papkę wykorzystując wielkie słowa. Tego typu publikacji nie cierpię, a o wiele lepiej niż ja, wyjaśnia to Miłosz Brzeziński w swojej książce „Wy wszyscy moi ja”. Guy Winch na całe szczęście należy do tych osób, które krążą wokół nauki i badań, a nie wielkich słów rzucanych z pełną optymizmu głową, w której tak naprawdę nie ma żadnych faktów. Wysoko to sobie cenię i uwielbiam czytać takie książki. Z czystym sumieniem więc mogę polecić „Sztukę skutecznego proszenia” – kawał fajnej i pouczającej lektury, napisanej w prosty i przyjemny w odbiorze sposób. Oby więcej merytorycznych prac, a mniej pisania dla samego pisania. Zwłaszcza, że i w tym przypadku autor zaznacza, gdzie leży granica pomiędzy „wiem”, a „wydaje mi się”.

Łączna ocena: 7/10 


Za możliwość przeczytania dziękuję:



czwartek, 15 listopada 2018

Z ekranu pod pióro #28 – „Bohemian Rhapsody”

Źródło: Filmweb
Tytuł: Bohemian Rhapsody
Reżyseria: Bryan Singer
Premiera: 2018
Gatunek: biograficzny, dramat, muzyczny


Któż nie zna twórczości zespołu Queen? Nawet osoby, które nie są fanami rockowych brzmień doskonale kojarzą takie utwory jak „We will rock you” czy choćby właśnie „Bohemian Rhapsody”. Sam wychowałem się na mocnych brzmieniach, więc znam twórczość zespołu, która towarzyszyła mi przez sporą część życia. Żebyśmy jednak wszyscy nie zrozumieli się źle – nie jestem gorącym fanem, który zna biografie każdego z członków zespołu. Nie jestem żadnym autorytetem w tym temacie, a jedynie przeciętnym słuchaczem, który zarówno lubi, jak i ceni dzieła stworzone przez Mercury’ego oraz resztę zespołu. W związku z tym bardzo mocno mnie nie bolały niezgodności z rzeczywistością (głównie w chronologii wydarzeń), które są zarzucane filmowi i po prostu cieszyłem się niesamowitym widowiskiem. A zdecydowanie jest czym się cieszyć.

Kiedy  Brian May, Roger Taylor i Freddy Mercury zakładali zespół Queen nie wiedzieli jak daleko uda im się zajść po stromych schodach kariery muzycznej. Kiedy John Deacon dołączał do zespołu, świat dopiero stał przed nim otworem. Kiedy muzycy tworzyli kolejne dzieła, nie mieli pojęcia jakimi ponadczasowymi hitami się staną i ile osób się nimi zainspiruje. Nie tylko na krótko po wypuszczeniu albumów, ale również wiele lat później. Przez cały czas jednak byli ludźmi – muzykami, artystami, ale ludźmi, którymi targają dokładnie takie same problemy, jak całą resztą społeczeństwa. Jednak nie przeszkodziły im one w staniu się legendami.

W sieci już od pierwszych dni z seansami „Bohemian Rhapsody”, pojawiały się głosy oburzenia dotyczące wielu przekłamań i zmian (zwłaszcza ingerujących w chronologię wydarzeń), które zostały wprowadzone do scenariusza względem rzeczywistych wydarzeń. Na tyle, na ile sam się orientuję, takie zmiany rzeczywiście są bardzo mocno widoczne. Zwłaszcza kwestia powstania zespołu (jedne z pierwszych scen filmu) oraz data przekazania wiadomości o swojej chorobie całemu zespołowi przez Freddiego rzucają się w oczy. Osobiście jednak widzę w stu procentach usprawiedliwione działanie w przypadku tych dwóch wspomnianych nieścisłości – film by się naprawdę znacznie wydłużył i musiał objąć o wiele więcej wątków, aby można było to wszystko ustawić w odpowiedniej kolejności i prawidłowym trybie. 

Można by powiedzieć, że to wszystko wcale nie jest żadnym wytłumaczeniem. Można się kłócić, że nie należy pod żadnym pozorem zmieniać historii, zwłaszcza że oglądać to będą również osoby, które w oparciu o film budować będą swoją wiedzę na temat legendy rocka. Można by się z tym zgodzić i nawet należy – rzeczywiście może to być ogromny problem dla wielu osób. Dlatego osobiście ostrzegam i potwierdzam – tak, „Bohemian Rhapsody” ma w sobie wiele nieścisłości, zmian w chronologii wydarzeń, być może nawet zarzucić można mocne wybielenie postaci wokalisty oraz zbyt małe skupianie się na studium psychologicznym Freddiego Mercury’ego i pokazaniu tego, jak wyglądały przemiany poszczególnych członków zespołu w drodze na szczyt kariery. Można się na tym wszystkim skupić, albo zobaczyć drugą stronę filmu – tę, w której widać niesamowity show, taki jaki zapewniali muzycy swoim fanom podczas koncertów.

Muzycznie – arcydzieło, czego zresztą można było się spodziewać. W końcu muzyka wykorzystana w filmie to jakby nie patrzył dzieło Queen. Jeśli jednak doda się do tego obraz, który stworzyli twórcy filmu, to wyjdzie nam naprawdę fenomenalny film, który jest równie energetyczny jak koncerty, w których Mercury podrywał publiczność do góry. Muszę przyznać, że był to pierwszy film, na którym zwróciłem uwagę na ujęcia z drona. Jedno z tych zapierających dech w piersiach to lot nurkowy w tłum publiki zebranej na stadionie podczas koncertu Queenów na Live AID. Gdyby obejrzeć tę scenę w kinie 4D, to serce mogłoby podejść do gardła. Przeróżne przeloty kamery pomiędzy przeszkodami z błyskawicznymi zbliżeniami nadawały dynamiki i sprawiały, że to naprawdę było show. Z pełną premedytacją będę wręcz nadużywał tego słowa, ponieważ ono najlepiej odzwierciedla to, co zobaczyłem na wielkim ekranie.

Z pewną dozą niepewności szedłem na seans, ponieważ zastanawiałem się jak Rami Malek poradzi sobie z rolą Freddiego Mercury’ego. W akcji widziałem go jedynie jako odtwórcę Elliota w serialu „Mr. Robot” i co prawda byłem pod wrażeniem, jednak geniusz geniuszowi nierówny – a w końcu obie postacie odgrywane przez Maleka można z czystym sumieniem określić tym mianem. Niepewność jednak została starta w prosz już od samego początku, a im głębiej w film, tym bardziej rósł mój podziw dla umiejętności aktora. Gra aktorska na najwyższym poziomie. Nie tylko zresztą jego – Gwilym Lee również odwalił kawał dobrej roboty. Aktorzy przy tym pozwolili grać pierwsze skrzypce Malekowi, aby postać Freddiego Mercury’ego wyraźnie się wybijała. Nie było przy tym w większości przypadków widać samego rzemiosła (przynajmniej na pierwszy rzut amatorskiego oka). 

Kolejną wspaniałą rzeczą, na którą warto według mnie zwrócić uwagę jest traktowanie całego zespołu jako… zespołu. Po prostu ludzi, którzy mają swoje problemy, są dla siebie przyjaciółmi, rodziną, ale wśród których pojawiają się również proste kłótnie. Mamy oczywiście tutaj kolejny z serii zarzutów, między innymi dotyczących tego, kto tak naprawdę pierwszy „skoczył w bok” ze swoją karierą solową i kto dopuścił do chwilowych lub dłuższych rozłamów w zespole. Mimo wszystko twórcy pokazali po prostu grupę ludzi, którzy zaczynali w jakichś małych klubach, a kiedy dotarli na szczyty sławy, wciąż byli po prostu ludźmi. Film nie epatuje bogactwem, nie pokazuje członków Queen jako te gwiazdy i legendy, z jakimi przeciętny, współczesny człowiek zwykł ich kojarzyć. Rzecz jasna podkreślane są momenty, w których zarówno pieniądze jak i sława pojawiają się w życiu każdego z muzyków, ale nie jest to pierwszy plan wydarzeń.

Fenomenalne widowisko, które być może zdobędzie Oscara – szczerze z moich ust nie spłynęłoby ani jedno słowo krytyki. Rami Malek wykonał kawał dobrej, niełatwej roboty, montażyści zrobili z tego niezwykłe show, operatorzy zdjęć stanęli na wysokości zadania, a wszystko to ukoronowała muzyka jedyna w swoim rodzaju. Nie traktujmy tego jednak jako filmu biograficznego, jednak raczej jako coś w rodzaju hołdu oddanego Mercury’emu oraz reszcie zespołu Queen. Tym bowiem zdaje się być „Bohemian Rhapsody” i w ten sposób można wyjaśnić niezgodności, które pojawiły się w filmie. Jako zachęta do głębszego poznania historii całego zespołu, film ten spełnia swoją rolę w 100%. Ciężko bowiem przejść do codziennych spraw po takim widowisku. To jednocześnie przystawka, która zaostrzyć apetyt i główne danie, po którym jednak chcemy skosztować nieco deseru.

Łączna ocena: 9/10