poniedziałek, 30 grudnia 2019

„I sprawisz, że wrócę do prochu” – Ambrose Parry

„I sprawisz, że wrócę do prochu” – Ambrose Parry
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Ambrose Parry
Tytuł: I sprawisz, że wrócę do prochu
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Tłumaczenie: Jędrzej Polak
Stron: 456
Data wydania: 23 lipca 2019


Medycyna, połowa XIX wieku, ówczesny Edynburg – czegóż chcieć więcej, żeby mnie zainteresować daną książką? Co prawda przywykłem bardzo do klimatu Ameryki przełomu XIX i XX wieku, ale wiktoriański Edynburg też wydawał się bardzo ciekawy. Zwłaszcza że jak się okazało, nazwisko Simpson dotyczy właśnie tego Simpsona – ówczesnego położnika, który jako pierwszy wprowadził chloroform do porodów przez niego prowadzonych. Jeśli dorzucimy do tego zagadkę kryminalną i ginące młode niewiasty, to mamy dość intrygującą lekturę, z którą warto się zapoznać. Morderstwa w tamtych czasach częściej uchodziły na sucho, niż teraz, więc autor (a dokładniej dwójka autorów) miała duże pole do popisu. Trzeba przyznać, że stworzyli coś intrygującego i bardzo pouczającego.

James Simpson jest bardzo cenionym lekarzem, znanym zarówno wśród biedoty, jak i bogatej części mieszkańców Edynburga. Już w 1847 roku stosuje eter do znieczulania podczas porodów, jednak wciąż szuka lepszych możliwości. Will Raven ma mnóstwo szczęścia, dołączając do tego szanowanego lekarza jako jego asystent. Chociaż jego nieszczęściem jest śmierć przyjaciółki, która rozpoczęła falę tajemniczych trupów młodych kobiet, rozsianych po całym Edynburgu. Dodatkowej makabry dodaje fakt, że wszystkie te ciała są groteskowo powykręcane, jakby spazmy przedśmiertne postanowiły sprawdzić, jak bardzo elastyczne są kończyny ludzkie.

Na wstępie warto zaznaczyć, że Ambrose Parry to tak naprawdę pseudonim, pod którym kryje się dwójka ludzi – Chris Brookmyre oraz dr Marisa Haetzman. Chris jest pisarzem, który na swoim koncie posiada już wiele wydanych powieści (jest więc tutaj technicznym mózgiem), natomiast dr Marisa Haetzman to anestezjolog z wieloletnim stażem. Ponadto, dr Marisa Haetzman ma tytuł magistra historii medycyny, co jest bardzo istotne w przypadku omawiania „I sprawisz, że wrócę do prochu”. Jako jeden z głównych wątków prowadzona jest bowiem historia doktora Jamesa Simsona, znanego z jego wprowadzenia chloroformu do codziennej praktyki położniczej. Oczywiście nie mam bladego pojęcia, ile z wydarzeń jest czystą fikcją, która została stworzona na potrzeby książki, a ile to rzeczywiste wydarzenia, ale niewątpliwie jego dążenie do odnalezienia czegoś lepszego od eteru jest w stu procentach prawdziwe.

„Taki jest Edynburg: stosowność na pokaz, a po cichu grzech - miasto o tysiącach niezbadanych twarzy”.

Jamesowi Simpsonowi towarzyszy młody asystent, Will Raven, który niestety nie należy ani do śmietanki towarzyskiej Edynburga, ani do osób, którym wiedzie się doskonale. Wcale mu nie pomaga jego agresywne i aroganckie usposobienie, które demonstruje wszystkim, których uważa za gorszych od siebie. Taki opis nawet pasuje do młodego adepta sztuki medycznej, który aspiruje do wyższych sfer, gdyby nie jego zażyłość z Evie, której śmierć usilnie próbuje wyjaśnić. Tak naprawdę to Raven gra pierwsze skrzypce w powieści i muszę przyznać, że robi co całkiem nieźle. Autorzy poprowadzili tę postać dość konsekwentnie, a do tego świetnie ją zestawili z postacią Sary – pokojówki pracującej w domu Simsonów, która intelektem wcale nie odbiega od młodego asystenta, a która również ma swoje powody ku temu, aby drążyć sprawę zgonów młodych dziewcząt w Edynburgu.

Przez całą książkę sporo dowiadujemy się na temat tego, jak wyglądała medycyna w połowie XIX wieku – zarówno same porody, z którymi mamy najwięcej do czynienia na kartkach „I sprawisz, że wrócę do prochu”, jak również i zabiegi chirurgiczne. Jeśli ktoś, tak jak ja, czytał „Stulecie chirurgów” lub podobne pozycje, to pewnie nie będzie zaskoczony. Jednak cała reszta może być w szoku, jak nieludzko kiedyś uprawiano medycynę – chociaż robiono to zgodnie z najlepszą ówczesną wiedzą. Jednak ten walor edukacyjny niewątpliwie zasługuje na wspomnienie o nim. Nic jednak dziwnego, że opisy są tak szczegółowe, skoro jedna z autorek ma tytuł zawodowy z dziedziny historii medycyny! Doskonale wykorzystany do krzewienia historii w bardzo przystępny sposób. Za to czapki z głów.

„Nigdy nie ufaj człowiekowi bez wad. Te, które ukrywa, muszą być odrażające”.

Trochę niestety przez to szczelne wypełnienie powieści dodatkowymi wątkami oraz informacjami cierpi główny motyw kryminalny, czyli prywatne śledztwo dotyczące śmierci młodych kobiet. Odnoszę wrażenie, że zostało potraktowane po macoszemu, jako po prostu konieczny do wrzucenia element, aby nikt nie próbował sklasyfikować powieści inaczej, niż jako kryminał lub thriller. Widać, że autorzy mieli pomysł na samo pociągnięcie akcji, ale nie do końca wiedzieli jak to sensownie rozegrać. W związku z tym „I sprawisz, że wrócę do prochu” ciągnięte jest głównie przez historię medycyny, ukazanie ówczesnych zabiegów medycznych oraz klimat arystokratycznego Edynburga przeplatanego z życiem warstw niższych – zarówno zależnej od swoich pracodawców służby, jak i nieco bardziej szemranego towarzystwa.

Jeśli lubicie historie w stylu „Alienisty” czy „Dzieci Gniewu” to powinniście być zadowoleni z lektury tej książki. Oczywiście o ile przedkładacie klimat dawnych lat nad sprawę kryminalną. Ta bowiem nie należy do zbyt dobrze poprowadzonych. Jednak nie sposób oprzeć się pogoni Jamesa Simpsona za zupełnie nowymi sposobami uśmierzania bólu, przedstawieniu pracy ówczesnych medyków czy bardziej przyziemnej obserwacji stosunków między ludźmi bogatymi, a ich służbie. Połowa XIX wieku wydaje się odwzorowana bardzo barwnie, a zależności społeczne są bardzo wiarygodnie przedstawione. Szczerze powiedziawszy, nieco brakuje mi książek napisanych w takim wspaniałym klimacie, gdzie mogę się skupić bardziej na wszystkim wokół, a nie na głównym wątku. Nawet jeśli tenże nie jest dopracowany w najmniejszych szczegółach, to i tak czerpię ogromną przyjemność z lektury takiej książki.

Łączna ocena: 7/10


czwartek, 26 grudnia 2019

„Mock” – Marek Krajewski

„Mock” – Marek Krajewski
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Marek Krajewski
Tytuł: Mock
Wydawnictwo: Znak, Edipresse
Stron: 368
Data wydania: 22 sierpnia 2019


Kolekcja „Czarnego Kryminału” spływa do mnie powoli, miesiąc po miesiącu, a w swoim tempie zaczynam ją czytać. Jednocześnie poznaję prozę Marka Krajewskiego, o której słyszałem dużo dobrego, ale nie miałem jeszcze okazji się z nią zapoznać. Moje pierwsze spotkanie ze stworzonym przez autora Eberhardem Mockiem było nad wyraz udane, więc czemu nie spróbować od razu sięgnąć po kolejny tom? Oczywiście zgodnie nie z pojawianiem się książek na rynku, tylko z kolejnością chronologiczną wydarzeń (a więc w kolejności wydanej przez Znak oraz Edipresse w „Czarnym Kryminale”). Powieści Marka Krajewskiego wciąga się dość szybko, więc sam „Mock” również dość błyskawicznie mi poszedł. Chyba zaraz skoczę po kolejny tom.

Skandal obyczajowy wśród policji to w latach dwudziestych XX wieku nie lada problem. Członek prezydium może zostać wydalony ze służby w trybie natychmiastowym. Eberhard Mock może jednak uniknąć tego losu, jeśli tylko udowodni, że nadaje się na policjanta. Nic w tym lepiej nie pomaga niż sprawa, która rozwściecza prosty lud pracujący. Ciała czwórki gimnazjalistów zostają odnalezione w Hali Stulecia we Wrocławiu. Ułożone zostały w groteskowy krzyż, nad którym zawisło kolejne ciało, tym razem dorosłego mężczyzny, któremu dorobiono skrzydła, niczym mitologicznemu Ikarowi. Nic więc dziwnego, że policja potrzebuje absolutnie każdego funkcjonariusza, zwłaszcza gdy proletariat naciska ze wszystkich stron.

„– Nie spodziewałem się fanfar i kwiatów, droga pani doktor – przemówił Mock – ale choć cień uśmiechu na pani posągowym obliczu rozświetliłby ten ponury gabinet”.

Tym razem, w przeciwieństwie do pierwszej części (w kolejności chronologicznej), czyli „Mock. Pojedynek”, mamy już do czynienia z normalnym, policyjnym śledztwem. Chociaż w sumie ciężko to też nazwać standardową historią znaną z innych kryminałów – zazwyczaj bowiem mamy do czynienia z jakimś już dość wysoko postawionym funkcjonariuszem z policji kryminalnej, który jest stary wyjadaczem. Mock jest jedynie wachmistrzem (o ile się ni mylę, jest to odpowiednik wojskowego plutonowego), więc nie powala nikogo swoją rangą. Do tego pracuje w obyczajówce, a nie w sekcji kryminalnej, więc tym bardziej nie powinien się liczyć w żadnych rozmowach. Jest jednak ambitny, zupełnie tak jakiego go znamy z „Mock. Pojedynek”. Jedyne co się zmienia i to w sposób bardzo widoczny, to jego nastawienia do świata oraz rozwiązywania problemów. Jest dość zuchwałe i często wręcz agresywne.

Marek Krajewski jednak nie zrezygnował z popisów związanych ze swoim filologicznym wykształceniem – w powieści oczywiście co chwilę pojawia się jakiś profesor lub docent z Uniwersytetu Wrocławskiego, który w owych czasach był bardzo ważnym ośrodkiem mającym wpływ na wiele spraw w mieście. Jak zresztą większość uczelni wyższych na początku XX wieku. Sam autor jest filologiem klasycznym, doktorem nauk humanistycznych oraz specjalistą językoznawstwa łacińskiego, nic więc dziwnego, że przepięknie odwzorowuje ówczesną mowę wykształconych elit. Oczywiście ja mogę jedynie uwierzyć na słowo, że właśnie w ten sposób wysławiali się profesorowie oraz inne osoby, które odebrały filologiczne wykształcenie, ale jest to wręcz uczta dla duszy. Oczywiście, o ile lubicie zagłębiać się w figurach retorycznych i chłonąć bogactwo języka. W przeciwnym razie może to Was niestety zanudzić – dajcie jednak szansę!

Wplecenie wątku masonerii, wraz z rzeczywiście istniejącą w tamtych czasach Lożą „Horus”, mieszczącą się w kamienicy przy ulicy Lelewela Joachima 15, to jest również coś, co chętnie widzę w książkach. Wolnomularstwo oraz ich wpływy owiane są wręcz legendami i stanowią idealne tło dla wydarzeń, jak również i same przyczyny tych wydarzeń. „Mock” nie tylko porusza kwestię masonerii, ale również przybliża nieco symbolikę, odrobinę podział organizacyjny (każda loża była elementem większej układanki i odpowiadała przed większymi strukturami). O walorze edukacyjnym takiego zabiegu niech świadczy fakt, że po lekturze tego tomu, sam zacząłem szukać w internecie informacji na temat masonerii we Wrocławiu, oczywiście z Lożą „Horus” na czele. Muszę przy tym przyznać, że danych jest mnóstwo i dość szybko można zauważyć, że Wrocław przed I Wojną Światową był domem dla wielu lóż masońskich.

„Oni już mają swoją prawdę - powiedział poważnie Vyhladil. - A po co im nowa? Nowa prawda to nowe komplikacje”.

Jednak nie sam walor czysto językowy, edukacyjny oraz historyczny jest tym, co robi z „Mocka” świetny kryminał. Właśnie – kryminał. Marek Krajewski udowodnił mi, że umie w plot twisty oraz w utrzymanie czytelnika w niepewności aż do samego końca. Początkowo oczywiście cała sprawa posuwała się do przodu raczej powoli i sugerowała pewne rzeczy, jednak sama końcówka pokazała, że nie wszystko złoto co się świeci. Oraz nie wszystko, co brzydko pachnie, musi być zepsute. Właśnie tego mi od jakiegoś czasu brakowało, takiego porządnego potrząśnięcia w czasie lektury. Pewności, że w sumie wiem, o co chodzi i się cieszę wszystkim, co jest w tle, a tak naprawdę to tło uśpiło moją czujność i na koniec przywaliło z półobrotu. A wiecie, co jest najlepsze? Że ja się właśnie z tego kopnięcia cieszę!

Naprawdę kawał dobrej literatury. Kiedy czytam takie książki jak „Mock”, to wtedy rozumiem, dlaczego wokół danego autora pojawia się aura wybitności i gromadzi się wianuszek oddanych fanów. Jeśli ktoś lubi dopracowane książki, z dobrym researchem oraz wyjaśnieniem wszelkich nieprawidłowości przez samego autora, to cykl o Eberhardzie Mocku może mu przypaść do gustu. Dokładnie tak jak mi. To dopiero drugi tom przygód pracownika Prezydium Policji we Wrocławiu (czy też jak kto woli – w Breslau), ale chyba Marek Krajewski już mnie kupił w pełni. Mam nadzieję, że reszta książek jest co najmniej tak dobra, jak te. Nawet jeśli same sprawy prowadzone przez Mocka będą… gorszej jakości, to wydaje mi się, że klimat Wrocławia z pierwszej połowy XX wieku może chociaż w części wynagrodzić wszelkie niedogodności.

Łączna ocena: 8/10



Cykl „Eberhard Mock”

Śmierć w Breslau | Koniec świata w Breslau | Widma w mieście Breslau | Festung Breslau
Dżuma w Breslau | Mock | Mock. Ludzkie zoo | Mock. Pojedynek | Mock. Golem


poniedziałek, 23 grudnia 2019

Z ekranu pod pióro #30 – „Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie”

Źródło: Filmweb
Tytuł: Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie
Reżyseria: J.J. Abrams
Premiera: 2019
Gatunek: space opera, sci-fi


Absolutnie nie mogłem odpuścić zwieńczenia najnowszej trylogii Gwiezdnych Wojen! Co prawda wybrałem się do kina wyjątkowo nie na premierę, ale dopiero trzy dni później, ale tak jak za każdym razem, od trzech ostatnich filmów, zostawiłem swoją krwawicę w kasie kina i grzecznie podreptałem na seans. W sumie bez wielkich oczekiwań. Wiedziałem doskonale, że „Przebudzenie Mocy” było bardzo spoko, chociaż nie porwało mnie, a „Ostatniego Jedi” co prawda polubiłem, jednak ciężko było przełknąć problemy, które miał. Byłem więc wiedziony bardziej chęcią dowiedzenia, jak zakończą się poszczególne wątki oraz co tym razem ma do zaoferowania J.J. Abrams. W sumie więc cieszę się, że nie robiłem sobie żadnych nadziei i nie miałem konkretnych oczekiwań. 

Palpatine nie jest jedynie złym snem, koszmarem przywoływanym z najgłębszego dna umysłów wszystkich członków Ruchu Oporu. Staje się ponownie rzeczywistością, którą jednak da się pokonać – tak jak to się udało ostatnim razem. Mimo tego, że Ruch Oporu jest coraz większy, to wciąż może mieć problemy z walką. Jednak nadzieją dla wszystkich jest Rey, która jest w stanie powstrzymać Palpatine’a przed użyciem ogromnej floty niszczycieli przed totalnym zniszczeniem galaktyki i stworzeniem zupełnie nowego Imperium. Nie jest to łatwe zadanie, nawet dla kogoś, noszącego takie nazwisko, jak Rey. A może nawet jest to tym trudniejsze dla dziewczyny, która jest jedyną nadzieją Ruchu Oporu na obronę całej galaktyki przed tragedią.

Na sam początek wersja TL;DR, dla osób, którym się nie chce czytać: po seansie czułem się, jakby ktoś wziął kotleta z zamrażalnika, trochę go rozbił, posypał świeżą, smaczną posypką, wrzucił do mikrofalówki (nawet nie na patelnię) i mi podał jako posiłek z odrobiną świeżej surówki. Najadłem się, owszem. Byłem usatysfakcjonowanym samym posiłkiem. Jednak smaku w tym za wiele nie było i bardziej się cieszyłem z tej odrobiny warzyw niż z samego kotleta. Mniej więcej w ten sposób widzę „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” – jako ogólnie poprawny obraz, który pokazuje parę fajnych momentów, jednak w całokształcie jest całkowicie przewidywalnym, odgrzewanym kotletem. Nawet ciężko mi było spróbować dojrzeć crème de la crème, chociaż rzecz jasna waliło mnie prosto w twarz.

Należy chyba zacząć od tego, że mamy oczywiście dokładnie ten sam schemat filmu, co za każdym razem. W pewnym sensie jest to oczywiście kwintesencja Star Wars i coś, co jest wyznacznikiem wszystkich trylogii, ale wydaje mi się, że w wieńczącej części można by jednak pokusić się na nieco więcej elementów zaskoczenia. Przez cały seans nie przewidziałem tylko jednego rozwoju wypadków, a nie należę do zbyt domyślnych, czy aktywnie poszukujących kolejnych scen osób. Nawet nie chodzi o jakieś większe, bardziej ogólne szkielety wydarzeń, ale o to, jak w szczegółach rozegrają się kolejne sceny. Po prostu siedziałem w tym kinie i ze znużeniem wyprzedzałem film, widząc wręcz wszystkie efekty specjalne, które zostaną użyte, ruchy poszczególnych postaci i słysząc, w którą stronę będą zmierzać dialogi za parę minut. 

Ogromną zaletą za to jest wyjaśnienie dużej liczby poruszonych w poprzednich częściach wątków. J.J. Abrams starał się to wszystko sensownie posklejać do kupy, żeby widzowie dowiedzieli się, dlaczego niektóre wydarzenia zostały poprowadzone w ten, a nie inny sposób. Poznajemy również dziedzictwo Rey, jej pochodzenie oraz przodków. To jest naprawdę bardzo spoko, zwłaszcza że „Ostatni Jedi” pozostawił po sobie dużo niedopowiedzeń oraz potencjalnie problematycznych wątków. Dotyczy to również osób, których już z nami nie ma – czy to w świecie rzeczywistym, czy też w Uniwersum Gwiezdnych Wojen. Z drugiej strony wprowadził również mnóstwo nowych, których nie mogliśmy lepiej poznać (zbyt szybko znikały). Jednak być może jest to zabieg, który ma na celu przygotowanie gruntu pod seriale, komiksy oraz całą resztę rozszerzania Uniwersum. Cóż, niektóre z tych postaci aż same krzyczą „poznaj moją historię!”. 

Tą surówką ze świeżych warzyw, o której wspomniałem, był między innymi kontynuowany wątek pewnego rodzaju połączenia pomiędzy Kylo Renem a Rey. Ich „spotkania” mnie, osobie, która jest raczej do tyłu z expanded universe, dały dodatkową motywację do pokopania w historii i lore całego Uniwersum, bo były czymś totalnie nowym i świetnie przeprowadzonym. Podobnie wygląda sprawa z samym finałem, który był zarówno pięknie przedstawiony, jak i w pełni zgodny z tym, co było w zamierzeniach samego George’a Lucasa wiele lat temu. Szkoda tylko, że humor był o wiele bardziej drętwy i uśmiałem się nawet mniej niż na poprzednich częściach, których za wzór dowcipkowania w sumie nie uznaję. Po prostu nie przemawiał do mnie ten humor, nawet ten, którym aż kipiały przyjacielskie sprzeczki pomiędzy Poe Dameronem oraz Finnem (które swoją drogą były całkiem spoko w ogólności).

Nie wiem, czy mnie tak trudno zadowolić, czy po prostu nie czuję tego, co chciał J.J. Abrams przekazać tą ostatnią częścią trzeciej trylogii Gwiezdnych Wojen. Film był spoko, ale totalnie bez szału. Miejscami wręcz nudny, nawet jeśli akurat były bardzo dynamiczne i naprawdę wspaniale stworzone bitwy czy walki między postaciami. Wszystko było zbyt oczywiste, a nawet ujawnienie prawdziwego pochodzenia Rey nie wywołało we mnie żadnych emocji. Doceniam dopięcie wątków, wyjaśnienie wielu rzeczy oraz otworzenie świata na nowe produkcje, jednak nie umiem się cieszyć samym filmem. Nie żałuję wizyty w kinie, bo jednak rozwiał on niektóre z moich wątpliwości i pozwolił poznać wiele szczegółów, jednak nie sprawił, że się bawiłem doskonale. Moją zabawę uznałbym raczej za po prostu „w porządku”. Żywię jednak nadzieję, że Wam spodoba się o wiele bardziej.

Łączna ocena: 6/10



Wszystkie kadry pochodzą z serwisu Filmweb.


sobota, 21 grudnia 2019

„Dziennik. Wyprawa 1907” – Kiafas Giorgios

„Dziennik. Wyprawa 1907” – Kiafas Giorgios
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Kiafas Giorgios
Tytuł: Dziennik. Wyprawa 1907
Wydawnictwo: FoxGames
Stron: 144
Data wydania: 13 listopada 2019


Pierwszy raz miałem do czynienia z tego typu interaktywną grą książkową (o ile można tak to nazwać), kiedy „czytałem” – chociaż lepiej chyba byłoby napisać, że rozwiązywałem – „Dziennik 29”. Książka ta wyszła również nakładem FoxGames i miała dokładnie takie same zasady jak „Dziennik. Wyprawa 1907”. Na kolejnych kartkach tego niezbyt grubego tomu były zagadki, których rozwiązanie należało wpisać na specjalnie do tego celu przygotowanej stronie internetowej. Mimo że poprzednia gra bardzo mi przypadłą do gustu, to nie wiedzieć czemu nie byłem zbyt entuzjastycznie nastawiony do kolejnej odsłony nietypowej dla mnie rozrywki. Teraz totalnie żałuję, że nie wziąłem się za nią od razu, kiedy tylko trafiła w moje ręce. Jest jeszcze lepsza niż poprzedniczka!

O tej wyprawie, która odbyła się w 1907 roku, krążą legendy. Nikt jednak nie chce jej traktować jako czegoś prawdziwego. W końcu kto by uwierzył w potwory, dziwne sny i inne nietypowe, niepojęte dla ludzkiego umysłu zjawiska. Udało się jednak skompletować dziennik, który przedstawia przeżycia załogi statku, który widział to, czego nikt widzieć nie powinien. Nie jest to jednak prosty dziennik, który można tak po prostu przeczytać. Niepoczytalność autora (a może autorów, kto wie) rosła z każdym dniem, zmieniając zapiski w niezrozumiałe zagadki pełne tajemniczych szyfrów oraz niedopowiedzeń. Jeśli uda Ci się przeczytać to, co w nim umieszczono, być może odkryjesz niezwykłą tajemnicę. Być może jednak utracisz resztki rozumu…

Jeśli pamiętacie (i w ogóle mieliście okazję) czytać „Dziennik 29” i się Wam spodobał, to… Zapomnijcie o nim! Jeśli Wam się nie spodobał, to też zapomnijcie. Jeśli jednak jest jeszcze przed Wami, to sięgnijcie po niego, przejdźcie przez jego zagadki, a potem weźcie się koniecznie za „Dziennik. Wyprawa 1907”. Jest o wiele, wiele lepszy! Ulepszone jest niemalże wszystko – od przedstawienia fabuły, poprzez zagadki, ich kreację, sposób dostawania się do starych etapów na stronie internetowej oraz element zniechęcający do używania podpowiedzi. Czyli jak widzicie, dosłownie wszystko dostało swoją własną aktualizację i podniesienie wersji z nowymi funkcjonalnościami. Prawie jak kolejna wersja gry!

Jednak od początku. Z czym to się je? Mamy książkę, a w niej na kolejnych stronach rozdziały z różnymi zagadkami (jak otworzycie książkę, to sąsiadujące ze sobą strony stanowią jeden rozdział zawierający jedną zagadkę). Łamigłówki są przeróżne, ale zawsze ich rozwiązaniem będzie albo ciąg liczb lub jakieś słowo. Oprócz książki potrzebna jest przeglądarka internetowa, która pozwoli wejść na specjalnie przygotowaną stronę internetową – stanowi ona miejsce wrzucania odpowiedzi oraz po części pomaga w rozwiązywaniu poszczególnych zagadek (swoją treścią oraz możliwymi podpowiedziami). Rzecz jasna tam również można otrzymać odpowiedź do danej łamigłówki. Nie jest to nic nowego w porównaniu do poprzedniego Dziennika wydanego przez FoxGames, ale tym razem wprowadzone zostało pewnego rodzaju urozmaicenie…

Poczytalność! Słownik Języka Polskiego twierdzi, że jest to „zdolność rozumienia motywów swojego postępowania i oceny jego efektów, zwłaszcza w kategoriach moralnych i prawnych; przytomność umysłu, normalność”. Korzystanie z podpowiedzi oraz pokazywania gotowych odpowiedzi odejmuje nam punkty poczytalności, robiąc z nas coraz bardziej niepoczytalnych poszukiwaczy (co jest zresztą zgodne również z fabułą). Oczywiście samodzielne rozwiązanie konkretnej zagadki dodaje nam parę punktów, które wyprowadzają nas na prostą, jednak jak możecie się domyślić, o wiele więcej punktów nam zabiera korzystanie z podpowiedzi, niż udzielanie poprawnych odpowiedzi… Taka zabawa dodaje jeszcze więcej smaku całej przygodzie! Rzecz jasna można z tego zrezygnować, nikt nie zmusza do przeliczania tych punktów poczytalności, ale jednak z tym elementem „Dziennik. Wyprawa 1907” jest jeszcze fajniejsza.

Mega świetna zabawa, na wiele godzin. Dużo nowych elementów względem poprzedniej tego typu książki wydanej przez FoxGames, dodatkowe możliwości prowadzenia rozgrywki oraz dorzucona pełna fabuła czyni z „Dziennik. Wyprawa 1907” naprawdę godnego następcę. Jeśli książkowe gry interaktywne będą się w ten sposób rozwijały, to naprawdę mogą w bliżej nieokreślonej przyszłości stanowić całkiem niezłą alternatywę zarówno dla literatury, jak i dla planszówek (jeśli jesteśmy akurat sami i mamy ochotę na potrenowanie mózgu, niekoniecznie używając samej książki czy innych krzyżówek). Tak naprawdę, jeśli pojawi się więcej takich tytułów, jak „Dziennik. Wyprawa 1907” to będzie to już ogromny sukces. Urzekła mnie ta książka i żałuję, że na samym początku podchodziłem do niej bez większego entuzjazmu. Mogę ją polecić dosłownie każdemu!

Łączna ocena: 10/10



Za możliwość przeczytania dziękuję


czwartek, 19 grudnia 2019

[ZABAWA BLOGOWA] Mój dzień w książkach 2019

Niedawno u Sylwki prowadzącej bloga UnSerious podejrzałem „Mój dzień w książkach”, w którym sam już brałem udział rok temu. Mało tego, w tamtym roku też to właśnie Sylwka była dla mnie dilerką tego pomysłu, razem z Kasią z Kącika z książką… 😅A, że jest to bardzo prosta, ale przy okazji ciekawa wbrew pozorom zabawa, to również postanowiłem sprawdzić, jak tym razem się zaprezentuje krótka historyjka, stworzona w wersji polskiej przez zdaje się LIRAEL jakieś osiem (sic!) lat temu. Grafika również pochodzi od niej.

Na czym to dokładnie polega? Mamy krótką historię, w której znajdują się luki. Te luki należy uzupełnić tytułami książek, które przeczytaliśmy w minionym roku. Znaczy się w moim przypadku w roku 2019 (tak, wie, że jeszcze trwa, no ale wiecie…) – dużo tego nie ma, ale, tak czy siak, było z czego wybierać! W każdym razie wybieramy, uzupełniamy i patrzymy, co z tego wyszło! Zgodnie z informacjami u Lirael wszystkie tytułu można śmiało odmieniać, żeby miały sens. Przejdźmy więc może wreszcie do konkretów. Tak wygląda historyjka:

Mój dzień w książkach

Zaczęłam dzień (z) _____.
W drodze do pracy zobaczyłam _____
i przeszłam obok _____,
żeby uniknąć _____ ,
ale oczywiście zatrzymałam się przy _____.
W biurze szef powiedział: _____.
i zlecił mi zbadanie _____.
W czasie obiadu z _____
zauważyłam _____
pod _____ .
Potem wróciłam do swojego biurka _____.
Następnie, w drodze do domu, kupiłam _____
ponieważ mam _____.
Przygotowując się do snu, wzięłam _____
i uczyłam się _____,
zanim powiedziałam dobranoc _____ .

Natomiast to jest moja wersja:

Mój dzień w książkach

Zacząłem dzień (z) Marsjaninem.
W drodze do pracy zobaczyłem Piramidy
i przeszedłem obok Potwornego Regimentu,
żeby uniknąć Powodzi,
ale oczywiście zatrzymałem się przy Złomiarzu.
W biurze szef powiedział: Prawda.
i zlecił mi zbadanie Metra 2035.
W czasie obiadu z Mockiem
zauważyłem Ruchome obrazki
pod Kociarzem .
Potem wróciłem do swojego biurka Drogą do Little Star.
Następnie, w drodze do domu, kupiłem Helikopter,
ponieważ mam Trupią farmę.
Przygotowując się do snu, wziąłem Odłamki
i uczyłem się Gdzie śpiewają diabły,
zanim powiedziałem dobranoc Kwantowemu złodziejowi.

Proste, ale ma swój urok. 😀Zachęcam oczywiście wszystkich do spróbowania swoich sił, choćby w komentarzu – czasem mogą wyjść prześmieszne rzeczy. 😀

poniedziałek, 16 grudnia 2019

„Helikopter” – Jonas Bonnier

„Helikopter” – Jonas Bonnier
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Jonas Bonnier
Tytuł: Helikopter
Wydawnictwo: Znak
Tłumaczenie: Ewa Wojciechowska
Stron: 458
Data wydania: 2 lipca 2018


Życie pisze najlepsze scenariusze, o czym przekonujemy się wszyscy wielokrotnie. Dlaczego więc nie wykorzystać takiego scenariusza do napisania książki? Jonas Bonnier zapewne właśnie tak pomyślał, rozmyślając o jednym z najbardziej zuchwałych napadów, jakie miały miejsce w Szwecji. Zniknęło 39 milionów koron, które podobno nigdy nie zostały odnalezione, chociaż sprawców napadu ostatecznie złapano (w sumie nawet dość szybko). Wydarzenia te stały się kanwą dla historii opisanej w „Helikopterze”, którą autor usłyszał od tych mężczyzn, którym udało się coś, co uznawane było za niemożliwe. Niestety wykonanie książki pozostawia wiele do życzenia – na pewno życzyć sobie można mniej nudy, a więcej konkretów.

O godzinie 5:15 rano, na dachu jednego z budynków w Sztokholmie wylądował helikopter. Jego obecność tam trwała jedynie dwadzieścia minut, w których trakcie grupa mężczyzn przeprowadziła zuchwałą akcję, mającą na celu rabunek 39 milionów koron. Policja, która zebrała się bardzo szybko wokół budynku, była niemalże bezradna – przestępcy pomyśleli praktycznie o wszystkim. Niepokojeni przez nikogo odlecieli o godzinie 5:35, a helikopter, który ukradli do przeprowadzenia całej akcji, został odnaleziony około godziny 8:15, trzydzieści kilometrów od Sztokholmu. Pieniędzy jednak nie odnaleziono. Jak doszło do tych wydarzeń i w jaki sposób kilku osobom udało się stworzyć tak misterny plan?

Przyznam szczerze, że to jedna z niewielu książek, przy których się nieźle wynudziłem. Praktycznie pierwszą połowę bez problemu można wyciąć, bo jej wkład w całą historię jest niewielki. Historie życia poszczególnych członków grupy, która dokonała napadu ani nie mają wielkiego wpływu na fabułę, ani nie zostały w ciekawy sposób przedstawione. Wręcz przeciwnie – wydają się oderwane od rzeczywistości, jakby autor próbował prowadzić dwie odrębne historie. Nieco lepiej wypadają same przygotowania do skoku wraz z informacją, w jaki sposób w ogóle taki pomysł zakiełkował w głowach przestępców. Najlepiej wypada jednak sam proces napadu, opisany z dość wieloma szczegółami, które Jonas Bonnier – zgodnie z tym, co mówi – uzyskał od sprawców, podczas wielu godzin rozmów z nimi.

Niestety to też nie okazało się takie, jakie być powinno. Widać, że książka miała za zadanie trzymać czytelnika w napięciu, co przejawia się przez charakterystyczne zawieszanie akcji w najbardziej newralgicznych momentach oraz przedłużane opisy wydarzeń, przeplatane między sobą. Niestety stwierdzenie „przedłużane opisy” powinno zostać wymienione jako jedyne, bo dokładnie to pojawia się na pierwszym planie – autor chyba przedobrzył z próbami utrzymania napięcia i wyszło mu coś, co po której z kolei nieudanej próbie nakręcenia mnie zacząłem uważać za przeszkody w poznaniu historii do końca. Nie zrozumcie mnie źle, same przygotowania oraz chwila napadu są naprawdę świetnie opisane, ale wstawki, które występują między poszczególnymi scenami (a nawet i w samych scenach) to po prostu flaki z olejem. Ostatecznie zmniejszenie objętości tekstu o połowę wcale by książce nie zaszkodziło, a może nawet i by pomogło.

Mega świetnie ukazany jest wątek, który pokazuje, jak odpowiednio przeprowadzona socjotechnika może być skuteczna w planowaniu działań przestępczych. Jest to też pewnego rodzaju ostrzeżenie, żeby nie gadać za dużo na temat miejsca swojej pracy, zwłaszcza jeśli pracuje się w miejscu, które może być narażone na ataki. Na nic się nie zdadzą najlepsze zabezpieczenia, jakie tylko wymyśli i wdroży człowiek, jeśli inna osoba puści parę z ust i przekaże informacje, które pozwolą na obejście wszystkich tych zabezpieczeń. Nie bez powodu zresztą niektóre firmy decydują się na robienie u siebie audytów połączonych z próbami dostania się do środka za pomocą metod socjotechnicznych. Pracownik jest zawsze najsłabszym ogniwem każdego systemu, co Jonas Bonnier pięknie przedstawił. Krok po kroku, coraz więcej wyciąganych z niczego niepodejrzewającej pracownicy informacji doprowadziło do tego „sukcesu”, którym mogą się pochwalić „bohaterowie” tej książki.

„Helikopter” całym sobą wręcz krzyczy, że ci goście, którzy zaplanowali jeden z najbardziej brawurowych skoków na kasę, to tak naprawdę dobrzy goście, którzy po prostu robili swoją robotę. Taką jak każdego dnia wykonuje wielu z nas – ktoś uczy w szkole, ktoś opiekuje się pacjentami w szpitalu, inny ktoś dba o ogrody lub stara się utrzymać drożność kanalizacji. Mówi się, że żadna praca nie hańbi i chyba Jonas Bonnier odrobinę przesadził z wiarą w to porzekadło, bo przez całą powieść miałem nieodparte wrażenie, że czwórka głównych sprawców ma być przedstawiona jako członkowie rodzin, kochający mężowie, bracia, którzy wcale nie zbłądzili, tylko… po prostu taką mają pracę. To dość słabe zagranie moim zdaniem, które wybiela w pewnym sensie przestępców. Co innego pokazać ich jako rzeczywiście zwykłych ludzi, którzy błądzą, a co innego sugerować wręcz, że to, co robią, niczym się nie różni od innych zawodów.

Historia napadu wydaje się dobrze skonstruowana. Nie wiem, ile z tego to tylko fikcyjne wydarzenia stworzone na potrzeby sfabularyzowania powieści, a ile to czysta prawda otrzymana z akt śledztwa oraz od samych sprawców, ale jeśli przebrnie się przez nużące opisy, to można zobaczyć jasno i wyraźnie narysowaną ścieżkę, którą podążali przestępcy. W połączeniu ze wspomnianym już atakiem socjotechnicznym otrzymujemy kawał dobrej historii. A na samym końcu czeka na czytelników jeszcze mały plot twist, którego przyznam bez bicia, że się totalnie nie spodziewałem. Pod tym względem „Helikopter” naprawdę robi robotę. Szkoda, że to jedna z nielicznych (chociaż bardzo ważnych) zalet tej książki.

Miała być trzymająca w napięciu opowieść, a okazało się, że Jonas Bonnier stworzył raczej coś, co można nazwać poprawnie napisanym opisem wydarzeń, jednak bez żadnego polotu i dreszczyku emocji. Wybielanie (nawet jeśli nieświadome) przestępców również niezbyt dobrze rzutuje na odbiór książki. Połowę tekstu można śmiało wyrzucić, jako nic nie wnoszący, a jedynie przeszkadzający w odbiorze (zwłaszcza pierwszych co najmniej kilkadziesiąt stron, jak nie więcej). Te wszystkie problemy spowodowały, że lektura szła mi dość ciężko, chociaż zaintrygowany byłem samym planem, który stworzyli złodzieje. Szkoda więc, że wykonanie wyszło tak przeciętnie, bo naprawdę historia ta nadaje się do Hollywood. Co zresztą udowadnia Netflix, tworząc film oparty na książce Jonasa Bonniera. Oby był lepszy niż literacki pierwowzór.

Łączna ocena: 5/10

czwartek, 12 grudnia 2019

„Droga do Little Star” – Z.D. Wittner

Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Z.D. Wittner
Tytuł: Droga do Little Star
Wydawnictwo: Rozpisani.pl
Stron: 422
Data wydania: 20 września 2019


Ostatnio w mojej biblioteczce pojawia się coraz więcej polski autorów oraz autorek, a zwłaszcza takich, którzy dopiero co wydali swój debiut, lub są po prostu nieco mniej znani w środowisku. W większości są to różnego typu kryminały lub thrillery, czasem trafi się jakaś fantastyka – jednak takiego miksu, jaki obiecała autorka niniejszej książki, chyba jeszcze nie miałem. Jak Z.D. Wittner opisuje ją na swojej stronie? Ano w ten sposób: „Powieść łącząca w sobie cechy thrillera psychologicznego, kryminału noir, powieści drogi, a nawet westernu”. Ciężko mi było przejść obok takich słów obojętnie, a na dodatek pierwszy rozdział udostępniony przez autorkę za darmo wskazywał jeszcze na cechy antyutopii. Okazało się, że wszystko, o czym napisała Z.D. Wittner, jest prawdą, chociaż osobiście mam parę uwag do pierwszego tomu jej trylogii.

Naukowcy w 2019 roku zapowiadali poważne załamanie klimatu i druzgocące skutki dla całej Ziemi, które ujawnią się w ciągu pięćdziesięciu lat. Wystarczyło jednak niecałe ćwierć wieku, aby zamienić Ziemię w trudną do życia skorupę. Rządy jednak się nie poddały i USA zostało zamienione w trzymane silną ręką militarystyczne państwo. W nowym porządku Victor, policjant z N-City, postanawia wrócić do swojego rodzinnego miasta na prośbę starego przyjaciela. Wiele się pozmieniało nie tylko w samym mieście, ale również w dostępności władz. Wyższych władz. Victor zastaje coś, co można nazwać Dzikim Zachodem – o którym władze Federacji Północnej zapomniały. Tak jak o wielu innych miejscach.

Wiecie, co jest na pewno świetne w tej książce? Ma w sobie elementy katastrofy, apokalipsy w pewnym sensie (chociaż rządy różnych krajów dały radę utrzymać względny spokój w swoich państwach), ale nie jest to ani apokalipsa nuklearna, ani związana z biegającymi wszędzie wokół zombiakami. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – ja uwielbiam zarówno postapo, jak i żywe trupy. Jednak naprawdę bardzo fajnie jest poczytać również o czymś innym, a już, zwłaszcza jeśli „to coś” dotyczy bardziej przyziemnego i współcześnie „modnego” problemu – zmian klimatycznych. Ameryka z „Drogi do Little Star” jest targana zmianami klimatycznymi, które doprowadziły do ogromnych problemów z dostępem do wody, wybiły praktycznie większość zwierząt i doprowadziły do konieczności reglamentacji wielu podstawowych produktów (jak choćby wspomniana już woda). To zupełnie inne podejście niż zombiaki i wojna nuklearna.

„Ludzie najczęściej myślą, że jeśli akurat coś mają, będą to mieli na zawsze”.

Przy okazji świat stworzony przez Z.D. Wittner nie jest takim skrajnie niezdatnym do życia miejscem. Jest naprawdę bardzo trudno, na znaczeniu upadła komunikacja pomiędzy miastami, a ludzie starają się skupić głównie w konkretnych miastach. Przestały istnieć mniejsze miejscowości rozsiane po całej Ameryce – została tylko nieliczna ich liczba. Zastanawiać może jedynie istnienie pojedynczych moteli czy knajp w nieprzystępnej głuszy, do których Victor trafił w swojej drodze do Little Star. Nie do końca jestem w stanie je osadzić w tym świecie, zważywszy na informację, że mało kto w ogóle wyrusza już w podróż między miastami, ponieważ jest to już bardzo niebezpieczne przedsięwzięcie. Przydałoby się wyjaśnienie tych kwestii, bo trochę to wygląda jak niedociągnięcie – mi w każdym razie ciężko znaleźć sensowny argument za takim sprzecznym ze sobą rozwiązaniem.

Trochę też brakuje szerszego opisania nowych praw, którymi rządzi się świat. Brakuje tego zwłaszcza na początku, gdzie widać parę sytuacji, które można nazwać dziurami logicznymi, ale które jednak są w pełni wyjaśnione w dalszej części książki. Przy okazji katastrofa związana ze zmianami klimatycznymi jest mega intrygująca w obecnych czasach – gdzie wszyscy niemalże trąbią na ten temat i przerzucają się argumentami w ciągnącej się dyskusji dotyczącej skutków globalnego ocieplenia i tego, jaki wkład ma w nie człowiek. Mam nadzieję, że dowiemy się nieco więcej na ten temat w kolejnym tomie, który został już zapowiedziany (i nie tylko on). W sumie to dość często spotykany schemat, w którym dopiero drugi tom przedstawia o wiele więcej informacji, a pierwszy jest pewnego rodzaju wprowadzeniem do tego wszystkiego. 

„Nie chciałem rozmyślać o tym, co przyszło mi do głowy tam w kostnicy – że czasem śmierć wcale nie jest najgorszą rzeczą, która może się nam w życiu przytrafić”.

Oprócz tego cała historia opisana jest naprawdę wspaniale. Widać, że autorka czuje ten klimat (nawet jeśli to jest X lat do przodu) i umie go przekazać. Trochę kojarzyły mi się książki Kinga, w których próbuje on opisać klimat małomiasteczkowej społeczności, która nieufnie podchodzi do obcych oraz samodzielnie próbuje rozwiązać swoje własne sprawy. No, ewentualnie próbuje samodzielnie pewnych spraw nie dostrzec. Nie czuć tutaj tej drobiazgowości charakterystycznej dla prozy Mistrza Grozy, ale zapewne niektórzy uznają to akurat za atut. W każdym razie, jeśli liczycie na dużo klimatu oraz immersję to możecie na to liczyć – człowiek wręcz czuje tę duszną społeczność małego miasteczka i sam odczuwa niechęć ich mieszkańców. Jednak może obserwować ich przyzwyczajenia oraz reakcje na pewne wydarzenia.

Jeśli jednak spodziewacie się wartkiej akcji, to o niej zapomnijcie. Fabuła leniwie posuwa się do przodu, a sama Z.D. Wittner nie bez powodu napisała na swojej stronie, że „Droga do Little Star” to „Powieść łącząca w sobie cechy thrillera psychologicznego, kryminału noir, powieści drogi, a nawet westernu”. Na wierzch wychodzi głównie thriller psychologiczny, w którym przez większą część czasu czytelnik ma okazję śledzić to, co dzieje się w głowie jednego z głównych bohaterów – Victora, który wychował się w Little Star. W pewnym sensie możemy obserwować walkę charakterów, którą prowadzi z jednym z antagonistów – całą rozgrywającą się w większej części w głowie Victora. To z kolei oznacza, że otrzymujemy w trakcie lektury ogrom rozważań policjanta z N-City. Czy to dobrze, czy też źle, zostawię Wam do oceny – tutaj zależy, na co macie ochotę. Mogę jedynie zaręczyć, że sporo z tych przemyśleń jest dość głębokich i to takich, które można przełożyć na codzienne życie wielu z nas.

„Wiemy, pomyślałem. Połowa zła na świecie bierze się właśnie z tego, że ktoś w pewnym momencie mówi sobie »a co mi tam«. Druga połowa bierze się ze strachu”.

Kiedy już jednak dochodzi do jakichś wydarzeń, to wielokrotnie Z.D. Wittner nie bawi się w delikatność. Nie jest to co prawda to samo, co w Alieniście czy „Dzieciach gniewu”, ale wciąż jest to jazda po bandzie (patrz: scena w barze). Nie boi się też pokazać, że psychopaci to nie tylko obraz, który serwuje nam współczesna, politycznie poprawna popkultura – to nie tylko prości, seryjni mordercy. Być może niektóre sceny mogą Was odrzucić lub wręcz trącić groteską, ale jak dla mnie są po prostu lekkim potrząśnięciem nie tyle psychiką czytelnika, ile jego sumieniem. W końcu można się śmiać, że to przerysowane, że takie rzeczy się nie zdarzają, ale tak naprawdę się zdarzają. Nawet być może wokół nas. Tylko potem dowiadujemy się o nich z mediów i to w bardzo stonowanym wydaniu.

Jeśli już mowa o psychopatach i ich kreacji, to mam trochę problem z kwestią postaci. Niektóre z nich są dość ostro zarysowane – jak choćby główny antagonista. Kiedy teraz o nim myślę, to jestem w stanie mniej więcej opisać jego portret psychologiczny, taki jak na lekcjach polskiego. Jego cechy, kim był, jak się zachowywał, jak reagował w konkretnych sytuacjach, czego prawdopodobnie się obawiał i tak dalej. Podobnie jest z jednym z głównych bohaterów – jednak z drugim mam problem. Podobnie sytuacja wygląda z kilkoma innymi postaciami drugoplanowymi. Niektóre są świetnie opisane i konsekwentnie prowadzone, inne natomiast niestety pozostawiają wiele do życzenia. Wielka szkoda, bo w takiej powieści aż prosi się o konkretne postacie. Mimo wszystko jak na pierwszą powieść, to i tak udało się na tym polu zrobić naprawdę dużo.

Bardzo intrygująca powieść, zupełnie inna od większości, które czytam na co dzień. Udany debiut – to na pewno – do tego przemyślany, głęboki i wcale nie taki łatwy do napisania. Ma parę niedociągnięć, skupia się być może nieco za mocno na warstwie psychologicznej, a często zapomina o świecie przedstawionym (albo traktuje go po prostu po macoszemu w niektórych elementach), ale potrafi wciągnąć. Oj, potrafi. Chętnie zobaczę, czy drugi tom będzie poprowadzony tak, jak dość często są one prowadzone w seriach tworzących nowy świat, lub nowy jego porządek. Jeśli tylko autorka przechyli odrobinę szalę emocje/świat przedstawiony na korzyść tego drugiego, to będę wielce ukontentowany. Na razie jednak tak czy siak, mogę śmiało polecić jej książkę i zachęcić Was, żebyście dali jej szansę. Pod warunkiem oczywiście, że walka psychologiczna w głowie głównego bohatera to jest coś, co jesteście w stanie zaakceptować.

Łączna ocena: 7/10


Za możliwość przeczytania serdecznie dziękuję autorce, Z.D. Wittner!


wtorek, 10 grudnia 2019

Bardzo chcę! #64 – „Szkodliwa medycyna” Ben Goldacre

Źródło: Lubimy Czytać
Cóż, wracamy chyba do tematów medycznych. Ostatnio na półce „Chcę przeczytać” w serwisie Lubimy Czytać ląduje całkiem sporo książek o tej tematyce. Chociaż w sumie połowy z nich nawet nie dodaje, bo zwyczajnie zapominam, albo nie chce mi się akurat wpisywać tego wszystkiego na telefonie… „Szkodliwa medycyna” jednak na tę półkę trafiła, więc mogę się z Wami podzielić informacjami o niej, jak również swoją chęcią przeczytania jej! Opis, który serwuje Wydawnictwo Zysk i S-ka zapowiada pełną sarkazmu książkę, która zamierza rozprawić się z wieloma mitami medycznymi oraz okołomedycznymi, które nie tylko nie pomagają ludziom, ale wręcz mogą im szkodzić. To taka odmiana w stosunku do pełnych merytorycznej treści książek przedstawiających najnowsze zdobycze medycyny lub jej historię.

Coraz trudniej odróżnić prawdę od mitu, zwłaszcza jeśli nie jest się człowiekiem wykształconym w danym kierunku. Oszołomów pragnących zbić majątek na bzdurach jest mnóstwo, a jeszcze więcej osób, które w takie mity wierzą. Niektóre z tych kłamstw bardzo łatwo wyłuskać, nawet jeśli jest się laikiem (tak bardzo maltretują logikę, że głowa mała), jednak wiele z nich chowa się pod płaszczem skomplikowanych definicji oraz ton niejednoznacznych badań. Autor, dr Ben Goldacre zbiera wiele popularnych oszust, niedopowiedzeń oraz mitów do kupy i wrzuca do „Szkodliwej medycyny”, tworząc książkę mającą za zadanie przedstawić je szerszemu gronu.

Spójrzcie zresztą sami, w jaki sposób opisuje ją samo Wydawnictwo Zysk i S-ka:

„Fałszywe terapie. Szkodliwe leki. Kłamliwe statystyki. Oszustwa farmaceutycznych koncernów 
Dr Ben Goldacre w swojej kolumnie na łamach »Guardiana« od lat demaskuje manipulacje podejrzanymi danymi medycznymi i pseudomedyczne metody leczenia, odkrywa ponure tajemnice stojące za praktykami producentów leków, bierze pod lupę medyczne mistyfikacje, np. tę rozpętaną wokół szczepionki trójskładnikowej MMR, a także analizuje robiące wodę z mózgu reklamy kosmetyków, akupunkturę i homeopatię, witaminy i wywołujący wśród społeczeństwa poruszenie temat »toksyn«. 
Ta pełna goryczy i sarkazmu, choć przy tym przezabawna, książka, stanowiąca plon jego wieloletniego śledztwa dziennikarskiego, jest niezwykle fascynującą i otrzeźwiającą podróżą po obszarze szkodliwej niby-medycyny, którą codziennie karmią nas przeróżne media i pozujący na autorytety szarlatani”.

Czytaliście? Polecacie?

sobota, 7 grudnia 2019

„Mock. Pojedynek” – Marek Krajewski

„Mock. Pojedynek” – Marek Krajewski
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Marek Krajewski
Tytuł: Mock. Pojedynek
Wydawnictwo: Znak, Edipresse
Stron: 400
Data wydania: 8 sierpnia 2019


„Cudze chwalicie, swego nie znacie” – te słowa Stanisława Jachowicza zna chyba większość ludzi w naszym kraju. Bardzo często pojawiają się w kontekście literatury polskiej, która wielokrotnie jest niedoceniana przez czytelników. Zachwycamy się zagranicznymi pisarzami, a w sumie mamy pod nosem wielu wspaniałych autorów, którzy tylko czekają na ich odkrycie! Jednym z zachwalanych pisarzy literatury kryminalnej jest Marek Krajewski, znany głównie ze swojej serii przybliżającej przygody Eberharda Mocka, syna ubogiego szewca mieszkającego w Wałbrzychu. Edipresse wraz z Wydawnictwem Znak właśnie są w trakcie wydawania kolejnych tomów kolekcji „Czarnego Kryminału”, w skład której wchodzi głównie twórczość Marka Krajewskiego, więc jest to dla mnie idealny moment, żeby zapoznać się z twórczością tego autora!

Początek XX wieku nie należy do najłatwiejszych, zwłaszcza jeśli jest się synem ubogiego szewca. Eberhard Mock ma jednak to szczęście, że studiuje na uniwersytecie. Niestety nie jest wśród braci studenckiej zbyt lubiany, więc stara się swoje życie odreagować w łacinie oraz wielu kuflach taniego piwa. Jeśli jednak myślał, że życie nie może go bardziej upodlić, to się mylił. W pewnym momencie odkrywa, że zło potrafi odnaleźć go w absolutnie każdym miejscu i wyjrzeć z dosłownie każdego zakamarka. Zwłaszcza po tym, jak Mock angażuje się w sprawę fali samobójstw, która niepokoi wykładowców wydziału filologicznego jego uczelni.

Marek Krajewski jest rozpoznawalny głównie dzięki jego powieściom kryminalnym, z których najbardziej znana jest chyba seria o Eberhardzie Mocku, funkcjonariusza pracującego dla Prezydium Policji we Wrocławiu. „Mock. Pojedynek” należy właśnie do tego cyklu i przyznam szczerze, że od samego początku mnie zaskoczyło to, jak została ta powieść skonstruowana. Spodziewałem się właśnie kryminalnej intrygi (zwłaszcza że w pewnym sensie została ona obiecana w blurbie), jednak czytałem i, czytałem i nie pojawiało się żadne śledztwo. Dużo było za to informacji dotyczących tego, co działo się z głównym bohaterem całego cyklu, czyli Eberhardem Mockiem. Jakim był studentem, z kim przebywał, jak się odnosili do niego inni uczniowie. Marek Krajewski również przedstawiał, jak wyglądały realia uczelni na początku XX wieku. Pewnie sądzicie, że w tym momencie zamierzam na to narzekać, prawda? Jak to mawiał klasyk -– „nic bardziej mylnego”!

Początkowo oczywiście gdzieś w głowie migały mi myśli łaknące wręcz czegoś, do czego przywykłem w powieściach kryminalnych – postaci prowadzącej śledztwo, nagłych zwrotów akcji, przypuszczeń snutych przez funkcjonariuszy. Jednak sposób, w jaki autor przedstawia codzienne życie studenta pochodzącego z biednej rodziny, który próbuje przetrwać w zdominowanym przez dzieci bogaczy środowisku, jest tak wciągające i tak piękne opisane, że nie chce się przerywać. Mało tego, akcji jest niespodziewanie dużo jak na tak… płytką by się chciało rzec tematykę (choć ktoś złośliwy mógłby mi przytoczyć co najmniej parę świetnych studiów przypadku, gdzie biedni ścierają się z bogatymi). Można powiedzieć, że byłem wręcz onieśmielony tymi opisami, nawet mimo tego, że aż gdzieś do sto pięćdziesiątej strony nie spotkałem praktycznie niczego, co mogłoby zakwalifikować tę książkę jako kryminał. Zdaję sobie sprawę z tego, że „Mock. Pojedynek” to historia „początków” Mocka i muszę przyznać, że takie dość nieszablonowe podejście do tej kwestii wyszło autorowi wspaniale.

„– Jestem żartownisiem – mruknął. – Do pewnych rozsądnych granic. One się zaczynają tam, gdzie ludzki ból…”

Cała powieść opiera się oczywiście na fikcyjnych wydarzeniach, jednak występuje w niej sporo naprawdę żyjących kiedyś postaci, piastujących nawet takie same stanowiska. Nic w sumie dziwnego, ponieważ autor jest filologiem klasycznym, doktorem nauk humanistycznych, który pracował na Uniwersytecie Wrocławskim. Nic więc dziwnego, że to właśnie ta uczelnia wyższa pojawia się w książce „Mock. Pojedynek”, a większość akcji kręci się wokół ogólnie pojętej tematyki właśnie filologii klasycznej. Zapewne osoby, którym o wiele bliżej do historii wrocławskich sfer naukowych z prełomu XIX i XX wieku zauważą sporo nieścisłości – głównie w datach, przypisywanych złym autorom dzieł naukowych. Tutaj jednak z pomocą przyjdzie posłowie Marka Krajewskiego, w którym zarówno wskazuje rzeczone rozbieżności, jak i wyjaśnia, skąd się one wzięły. Coraz częściej odnoszę wrażenie, że autorzy zapominają o tych paru słowach, które pomagają rozwiać wątpliwości co do porządnego przygotowania się do danej książki – na szczęście tym razem stało się zupełnie inaczej.

Co ciekawe, przez dosłownie całą powieść nie mogłem wyczuć takich charakterystycznych dla kryminałów punktów zwrotnych, które dzielą niejako całą powieść na poszczególne części. Wstęp pokazujący, czym się będą zajmować funkcjonariusze, etapy śledztwa, pierwszych podejrzanych, odrzucenia ich jako sprawców. Następnie jakaś niebezpieczna sytuacja dla głównych bohaterów i nagłe wpadnięcie na ten właściwy trop, zakończone schwytaniem mordercy. „Mock. Pojedynek” jest pozbawiony takich jasnych akcentów, nawet już w tej części nieco bardziej… kryminalnej. Jednak jednocześnie cały czas czuć dynamikę całej fabuły i mimo jasnych i klarownych zwrotów akcji autor potrafi przygwoździć czytelnika do książki. Być może po części wpływ na to mają czasy, w których osadzona została akcja całej powieści wraz z otoczeniem – miksturą intryg, walki o wpływy oraz dążeniem do rozwoju nauki, a wszystko to ściera ze sobą dwa światy – biednych oraz bogatych.

Pierwszy przeczytany przeze mnie tom przygód Eberharda Mocka (chociaż tom ten wcale nie jest pierwszym, który się pojawił, wręcz przeciwnie – wydany został po raz pierwszy w 2018 roku) bardzo mocno mnie zachęcił do sięgnięcia po kolejne książki Marka Krajewskiego. Wielokrotnie widziałem opinie, że autor ten ma bardzo specyficzny styl i muszę przyznać rację tym głosom. Jednocześnie muszę również przyznać, że styl ten bardzo mi odpowiada – nie tylko pozwala na zagłębienie się w historię w sposób przyjemny, ale również daje namiastkę tego, co rzeczywiście mogło się dziać w tamtych czasach, zwłaszcza dzięki językowi, który takiemu laikowi jak ja wydaję się idealnie dobrany do opisywanych czasów. Zważywszy jednak na wykształcenie Marka Krajewskiego, zapewne został dobrany idealnie. Mnie ten tom kupił w stu procentach i mam nadzieję, że reszta książek o Eberhardzie Mocku będzie podobna do tejże właśnie opisywanej.

Łączna ocena: 8/10



Cykl „Eberhard Mock”

Śmierć w Breslau | Koniec świata w Breslau | Widma w mieście Breslau | Festung Breslau
Dżuma w Breslau | Mock | Mock. Ludzkie zoo | Mock. Pojedynek | Mock. Golem


środa, 4 grudnia 2019

Co pod pióro w grudniu 2019?

To już ostatni miesiąc 2019 roku! Już za niecałe trzydzieści dni będziemy ponownie świętować Sylwestra, cieszyć się z nowych wyzwań i tworzyć w swoich głowach nowe postanowienia! Wcześniej jednak trzeba przeżyć grudzień, dwunasty miesiąc w roku, którego jedną z cech szczególnych jest ogromna ilość wolnego, na jakie może liczyć każdy człowiek mieszkający w Polsce. Cóż, nie zawsze jednak to wolne oznacza dużo wolnego czasu – ja tam od wielu już lat powtarzam, że to tylko wolne od pracy zarobkowej, które pozwala na wykonanie dużej ilości prac związanych ze zbliżającymi się Świętami. 😅W sumie zazwyczaj w ostatnich dwóch tygodniach grudnia mam najmniej czasu na po prostu siedzenie i czytanie. Cóż jednak zrobić.

Gdybym widział przed sobą perspektywę dwóch tygodni wolnego, ale poza grudniem, to bym już się cieszył na samą myśl o tym, co mogę zrobić z tak dużą ilością wolnego czasu! Co prawda teraz będę miał prawie dwa tygodnie (czwartek i piątek na samym początku stycznia wykorzystam jako dwa dni rozbiegowe w pracy, do przystosowania się po prawie dwóch tygodniach „obijania się” 😆), ale nie sądzę, żebym mógł jedynie leżeć i cisnąć lekturę za lekturą. W związku z tym poniżej znajdziecie tylko klasyczne cztery pozycje! Jeśli się uda przeczytać więcej to super, a jeśli nie, to po prostu wiecie, czego się możecie spodziewać na blogu!

Chyba nie zaskoczę nikogo, jeśli napiszę, że okładki książek pochodzą z serwisu Lubimy Czytać? 😅

„Dziennik. Wyprawa 1907” – Kiafas Giorgios

Pamiętacie „Dziennik 29”? To interaktywna gra książkowa, wydana w Polsce przez FoxGames. Łączy w sobie papier oraz nowoczesne technologie (no dobra, po prostu przeglądarkę internetową) i zapewnia o dziwo naprawdę sporo dobre zabawy! „Dziennik. Wyprawa 1907” to kolejna pozycja, która jest jednocześnie książką i grą. Pewnie będę ją „czytał” gdzieś pomiędzy innymi pozycjami.
„Droga do Little Star” – Z. D. Wittner

Debiutancka powieść polskiej autorki, która – tak jak ja – zawodowo osadzona jest w branży IT. Sama autorka określa swoją książkę jako coś, w czym znaleźć można elementy thrillera psychologicznego, kryminału noir czy nawet westernu. Osobiście po przeczytaniu udostępnionego rozdziału wyczuwam nawet antyutopię. Mamy więc wiele rzeczy, które musiały mnie skusić! 
„Mock” – Marek Krajewski

Jak się powiedziało A, to należy powiedzieć B! Byle tylko nie było tak, jak z Pratchettem i Kingiem do tej pory, bo wyjdzie kolejne, totalnie nieregularne czytanie. 😆Zobaczymy jednak jaki dalej będzie Mock i cóż wyniknie z tej mojej zbieranej kolekcji. Pierwszy tom już za mną, a opinię możecie już przeczytać na blogu! Teraz pora na pójście za ciosem.
„Helikopter” – Jonas Bonnier

Jeden z gratisów, który przyszedł wraz z jedną z pierwszych przesyłek kolekcji „Czarnego Kryminału”. Historia z 22 września 2009, ze Sztokholmu, znana jako jeden z najbardziej zuchwałych napadów w Skandynawii. Opis brzmi mega intrygująco. Oby zawartość książki była równie dobra.

poniedziałek, 2 grudnia 2019

Podsumowanie listopad 2019

Jak tam minął Wam listopad? Zimno? A może ciepło? Taki jakiś kapryśny się okazał, w każdym razie w Toruniu. Czasem trochę słońca, czasem deszcz, czasem temperatura wręcz dotykała zera. Głowa mnie dość często bolała od tych wahań ciśnienia i szybkich zmian pogodowych. W pewnym sensie wszystko to sprzyjało czytaniu, jednak miałem sporo przeróżnych zajęć i obowiązków do spełnienia, które zjadały mi czas w niesamowitych ilościach. Grudzień wcale nie będzie lepszy pod tym względem, ale liczę na to, że gdzieś od 20.12 będę już miał nieco więcej luzu (nie licząc przygotować do Świąt, czy też samych Świąt i rajdu po obiadach i w ogóle). W każdym razie i tak jestem z listopada względnie zadowolony, bo udało mi się mniej więcej założone plany zrealizować!

Liczba przeczytanych tytułów jest rzecz jasna bardzo podobna do tych, które znacie z poprzednich miesięcy. Pod tym względem chyba długo się nic nie zmieni – w każdym razie w najbliższej przyszłości. Niby zbliża się wielkimi krokami Nowy Rok, a jak wiadomo, nowy rok = nowy ja (he-he). Nie będę jednak próbował rzucać sobie wyzwań i postanowień związanych z czytaniem, bo… bo i po co? Wszak to ma sprawiać przyjemność, a nie być wyścigiem z kimś, lub z samym sobą. :) 

Jak co miesiąc, poniżej możecie znaleźć garść statystyk opakowanych w dokładnie te same infografiki co zawsze! Czasem myślę nad tym, czy by czegoś nowego nie podrzucić do tych wszystkich wykresów i tabelek, ale po chwili dochodzę do wniosku, że to chyba nie jest zbyt dobry pomysł na dłuższą metę… :)



Cóż, tak jak napisałem – dość podobne statystyki jak w poprzednich miesiącach. Innymi słowy, nie jest źle. :) W sumie zawsze się cieszę, kiedy się okazuje, że przeczytałem mniej więcej tyle samo – wychodzi wtedy bowiem, że udaje mi się trzymać moich starych postanowień regularnego czytania i nie zatracam się w innych zajęciach (zwłaszcza w jakichś totalnie nieproduktywnych), tylko potrafię znaleźć chwilę na przyjemność dla mojej wyobraźni. :) 



Cóż tu dużo pisać – miesiąc jak co miesiąc. W sumie muszę się kiedyś zebrać w sobie i przelać na bloga parę zdań niekoniecznie będących opiniami o książce. Ciekaw jestem, jak wtedy będą wyglądały statystyki. No bo, wiecie, nie samymi opiniami żyje człowiek (a na pewno nie samych książek), a sam też lubię poczytać coś niekoniecznie książkowego. Tylko muszę pokonać swojego wewnętrznego lenia…

W listopadzie trochę się obijałem ze swoim Instagramem (miesiąc był naprawdę pracowity), ale udało się parę fotek wrzucić. Najwięcej polubień zyskała ta oto fotka:




Post udostępniony przez Z piórem wśród książek (@zpiorem)



Tutaj szału nie ma, nie był to bardzo zakupowy miesiąc. Wpadło parę egzemplarzy recenzenckich, ale oprócz tego nie miałem nawet w planach zakupów. Przez chwilę w jednej z klimatycznych, toruńskich księgarni zawisłem na chwilę nad całym pięcioksięgiem Roberta M. Wegnera, ale jednak się nie zdecydowałem. W sumie nie wiem czemu, bo cena nie była jakaś bardzo przerażająca w porównaniu do tej, za którą można nabyć jego książki w internecie. :(

Na sam koniec klasycznie jeszcze dwie rzeczy – lista przeczytanych w listopadzie książek wraz z linkami do nich oraz parę słów o najpopularniejszym wpisie i w ogóle! Na początek rzecz jasna wlatuje lista („Mock. Pojedynek” przeczytany, ale opinia wleci dopiero na dniach):


Jeśli chodzi o tę drugą część, to przedstawia się ona następująco: najbardziej popularnym wpisem w ubiegłym miesiącu był wpis o tytule „Czy nowe książki można kupić na wagę”. Skubany cały czas popularny. Najwięcej wejść z innego bloga książkowego, moje Google Analytics zanotowało (ponownie) z bloga Świat Fantasy, prowadzonego przez Łukasza – dzięki!

A jak Wasz miesiąc? I jakie nastawienie na ostatni miesiąc tego roku, który już trwa?