wtorek, 26 listopada 2019

„Włam się do mózgu” – Radosław Kotarski

„Włam się do mózgu” – Radosław Kotarski
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Radosław Kotarski
Tytuł: Włam się do mózgu
Wydawnictwo: Altenberg
Stron: 300
Data wydania: 20 września 2017


Ktoś jeszcze pamiętam czasy, w których trzeba było się bardzo dużo uczyć do klasówek, egzaminów czy innych kolokwiów? A może nauka cały czas Cię dotyczy? Nie jest przyjemna, prawda? Noce zarwane przez zakuwanie, mechaniczne powtarzanie dużych partii materiału, a do tego nauczyciele i wykładowcy mają wymagania z kosmosu. Tak, ja przez to przechodziłem i niezbyt mi dobrze szło. Obecnie, ze względu na branżę, w której pracuję, ciągła nauka to podstawa dobrze wykonywanych obowiązków, więc rady od osoby, która w pół roku nauczyła się języka szwedzkiego, są więcej niż mile widziane. A tego właśnie dokonał Radosław Kotarski, używając metod opisanych w swojej książce, „Włam się do mózgu”. Czy rzeczywiście te metody, chociaż brzmią jak coś, co może pomóc sprawić, żeby nauka nie tylko była bardziej efektywna, ale i przyjemna? Wygląda na to, że jak najbardziej!

Wziąć książkę z materiałem. Zaznaczyć odpowiedni fragment, którego należy się nauczyć – być może nawet ze dwadzieścia stron. Przeczytać po raz pierwszy. Przeczytać po raz drugi. Następnie po raz trzeci. Rzucić w kąt, poczekać na dzień tuż przed egzaminem. Znowu przeczytać. Pójść na egzamin, zdać, zapomnieć. To najczęstszy scenariusz nauki, który wynosimy już ze szkoły podstawowej. Ani on efektywny, ani przyjemny. Radosław Kotarski jednak wie doskonale, że istnieje o wiele więcej sposobów na przyswojenie potrzebnego materiału, i to w stopniu o wiele lepszym niż stare, dobre zakuwanie. Niniejsza książka przeprowadza czytelnika po różnych metodach nauki, które pomogą nie tylko w samym procesie chłonięcia wiedzy, ale pozwolą na utrzymanie jej w naszych głowach przez o wiele dłuższy czas.

Jak się okazuje, nauka może nie być nudna. Mało tego – może być nawet skuteczna! Co ciekawe, Radosław Kotarski od samego początku informuje, że zawarte w książce metody nauczania nie są wcale jego autorskimi systemami. Z niektórymi z nich ludzkość ma do czynienia od wielu, wielu lat, tylko z nieznanych powodów większość osób od najmłodszych lat zna tylko jeden sposób przyswajania wiedzy – wkuwanie na pamięć i powtarzanie tego samego materiału ile tylko wlezie. No, może nie do końca z nieznanego powodu. Wiemy doskonale, czemu tak jest, tylko albo spaliśmy na historii, albo nauczyciel nie podzielił się z nami tą ciekawostką – za to autor „Włam się do mózgu”, a i owszem, zapisał na kartach książki. Jako jeden z elementów wprowadzających do tematyki nauczania i przygotowujących czytelnika do tego, co ma zaraz nastąpić, na kolejnych kartkach czytanej przez niego pozycji.

A pojawia się naprawdę wiele informacji. Radosław Kotarski po kolei omawia poszczególne metody nauki, podając nie tylko badania, które zostały przeprowadzone w celu sprawdzenie efektywności, ale również pokazując przykłady z własnego życia. Głównie lawiruje pomiędzy nauką języka szwedzkiego (zdawał egzamin Swedex na poziomie średniozaawansowanym) oraz przygotowaniami do egzaminu na międzynarodowego sędziego piwnego (który to egzamin oczywiście zdał). Jednak to, co dla mnie jest najważniejsze, to przekazywanie wszystkiego prostymi słowami. Nazwy niektórych z metod mają dość… nieintuicyjne (co jest w tym przypadku eufemizmem) nazwy. Radosław Kotarski natomiast zmienia je w łatwe do zapamiętania – „paradygmat zadania odtwarzanego przez podmiot” nazwał po prostu „metodą terminatora”. Sami wybierzcie, którą nazwę wolicie.

Nie mogło zabraknąć uwielbianej przeze mnie bibliografii, umieszczonej na samym końcu książki! Ładnie podzielona na poszczególne rozdziały, z listą autorów publikacji naukowej lub badania wraz z rokiem wydania. Do tego w trakcie lektury podobne informacje dotyczące badań oraz nazwisk naukowców można znaleźć obok kolejnych przekazywanych przez autora tez lub twierdzeń. Jeśli więc ktoś ma ochotę, może zagłębić jeszcze bardziej w konkretny temat. Jednocześnie tego typu bibliografie są jasnym dowodem na ogrom pracy, która została wykonana przez osobę tworzącą daną książkę. Zawsze cenię sobie spisy opracowań naukowych, bo podbijają one wiarygodność książki w moich oczach. Zwłaszcza jeśli łączy się to z informacją wychodzącą od autora o długości prac nad jego książką.

Co ciekawe, część z metod, które opisał Radosław Kotarski, wykorzystywane są przez nas w życiu codziennym (o czym sam autor wspomina tu i ówdzie). Na co dzień pracuję w branży IT, która jest dość wymagającą pod względem nauki nowych rzeczy – świat technologii zmienia się niezwykle szybko i często trzeba starać się przyswoić ogrom nowego materiału w krótkim czasie. Dopiero po lekturze „Włam się do mózgu” zauważyłem, że dość bezwiednie polecane są w branży konkretne metody uczenia, jak metoda terminatora czy metoda króla boksu. Mało tego, coraz więcej portali edukacyjnych z kursami dla branży IT wprowadza fiszki jako stały element nauki. Metoda immersji w pewnym sensie też jest wykorzystywana, głównie w codziennej pracy, dzięki czemu człowiek się o wiele szybciej uczy. A jeśli ma się w zespole juniora, którego należy nauczyć, to z pomocą przychodzi metoda nauczyciela!

Język, którym zostało napisane „Włam się do mózgu” trzeba lubić – jest bardzo lekki, przyjemy w odbiorze, ale nieco melancholijny. Taki w stylu Radka Kotarskiego. Jeśli oglądaliście „Polimaty” i trafia do Was jego styl wysławiania się, to będziecie wniebowzięci. Mamy bowiem zarówno proste przedstawienie tematu, jak i czające się wszędzie po bokach przeróżne ciekawostki dotyczące omawianego tematu. Do tego autor nie szczędzi nam takich… trochę sucharowatych żartów oraz – dla zachowania równowagi – górnolotnych porównań. No dobra, może „górnolotnych” to złe słowo, ponieważ dość często dotyczą one dość przyziemnych i zaskakujących spraw, ale całość sprawia wrażenie bycia prześmiewczo poetycką. Innymi słowy – Radosław Kotarski w całej okazałości!

Zdecydowanie jest to jedna z książek, która powinna zostać wprowadzona do szkół. Może niekoniecznie jako obowiązkowa pozycja, bo samym faktem bycia obligatoryjną, zniechęciłaby do siebie większość uczniów, ale na pewno próba zaznajomienia z nią uczniów może być naprawdę dobrym pomysłem. Napisana bardzo lekkim językiem, z mnóstwem przykładów i odrobiną humoru, powinna w 100% spełnić swoje zadanie – przekazania ludziom, w jaki sposób mogą uczyć się bardziej efektywnie. No i oczywiście z przyjemnością. Zwłaszcza że jest przepięknie wydana pod względem graficznym – czytanie jej to naprawdę czysta przyjemność. Żałuję, że tak długo odkładałem jej lekturę i mam nadzieję, że pomoże mi w nauce dowolnej rzeczy, za którą się wezmę. Najpierw jednak może zastosuję metodę majstersztyku do odpowiedniego przyswojenia zawartości tej książki…

Łączna ocena: 9/10

czwartek, 21 listopada 2019

„Powódź” – Paweł Fleszar

Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Paweł Fleszar
Tytuł: Powódź
Wydawnictwo: Księży Młyn Dom Wydawniczy
Stron: 212
Data wydania: 24 października 2019


Ostatnio dałem sobie sprawę, że wśród polskich autorów, którzy znajdują się w mojej biblioteczce, prym wiodą mniej znani, często debiutujący pisarze. Mam pewną słabość do debiutantów, co zapewne widać w moich ocenach oraz opiniach. Zdaję sobie sprawę z tego, że każdy jakoś zaczyna i że nie od razu Rzym zbudowano – nawet większe potknięcia jestem w stanie „wybaczyć”, jeśli pojawią się w pierwszej książce danego autora. „Powódź” co prawda nie jest pisarskim debiutem Pawła Fleszara, jednak jest pierwszą jego powieścią wydaną na papierze. „Wyśnionej jedenastki” nie skończyłem tylko ze względu na paskudne rozjazdy w pliku pdf na czytniku, które nijak nie szło sformatować. Tym razem jednak miałem do czynienia z tradycyjnym wydaniem, po które chętnie sięgnąłem głównie ze względu na świetne opisy pięknego Krakowa, które pamiętam z poprzedniej książki. Okazało się całkiem przyjemne, choć nie jest pozbawione wad.

Nie każdy zawodowy żołnierz musi być niezniszczalnym komandosem, który BUD/S zjada na śniadanie. Kris należy raczej do tego typu, który robi swoje, ale nie wychodzi mu to zbyt dobrze – zdecydowanie nie zostałby strzelcem wyborowym ani nie wygrałby maratonu. Może jednak zostać bohaterem w inny sposób, starając się dowiedzieć czemu jego przyjaciel, Jakub, postanowił nagle zakończyć ze swoim życiem i skoczyć z wieżowca zostawiając po sobie intrygujące zdjęcie młodej dziewczyny. Życie to jednak nie jest film kryminalny, więc jego prywatne śledztwo niekoniecznie jest prowadzone w sposób uporządkowany i profesjonalny, a błędy prowadzą często do dość niebezpiecznych, ale i zabawnych sytuacji.

Autor wykorzystał dość ciekawy zabieg – niby nic nowego i powalającego, ale dodaje pikanterii i rozbudza ciekawość podczas lektury. Mianowicie rozdziały są tak naprawdę przedstawieniem kolejnych dni, podczas których mają miejsce opisywane wydarzenia. Każdy dzień natomiast rozpoczyna się kartką z kalendarza wdrukowaną jako strona oraz nagłówkami i kilkoma artykułami (lub ich fragmentami) z okolicznych gazet lub portali internetowych. Rzecz jasna artykuły te zawierają sporo wskazówek, w jaką stronę będzie szła akcja książki. Nie jest to być może bardzo oryginalny zabieg, ale muszę przyznać, że robi swoją robotę świetnie. Zwłaszcza na samym początku, kiedy dostajemy na pierwszych stronach trzy różne tropy, które wydają się wykluczać nawzajem.

Tak jak myślałem na samym początku, kiedy sięgałem po „Powódź”, całość jest zdecydowanie zbyt krótka. Nie chodzi o to, że historia tak wspaniała, że aż szkoda ją kończyć, ale o bardziej przyziemne sprawy. Część wydarzeń aż się prosi o nieco bardziej rozbudowane opisy – zwłaszcza te dotyczące „przełomów” w prywatnym śledztwie Krisa, czy też zapoznania nowych postaci. Niestety w tej formie, w jakiej zostały stworzone, wydają się grubymi nićmi szyte. Zdecydowanie zbyt mało wyjaśnień, a do tego część opisów również mogłoby nieco bardziej szczegółowo objaśniać, co się dzieje. Zwłaszcza te momenty, w których następuje konkretna akcja, taka jak przeszukanie, pościg, ucieczka i inne tego typu, dynamiczne akcje. Trochę brakowało mi rozpisania się autora na te tematy i odczuwałem odrobinę chaosu w całej książce. Wydaje mi się, że gdyby rozszerzyć wspomniane elementy, to książka na spokojnie przekroczyłaby 300 stron.

– Obraziła się?
– Zapewne, ale oni nazywają to fochem – uciął policjant. – Przeżywam coś takiego częściej niż deszcz w tym tygodniu. I tak jak z deszczem, trzeba przeczekać. Za to ciebie mogę zjebać od ręki”.

Natomiast ciężko cokolwiek „Powodzi” zarzucić pod względem samego języka. Paweł Fleszar od wielu lat jest dziennikarzem, więc można zakładać, że potrafi się posługiwać słowem pisanym. Jego książka udowadnia to – czyta się ją z przyjemnością, trudno się doczepić do dziwnie brzmiących konstrukcji, a do tego słownictwo jest wystarczająco bogate. Również dialogi są bardzo przyjemnie stworzone, a te często stanowią duże wyzwanie dla początkujących autorów (co prawda Paweł Fleszar ma już na swoim koncie powieść, ale jednak „Powódź” jest jego pierwszą książką wydaną na papierze). Skoro już przy przyjemnościach jesteśmy, to mamy też humor! Często ciężki lub po prostu czarny, ale jest! Taki zresztą najbardziej lubię. Na szczęście autor nie próbował kombinować na siłę, tylko okrasił swoją powieść niewielką, dobrze rozłożoną szczyptą tego humoru.

Jako osobie zawodowo związana z branżą IT nie umknęło parę błędów merytorycznych związanych właśnie z ogólnie pojętą technologią. Na całe szczęście było ich bardzo niewiele, a najbardziej rzuca się w oczy „numer IP” (jest to adres, nie numer, niby mała różnica, ale w branży diametralna). Mimo to szanuję za wrzucenie nieco tego naszego nielubianego przez przeciętną osobę świata i to z bardzo dobrym rezultatem, jeśli wziąć pod uwagę całokształt. Nie spodziewajcie się bardzo zaawansowanych tematów, ale parę smaczków na pewno znajdziecie. Zwłaszcza, że bardziej techniczne tematy zostały zgrabnie wplecione w fabułę – mają ogólnie sens i nadają nieco nowoczesnej nuty całej powieści. A to niestety nie jest jeszcze regułą we współczesnych książkach.

W ogólnym rozrachunku jest to naprawdę przyjemna książka, która ma kilka ciekawych plot twistów, jednak nie jest niestety pozbawiona wad. Zdecydowanie zbyt pobieżnie zostały potraktowane niektóre wątki, niezbyt szczegółowo opisane i widać te niedociągnięcia niestety gołym okiem. Na plus zasługuje humor i stworzenie nie do końca bohaterskiej postaci, która jednak ma swoje pobudki do czegoś, co można nazwać szlachetnym (choć głupim) czynem. Brakuje mi większej ilości opisów Krakowa, który sam w sobie jest urokliwy, a autor już w „Wyśnionej jedenastce” pokazał, że potrafi jego piękno przelać na słowo pisane. Jeśli Paweł Fleszar upora się ze zbyt lekkim podejściem do opisów rozwoju wydarzeń, to jego następna książka może okazać się bardzo ciekawą propozycją.

Łączna ocena: 6/10


piątek, 15 listopada 2019

[PREMIERA] „Niewidzialna obrona” – Matt Richtel

Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Matt Richtel
Tytuł: Niewidzialna obrona. Przełomowe odkrycia dotyczące układu immunologicznego
Wydawnictwo: Muza S.A.
Tłumaczenie: Jolanta Sawicka
Stron: 496
Data wydania: 13 listopada 2019


Kiedy byłem dzieckiem, uwielbiałem oglądać „Było sobie życie” – serial animowany przybliżający w bardzo przystępny sposób tajniki działania ludzkiego organizmu. Nie mam pojęcia czemu, ale „Niewidzialna obrona” od razu kojarzy mi się z tym właśnie serialem, w którym chyba po raz pierwszy usłyszałem o czymś takim jak białe krwinki. System immunologiczny to oczywiście o wiele, wiele więcej niż tylko leukocyty – to również bardzo złożone procesy, o których wiele jeszcze musimy się nauczyć jako ludzkość. Matt Richtel stworzył książkę, która ma być pewnego rodzaju przewodnikiem po świecie immunologii, który jest niezwykle ciężki i trudny do ogarnięcia dla przeciętnego człowieka. Trzeba było więc stworzyć coś, co przetłumaczy skomplikowaną terminologię na coś bardziej zrozumiałego. Autorowi udało się to w pełni!

Układ immunologiczny to jeden z najbardziej skomplikowanych tworów, który istnieje w ludzkim organizmie. Każdego dnia walczy o utrzymanie równowagi podczas usuwaniu niechcianych i niebezpiecznych patogenów z naszych organizmów. Sama immunologia bardzo przypomina układ, którym się zajmuje – jest skomplikowana, pełna niezrozumiałych i nieintuicyjnych sformułowań, definicji i haseł. Jeśli jednak weźmie się człowieka, który nie jest naukowcem, ale który zrozumie to, co mądre głowy mu przekażą, można stworzyć w miarę prosty przewodnik. Jeżeli do tego dorzuci się historię kilku osób, których dolegliwości mogą przedstawić istotę skomplikowania tego problemu, to dostaniemy „Niewidzialną obronę” – książkę przybliżającą układ immunologiczny w sposób zrozumiały niemalże przez wszystkich.

Na wstępie warto Wam wszystkim wiedzieć, że Matt Richtel nie jest naukowcem ani lekarzem, tylko dziennikarzem oraz pisarzem. Ma na swoim koncie wiele publikacji, w tym kilka książek – jest również zdobywcą Nagrody Pulitzera z 2010 roku. Wszystko, co zawarł w swojej książce, jest wynikiem pracy z naukowcami oraz lekarzami, wieloma godzinami rozmów z nimi oraz konsultacjami. Zapewne drugie tyle czasu musiało zająć zrozumienie przyswojonych tematów do tego stopnia, w którym jest w stanie tłumaczyć zawiłości immunologii innym osobom. Kiedy sięgniecie po „Niewidzialną obronę”, sami zobaczycie, że praca, którą włożył w tę książkę, musiała być tytaniczna. Matt Richtel naprawdę to musi rozumieć, aby wyjaśniać w ten, a nie inny sposób. Zapewne wiele aspektów było konsultowanych na bieżąco ze specjalistami, ale i tak poziom wiedzy i zrozumienia tematu jest naprawdę godny podziwu.

„Pierwsze próby tłumienia układu immunologicznego polegały na napromieniowywaniu pacjenta, ale te eksperymenty się nie powiodły (inaczej mówiąc, pacjenci umierali)”.

Mimo tego, że układ immunologiczny wraz z wszystkimi jego elementami oraz kolejnością aktywacji poszczególnych części naprawdę przypomina pajęczynę, to lektura ta ma to wszystko w miarę sensownie uporządkowane. Ciężko mi się wypowiadać pod względem merytorycznym, ale dla mnie, jako laika, sposób i kolejność przedstawiania kolejnych aktorów jest doskonały. Pozwolił mi nie tylko ogarnąć umysłem same elementy, ale również to, jaką rolę odgrywają w obronie naszego organizmu przed patogenami. Oraz jakim cudem nie atakują (zazwyczaj) własnego organizmu. Zdaję sobie sprawę z tego, że „Niewidzialna obrona” to jedynie wierzchołek góry lodowej, pod którym jest mnóstwo niezwykle skomplikowanych procesów, których nie sposób zawrzeć w jednej książce popularnonaukowej, ale i tak dawka wiedzy jest ogromna, a do tego podana w przystępny sposób.

Autor miesza trochę typową narrację z książek popularnonaukowych – przekazywanie informacji, faktów, łamanie czwartej ściany (a robi to w bardzo humorystyczny sposób!) – z nieco bardziej sfabularyzowanymi fragmentami. Jako jeden z trzonów, o który opiera się w swoich próbach wyjaśnienia czytelnikowi zawiłości immunologii, wybrał historię kilku osób – prawdziwych, naprawdę żyjących – których organizm albo wykorzystał swój system immunologiczny do walki na śmierć i życie, albo obrócił się przeciwko nim samym. Te właśnie przykłady pozwoliły mi jeszcze jaśniej spojrzeć na przytoczone przez autora fakty i umieścić zwykłą teorię w praktycznym przykładzie – nawet jeśli jest to tylko opisany praktyczny przykład. Przy okazji fragmenty te urozmaicają całość i pozwalają mózgowi nieco odetchnąć od zalewu danych. W końcu nie chcemy, żeby nam się przegrzał, prawda?

„Kiedy zbierałem materiały do tej książki, znany immunolog powiedział mi, że »dzieci powinny zjadać pół kilo brudu dziennie«”.

Tak po prawdzie to te nieco fabularne wstawki robią mega robotę. Zwłaszcza widać to pod sam koniec, gdzie pewnego rodzaju zwieńczeniem całej przedstawionej historii jest przypadek przyjaciela autora, Jasona, który zmierzył się z wyjątkowo paskudnym chłoniakiem Hodgkina. Nowotwór ten w większości przypadków jest dość łatwy do wyleczenia, jednak nie w tym przypadku – o czym dowiadujemy się już na pierwszych stronach książki. Ostatnie kilkadziesiąt stron natomiast jest o wiele szerszym opisem zmagań Jasona z chorobą, okraszonym (opisem oczywiście, nie Jasonem) dużą szczyptą prywatnych przemyśleń Matta Richtela. Wydawać się może na początku, że jest to zbędna prywata, jednak po przeczytaniu być może zrozumiecie, czemu jednak uważam to za bardzo wartościowe wstawki. Przekazują dużo emocji, ale jednocześnie pokazują dzięki temu, jak bardzo rozwój immunologii może wpłynąć na nasze życie.

Naprawdę kawał świetnej literatury, napisanej w bardzo przystępnym języku, a traktującej o niezwykle trudnym do ogarnięcia układzie immunologicznym. Chyba jedna z najlepiej napisanych książek opisujących skomplikowane zagadnienia, jakie miałem okazję czytać. Autor nie jest zbyt nachalny w żartach, ale potrafi świetnie przełamać czwartą ścianę. Tłumaczy wszystko od podstaw i w odpowiedniej kolejności. Jeśli chcecie się dowiedzieć, w jaki sposób Wasz organizm radzi sobie każdego dnia z trudami obrony Was przed patogenami, to jest to lektura idealna dla Was. Do tego otrzymacie parę wskazówek dotyczących wpływu diety oraz snu na odporność, oraz potencjalne zagrożenie ze strony chorób autoimmunologicznych i przy okazji spędzicie po prostu parę godzin o bardzo edukacyjnym charakterze.

Łączna ocena: 8/10


Za możliwość przeczytania dziękuję:



niedziela, 10 listopada 2019

Bardzo chcę! #63 – „Czynnik diabła” Craig Russel

Źródło: Lubimy Czytać
Wreszcie wracamy do beletrystyki – tym razem robię przerwę od przedstawiania literatury faktu czy popularno-naukowej! Wszak zdecydowana większość książek, które czytam, to kryminały, thrillery czy inna fantastyka. Na mojej półce „Chcę przeczytać” w serwisie Lubimy Czytać leży spora liczba tytułów, za które nie wiadomo kiedy się wezmę. Dlatego też staram się nie dorzucać kolejnych książek kompulsywnie, bo utonąłbym kompletnie w nieprzeczytanych tomiszczach – i to nie w sposób dosłowny, bo najpierw bym musiał je wszystkie kupić/pożyczyć. 😅Staram się jakoś selekcjonować to, co dorzucam do czytelniczych portali, nawet jeśli nie ma znaczenia z ich perspektywy, czy będzie tam leżało dziesięć tytułów czy dziesięć tysięcy. W każdym razie jakiś czas temu (już nie pamiętam nawet dokładnie kiedy) dorzuciłem na półkę książk Craiga Russela o pięknym tytule „Czynnik diabła”.

Serwis Lubimy Czytać sklasyfikował tę powieść jako kryminał, sensacja, thriller, a opis sugeruje elementy dramatu psychologicznego. Powieść miała niedawno swoją premierę w Polsce, raptem dwa miesiące temu. GoodReads ocenia (a dokładniej użytkownicy tego portalu) „Czynnik Diabła” na ponad 4 punkty w pięciostopniowej skali, czyli naprawdę wysoko! Akcja toczy się w 1935 roku jest połączeniem tradycyjnego kryminału/thrillera (zabójca, pościg za nim i tak dalej) z próbami wyizolowania czegoś, co się zwie „czynnikiem diabła” – czyli tym, co powoduje czynienie zła. Oczywiście nie może zabraknąć eksperymentów na sześciu najbardziej niebezpiecznych morderców, jacy żyją w kraju! Chyba więc nie zastanawiacie się już, czemu akurat ten tytuł trafił tym razem do mojego cyklu „Bardzo chcę!”?

Najlepiej będzie jednak, jeśli sami zobaczycie, w jaki sposób opisuje tę książkę Wydawnictwo Prószyński - Ska:

„Praga, rok 1935. Młody psychiatra Viktor Kosárek, były student Carla Gustava Junga, przybywa do otoczonego mroczną sławą zakładu dla obłąkanych Hrad Orlu. Wyposażona w nowoczesny sprzęt placówka znajduje się w zamku przez wieki obrosłym ponurymi legendami. Zamknięto tam sześcioro najokrutniejszych morderców w kraju: Drwala, Klauna, Kolekcjonera Szkła, Wegetariankę, Skiomantę i Demona. Kosárek zamierza wykorzystać najnowsze osiągnięcia techniki, aby wyizolować u nich archetypiczny składnik osobowości odpowiedzialny za czynienie zła - tak zwany czynnik diabła. Gdy tylko zaczyna odkrywać ich zdumiewające tajemnice, natrafia na łączący całą szóstkę zatrważający wspólny element. 
W tym samym czasie mieszkańców Pragi ogarnia przerażenie - w jej ciemnych zaułkach grasuje bowiem nieuchwytny morderca. Policyjny śledczy Lukáš Smolák, desperacko usiłujący złapać sprawcę, przez gazety nazwanego Skórzanym Fartuchem, zauważa podobieństwo między nim a działającym przed półwieczem w Londynie Kubą Rozpruwaczem. Smolák zwraca się po pomoc do lekarzy w Hradzie Orlu, mających doświadczenie z psychotycznymi kryminalnymi umysłami. Zachodzi obawa, że Skórzany Fartuch może mieć jakieś związek z szóstką zamkniętych w zakładzie pacjentów. 

Zanurzona w międzywojennej rzeczywistości Europy Środkowej i osadzona w cieniu gęstniejącego za czeską granicą nazistowskiego mroku stylowo napisana, doskonale skonstruowana, bogato zobrazowana powieść jest wspaniałą rozrywką. Nie sposób się od niej oderwać”.

Czytaliście? Polecacie? A może po prostu jesteście zainteresowani?

piątek, 8 listopada 2019

„PS Kocham Cię na zawsze” – Cecelia Ahern

„PS Kocham Cię na zawsze” – Cecelia Ahern
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Cecelia Ahern
Tytuł: PS Kocham Cię na zawsze
Wydawnictwo: Akurat
Tłumaczenie: Anna Krochmal, Robert Kędzierski
Stron: 448
Data wydania: 16 października 2019


„P.S. Kocham Cię” to chyba jedyny tytuł, który kręci się wokół miłości, ogromu emocji oraz ogólnie pojętego poszukiwania szczęścia, który nie tylko jestem w stanie zaakceptować, ale który również cenię. Jestem raczej typowym facetem – komedie romantyczne, romanse czy erotyki są absolutnie poza moimi możliwościami pojmowania. Jednak ekranizacja z 2007 roku zrobiła na mnie ogromne wrażenie, nawet większe niż literacki pierwowzór. Dość entuzjastycznie podszedłem więc do wieści o kontynuacji tej rzucającej sporą część świata na kolana powieści. Pewnie będę jednym z nielicznych gości, którzy sięgną po ten tytuł, ale zrobiłem to – i to z własnej i nieprzymuszonej woli. Miałem nadzieję na coś o wiele lepszego niż poprzedniczka, ale chociaż poziom został utrzymany. Mniej więcej.

Holly wreszcie udało się wyjść na prostą i zacząć żyć niemalże pełnią życia. Doskonale pamiętam nieżyjącego już Gerry’ego oraz niesamowitą przygodę, którą przeżyła po jego śmierci. Gabriel stara się sprawić, żeby jej życie było jak najprostsze i jak najbardziej przyjemne – jak przystało na nowego partnera wdowy. Kiedy jednak siostra Holly zaprasza ją do udziału w podcaście, w którym miałaby opowiedzieć swoją historię, ze szczególnym naciskiem na sprawę listów, dla kobiety, która utraciła męża, może to być o wiele za dużo. Najbardziej obawia się tego, że wszystkie złe myśli wrócą do niej, chociaż nie wie jeszcze, jak bardzo może pomóc innym, dzieląc się swoją historią.

Całkiem dobrze wspominam poprzednią część „P.S. Kocham Cię” – jest to co prawda jedna z nielicznych książek, których adaptacje filmowe są według mnie lepsze niż literacki pierwowzór, ale naprawdę warto się z tą historią zapoznać. Byłem bardzo ciekawy, jak Cecelia Ahern postanowiła poprowadzić kontynuację, a zwłaszcza jak w tej powieści wypadnie Holly, która dała się poznać jako niezbyt przystosowana do życia jednostka, która potrafi wykrzesać z siebie jakąś inteligencję czy zaradność (o dziwo). Siedem lat po śmierci Gerry’ego mogło zmienić główną bohaterkę na wiele różnych sposobów – okazało się jednak, że autorka postanowiła pozostawić Holly taką, jaką była. Nieporadną, nieumiejącą podejmować decyzji, nieumiejącą uczyć się na błędach, nieprzystosowaną do życia i płynącą z prądem życia.

Nie tylko sama Holly jest przedstawiana jako osoba nie do końca umiejącą sobie poradzić w życiu. Gabriel, którego autorka przedstawia na samym początku jako nowego partnera głównej bohaterki, również pokazuje w pewnym momencie, że podejmowanie dobrych decyzji nie jest jego mocną stroną. Przez pewien czas zastanawiałem się jakim cudem można tworzyć tak kiepskie postacie, ale zdałem sobie wreszcie sprawę z tego, że to akurat działa na korzyść Cecelii Ahern. Jakby nie patrzył, nie tylko stworzyła, ale również poprowadziła przez dwie książki bohaterkę, która konsekwentnie emanuje żałością, niedostosowaniem do życia oraz innymi negatywnymi cechami. Do tego dosztukowała kolejną osobę, która ma równie skrzywione podejście do życia. Czytelnik potrafi określić swoje emocje w stosunku do obu postaci jasno i wyraźnie, a do tego wkomponowują się one świetnie w całą historię. Pozostaje mi jedynie napisać – chapeau bas.

Tym razem mam jednak sporo zastrzeżeń również do samej historii. Pomysł był bowiem nieziemski i między innymi on mnie skusił do sięgnięcia po drugą część. W końcu taki klub, o którym wspomina blurb, daje przeogromne pole do popisu. Cecelia Ahern wykorzystała to na tyle, jak bardzo się dało, ale niestety chyba miejscami wręcz przekombinowała. Opisy dłużą się niemiłosiernie, ciągle powtarzają się dokładnie te same słowa (głównie informujące o wdzięczności lub informujące, jakie to wszystko musi być ciężkie). Czuć, że miała to być o wiele bardziej depresyjna powieść, jednak miejscami wyszła z tego wręcz groteska – głównie tam, gdzie autorka przesadziła. Niestety ani to książka radosna, ani przygnębiająca, tylko w wielu miejscach zwyczajnie nudna. Chociaż gdyby wyciąć te powtarzające się fragmenty, to pewnie co najmniej sto stron mniej by miała…

To, co się na pewno udało Cecelii Ahern, to między innymi sensowne użycie współczesnych trendów do skomponowania całej historii. Co prawda podcasty znane były już od dawien dawna, ale dopiero od kilku lat stają się coraz bardziej popularne. Autorka postanowiła więc użyć podcastu, stworzonego przez siostrę Holly (tak, teraz każdy może sobie zrobić podcast bez żadnego problemu!) jako element, który rozpędzi lawinę zdarzeń. Nie próbowała wykorzystać jakiegoś oklepanego, starego sposobu, tylko postanowiła dostosować się do obecnych czasów. Nawet w późniejszych wydarzeniach postanowiła zerwać tu i ówdzie z tradycją i pokazać, że bardziej nowoczesne narzędzia i sposoby przekazu myśli również mogą iść w parze z tradycyjnymi wartościami.

Ciężko mi jednoznacznie określić, który z tomów był według mnie lepszy. Każdy z nich jest inny i przekazuje zupełnie inne wartości – chociaż ostatecznie, tak czy owak, skupiają się na śmierci, przemijaniu oraz pamięci o zmarłych. „PS Kocham Cię na zawsze” jest na pewno nieco nudniejszy od swojego poprzednika oraz zawiera ponownie dużą dawkę osób nieumiejących w życie. Chętnie zobaczę ekranizację, która już została ogłoszona (oczywiście z Hillary Swank), bo treść książki jak żadna inna nadaje się na dobry film. Być może okaże się, że odniesie podobny sukces, a osoby oczarowane pierwszą częścią, będą również oczarowane drugą. To samo dotyczy książki – to chyba jedna z tych, wobec których każdy powinien wyrobić sobie swoją własną opinię.

Łączna ocena: 6/10


Za możliwość przeczytania dziękuję:



poniedziałek, 4 listopada 2019

Co pod pióro w listopadzie 2019?

Nowy Rok zbliża się wielkimi krokami! Przed nim jeszcze Święta Bożego Narodzenia, które pewnie część osób wykorzysta na urlopowanie się i czytanie (lub robienie innych, relaksujących rzeczy), a część po prostu spędzi jak każdy inny dzień roku! Wcześniej jednak trzeba przeżyć listopad, jeden z najbardziej pluchowatych i nieciekawych miesięcy w całym roku. No to jesień ni to zima – ani za ciepło, ani za zimno. Miesiąc depresji, nudy i okupowania kanapy. Idealne się wydają więc jakieś wesołe pozycje, które odgonią chmury, przegonią deszcz i wprowadzą nas wszystkich w przyjemny nastrój! Razem z rozgrzewającą herbatą oczywiście. Być może nawet z prądem (nie, nie próbujcie wlewać herbaty w gniazdko elektryczne!).

U mnie część książek zaplanowanych na październik przejdzie na listopad. Trochę mi się plany pozmieniały, w ostatniej chwili wleciało parę egzemplarzy recenzenckich, więc musiałem się na nich skupić. To jednak nie szkodzi, albowiem książka to nie zając – zdecydowanie nie ucieknie! Może nawet i lepiej, że nie udało się do tej pory kilku książek przeczytać, bo będą nieco lepiej pasowały na listopad. A jeśli znowu się nie uda to cóż – oby przerwa świąteczna byłą dla mnie wystarczająco łaskawa!

Chyba niespecjalnie Was zaskoczę, jeśli napiszę, że okładki pochodzą z serwisu Lubimy Czytać?

„P.S. Kocham Cię na zawsze” – Cecelia Ahern

Pewnie niektóre osoby się zdziwią, widząc ten tytuł właśnie u mnie. Na co dzień stronię od literatury, którą można w dużym uproszczeniu nazwać „wyciskaczami łez” wszelkiego rodzaju. „P.S. Kocham Cię” jest jednak jednym z nielicznych wyjątków, które bardzo dobrze wspominam. Jeśli druga część będzie tak samo dobra, to grzechem byłoby nie przeczytać!
„Niewidzialna obrona” – Matt Richtel

Pewnie już nie jeden raz wspominałem na łamach bloga o tym, że ogólnie pojęta medycyna (w tym również jej historia) leży w kręgu moich zainteresowań. Immunologia jest dziedziną, która potrafi być niezwykle zaskakująca oraz przede wszystkim rozwojowa. „Niewidzialna obrona” przybliża jej historię oraz obecny stan wiedzy ludzkiej na jej temat. Trudno więc, żebym przeszedł obojętnie obok tej pozycji!
„Powódź” – Paweł Fleszar

Miałem już okazję czytać (chociaż nie w całości) pierwszą książkę tego autora, czyli „Wyśnioną jedenastkę” – był to thriller sportowy, z akcją osadzoną w Krakowie (pięknie opisanym Krakowie swoją drogą). Tym razem mamy do czynienia z humorystycznym kryminałem, również osadzonym w mieście Kraka. Zobaczymy więc, z czym to się je.
„Włam się do mózgu” – Radek Kotarski

Przeniesione z poprzedniego miesiąca – co prawda bardzo chciałem zobaczyć, cóż Radek Kotarski ma do powiedzenia na temat nauki (a ma sporo, co udowodnił niejednokrotnie), ale chciałem też przeczytać inne książki! Cóż, wyszło, jak wyszło… Postaram się więc nadrobić to w listopadzie!





A jakie są Wasze plany? 

sobota, 2 listopada 2019

Podsumowanie październik 2019

Jak tam Wam minął październik? Otrząsnęliście się już po zmianie czasu na zimowy? Ja na szczęście nie miałem z tym nigdy problemu (chociaż lubię ponarzekać dla samej zasady – no i naprawdę nie sądzę, żeby ten relikt zamierzchłych czasów dalej był potrzebny), więc jestem już w pełni przestawiony na CET! Teraz aż do grudnia będzie tylko coraz gorzej. Coraz wcześniej będzie ciemno, coraz zimniej i w ogóle, więc będzie to w sumie idealny czas na czytanie wieczorową porą! Nie będę zbyt chętny na wychodzenie z domu, zwłaszcza po zmroku (chociaż codzienne, poranne spacery na pewno będę uskuteczniał), chociaż z drugiej strony nie sądzę, żebym ten „dodatkowy” czas wykorzystał na lekturę, skoro jest tyle różnych rzeczy do robienia! W każdym razie to tylko luźne dywagacje dotyczące przyszłości.

Skupmy się jednak na teraźniejszości. W sumie to ja się powinienem skupić i to nawet na przeszłości. Znaczy się na październiku. Tym razem czuć było już zbliżającą się wielkimi krokami zimę – temperatura czasem dotykała zera stopni Celsjusza. Chociaż był też bardzo ciepły tydzień, podczas którego wyciągnąłem z szafy krótkie spodenki! Pierwsze choróbska zdążyły się rozgościć na krótko w domu, chociaż to ja nie byłem dla nich miejscem zamieszkania. A oprócz tego dużo się działo, miałem parę wyjazdów i/lub wizyt, więc cały mój wolny czas był intensywnie eksploatowany. W efekcie udało mi się przeczytać tyle, ile mi się udało – czyli w sumie całkiem sporo.

Najlepiej jednak historię czytelniczą października powiedzą za mnie infografiki oraz wykresy i inne diagramy – w krótkich, żołnierskich liczbach. Zupełne przeciwieństwo mojego rozpisania się. 😁



Wyszło, jak wyszło – nie mogę powiedzieć, że się obijałem w październiku, ale starałem się trzymać mojej zasady czytania przed snem! Parę dni byłem na wyjeździe służbowym, więc wtedy nie udało się praktycznie ani jednej strony przeczytać, ale i tak jestem zadowolony z wyniku.



Powoli, do przodu. Chociaż bez szaleństw. Można w sumie powiedzieć, że bardzo stabilnie, o! To jest chyba najlepsze określenie. Szału oczywiście nie ma i nie było, chociaż nie wiadomo dokładnie czemu – obstawiam moje kompletne ignorowanie czegoś takiego jak marketing. Dlatego też to jest kolejne miejsce, w którym nie zamierzam narzekać!

Instagram towarzyszy mi już od prawie roku (założyłem go w grudniu 2018 roku), ale dopiero od niedawna wrzucam w podsumowania najbardziej popularne zdjęcie ostatniego miesiąca. Tym razem mamy o takie coś:





Chcecie wiedzieć, co w październiku może pojawić się zarówno na blogu, jak i na Facebooku i Instagramie u mnie? 😁 O, takie cztery książki! Co najmniej! Liczę oczywiście na więcej, ale zobaczymy co z tego wyjdzie. Na razie siedzę przy „Legendach Archeonu. Nocne Słońca” (swoją drogą cały czas trwa KONKURS, szczególy parę zdjęć wcześniej i na blogu i w ogóle na pewno znajdziecie!), które są takim trochę grubaskiem. 😅 Jednak cisnę! ————————— #bookaddicts #kochamczytac #kochamczytać #książki #książka #ksiazka #ksiazki #czytambolubię #czytanietopasja #czytanieuzależnia #bookstagrampl #czytam #bookaddicts #instabook #czytamksiążki #instagramczyta #bookstagram #bookstagrammer #zpiorem #zpioremwsrodksiazek #tbr #october #booksinoctober #octoberbooks
Post udostępniony przez Z piórem wśród książek (@zpiorem)



Cóż, trochę ich w październiku wleciało. Większość oczywiście do recenzji – Wydawnictwa rozpoczęły ostre akcje promocyjne i na rynku pojawia się coraz więcej ciekawych pozycji! Na kilka z nich się skusiłem, chociaż zawaliłem się nieźle na terminy (i niestety wszystkich nie udało mi się dotrzymać). Robim co możim!

Lista poniżej zawiera linki do wszystkich opinii, które zamieściłem w minionym miesiącu:


Na sam koniec oczywiście klasyczne dwie pozycje – najpopularniejszy post i blog, z którego odnotowałem najwięcej wejść! Pierwszym z nich jest informacja „Czy nowe książki można kupić na wagę”, natomiast drugim ponownie blog Świat Fantasy prowadzony przez Łukasza. Dzięki!

A jak Wasz październik?