Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 12 lipca 2022

„Gorath. Uderz pierwszy” – Janusz Stankiewicz

„Gorath. Uderz pierwszy” – Janusz Stankiewicz
Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Janusz Stankiewicz
Tytuł: Gorath. Uderz pierwszy
Wydawnictwo: Alegoria
Stron: 292
Data wydania: 6 maja 2022

Dobra fantastyka nie jest zła, a jeśli jest to fantastyka, która przypomina starsze dzieła, pełne prostych, ale wciągających historii, to jeszcze lepiej. Właśnie tak jawił mi się „Gorath. Uderz pierwszy”, kiedy przeczytałem opis książki – dość standardowy motyw oraz świat nasuwający na myśl choćby Forgotten Realms. Przy okazji jest to, zdaje się, debiut Janusza Stankiewicza, więc tym chętniej sięgnąłem po ten tytuł, kiedy otrzymałem propozycje napisania recenzji (uwielbiam debiuty). Już po lekturze muszę przyznać, że dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem, a na dodatek napisane naprawdę dobrze, jeśli o sam warsztat chodzi.

Gorath ukrywa się przed władzą, odkąd pamięta. Nie ma pojęcia, czym jest pełna wolność, bo wciąż jest na czyichś usługach – zmienia się jedynie ręka, która trzyma jego smycz. Zadanie, które stanęło przed nim, może być więc dla niego niesamowitą okazją na wyrwanie się z błędnego koła, co dla takich zabijaków jak on nigdy nie jest proste. Propozycje nie do odrzucenia mają jednak tę nieprzyjemną cechę, że niezależnie od oszacowania, co się bardziej opłaca, i tak trzeba je przyjąć. Półork trafia więc do organizacji Nocnych Cieni i próbuje ją zinfiltrować, zachowując przy tym swoje życie.

Już po pierwszych stronach „Uderz pierwszy” przywodzi na myśl stare, dobre książki heroic fantasy wydawane przez Wizards of the Coast (za polski przekłady odpowiedzialna była w dużej mierze ISA). Mnogość ras, takich jak elfy, orki, krasnoludy, dużo magii (choć akurat tej w powieści Janusza Stankiewicza nie ma zbyt dużo), średniowieczny rozkład mapy (główne miasta, mniejsze miasteczka, gospody przydrożne, wsie) oraz system władzy przywołują historie osadzone w Forgotten Realms. Można powiedzieć, że dla starszych czytelników lektura „Goratha” może być sentymentalnym tournée do czasów już minionych – nawet współczesne heroic fantasy pozbawione zostało zwłaszcza prostoty fabuły.

Oczywiście jak na porządną powieść tego podtypu książka Janusza Stankiewicza jest bardzo prosta w swojej budowie, posiada sporo uproszczeń i przeskoków między wydarzeniami oraz zbudowana jest w pełni liniowo. Główny bohater ma do wykonania serię „misji”, które mają go doprowadzić do ostatecznego celu – w jego przypadku uwolnienia się spod władzy Marr i zdobycie upragnionej wolności. Po drodze zbierze drużynę, nawiąże przyjaźnie (lub po prostu odpowiednie znajomości, wymagane do wypełnienia zadań), zostawi za sobą stos trupów i będzie miał sporo dylematów moralnych. Chociaż to ostatnie jest dość ciekawe zarówno w kontekście tego, czego się spodziewałem po książce, jak i podejścia do heroic fantasy.

Tytułowy Gorath jest półorkiem, który całe swoje życie przeszedł z pięściami młócącymi powietrze wokół niego i szczękiem broni jako kołysanką. Już nawet blurb pokazuje, z kim będziemy mieli do czynienia – brutalnym zabijaką, który na dodatek ma trafić do organizacji płatnych zabójców. Spodziewać się można w takim razie, że to on właśnie będzie tym „złym”, a tymczasem autor zrobił małą niespodziankę. Dylematy, które roztrząsa przy każdej misji zleconej przez Nocne Cienie, zasługują na szczególną uwagę i rozmazują ten prosty podział na dobro i zło w jego przypadku. Zwłaszcza że niektóre zlecenia są… nie do końca powiązane z głównymi założeniami organizacji. Nie ma się rzecz jasna co spodziewać głębokiego studium przypadku, jednak ta wewnętrzna droga samego Goratha jest warta podkreślenia.

Świat, w którym została osadzona akcja, jest prosty jak budowa cepa. Na tyle prosty, że aż nie ma, w jaki sposób go przybliżać w trakcie lektury – jedynie struktura władz jest warta wzmianki i autor opowiedział o niuansach związanych z Władcami. Jeśli wyobrazicie sobie najbardziej generyczny świat fantasy osadzony w realiach średniowiecza, to już wiecie, gdzie żyje Gorath. Jednak nawet pomimo tej prostoty, bardzo mi brakowało mapy świata w książce – lubię na nią zerkać, kiedy czytam o wędrówkach bohaterów i próbuję sobie wyobrazić szczegóły terenu (zazwyczaj oznaczone są na takich mapach góry, rzeki, jeziora etc.). No, ale można powiedzieć, że te mapy w książkach fantastycznych to moje małe zboczenie.

Bardzo dobrze poradził sobie Janusz Stankiewicz w narracji i ogólnie od strony językowej. Przede wszystkim dialogi są naprawdę w porządku, a one wszak odgrywają dużą rolę w heroic fantasy. Zresztą opisy przyrody, prowadzenie całej fabuły oraz walka też są na dobrym poziomie. Można dać się porwać narracji i po prostu czerpać radość z poznawania kolejnych wydarzeń. Na duży plus zasługuje też ucinanie wątków erotycznych na samej sugestii, że coś się wydarzyło – to nie jest ten typ literatury, żeby opisy seksu miały zajmować choćby pół strony. Ważne jest jednak to, że dla zachowania wiarygodności konkretnych postaci one się w ogóle pojawiają. Janusz Stankiewicz wykonał ten manewr najlepiej, jak tylko mógł w tym przypadku.

Jak więc widać, jest to bardzo udana książka, prosta, niewymagająca skupienia, pozwalająca sobie na pewne niedociągnięcia, ale mega przyjemna w odbiorze. Czyta się ją błyskawicznie, a jeśli człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że wszystkie uproszczenia i pominięcia są często cechą charakterystyczną heroic fantasy, to nawet na to nie zwróci uwagi. Sam bardzo chętnie sięgnę po kolejny tom, choć daleki jestem od wyrażania ogromnego entuzjazmu. Fajna, warta uwagi (zwłaszcza dla zapewnienia umysłowi odrobiny odpoczynku) i pozostawiająca po sobie wrażenie satysfakcji. Mam nadzieję, że zakończenie, które może być jednocześnie zamknięciem wątków, jak i otarciem na kolejną część, okaże się właśnie tą drugą opcją.

Łączna ocena: 6/10


niedziela, 1 maja 2022

Zbiorczo spod pióra w kwietniu 2022

Znowu mogę napisać „święta, święta i po świętach”! Rzecz jasna zbyt dużo to tego wolnego dzięki nim nie było (chyba że ktoś sobie wziął jakiś dłuższy urlop), ale wiecie – lepszy rydz, niż nic. Majówka, chociaż pozwoli na odrobinę więcej odpoczynku. Albo i nie, może ktoś nie da rady w poniedziałek załatwić sobie wolnego… No, w każdym razie mamy już czwarty miesiąc roku za sobą, powoli zbliżają się wakacje, a życie jakoś leci do przodu, prawda?

Kwiecień obfitował u mnie w dużo fantastyki, w tym między innymi w egzemplarze recenzenckie. Do tego miałem okazję wreszcie rozpocząć „The Expanse”, który pewnie będzie mi towarzyszył przez kilka następnych miesięcy (plan: czytać jedną część każdego miesiąca!). Innymi słowy – miesiąc minął całkiem nieźle! 

Tym przydługim wstępem zapraszam do przeczytania kilku krótkich, dwuakapitowych opinii o książkach, które miałem okazję przeczytać w kwietniu!

Jak zwykle, wszystkie okładki pochodzą z serwisu Lubimy Czytać!

„Wojna Makowa” – Rebecca F. Kuang

Format: Audiobook
Stron/długość: 19h 24m
Czyta: Paulina Holtz

Często bywa tak, że mnóstwo osób niemalże dosłownie jara się konkretną pozycją książkową, aż do tego stopnia, że boję się otworzyć lodówkę. Wiecie, bo mi ten tytuł wyskoczy z niej. Tak właśnie było z „Wojną makową”, przez co chyba miałem zbyt wysokie oczekiwania w stosunku do książki. Z początku nawet sam się podekscytowałem, jednak im dalej w las, tym gorzej. Znaczy, nie że jest to zła książka – po prostu autorka zaczęła wprowadzać zbyt dużo zamieszania, a wszystkie wątki były kolejnymi odgrzewanymi kotletami, podawanymi nawet nie z koperkiem, ale sosem z mikrofalówki.

To właśnie był ten problem, który w sumie miałem od początku czytania „Wojny makowej”. Wszystko już gdzieś było! Wiem, że w fantastyce ciężko jest o jakiś nowatorski pomysł, jednak Rebecca F. Kuang wzięła chyba wszystkie możliwe motywy z literatury fantastycznej i wykorzystała w swoim dziele. Wyszło dość smacznie, to trzeba przyznać, nie mogę napisać, że jest to słaba książka, jednak mocno odtwórcza. Taka całkiem fajna pozycja czytana dla czystej rozrywki, jeśli nie ma się absolutnie żadnych wymagań. Postacie są po prostu okej, wykreowany świat nie powala na łopatki swoją oryginalnością, choć jest poprawny (tylko po co te jawne sugestie związków z prawdziwymi państwami…) i w sumie tyle.

Ocena punktowa: 6/10

„SybirPunk vol. 2” – Michał Gołkowski

Format: Audiobook
Stron/długość: 17h 35m
Czyta: Michał Gołkowski

To już jest nieco inny (choć podobny, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało) „SybirPunk”! Saszka dalej opiera się śmierci na tysiąc różnych sposobów, wciąż możemy eksplorować jednocześnie nowoczesną oraz sklejoną na trytytki i ślinę Federację, aczkolwiek już Aleksander Khudovec mierzy się z nieco innej klasy problemami! Bardziej… biurokratycznymi i jednocześnie zabójczymi. Znaczy się, akcji jest i to dużo, na to zdecydowanie nie można narzekać.

Lubię takie powieści, jak „SybirPunk” określać mianem książkowego odpowiednika dobrego kina akcji. Nie ma w nim absolutnie niczego ambitnego, wielokrotnie spotykamy się z multiplikowanymi motywami, jednak sprawiają pewnego rodzaju satysfakcję. Taką naprawdę dużą satysfakcję, wystarczającą, aby sięgnąć po kolejne tomy. Nawet jeśli tak właściwie to w nich nie dzieje się nic skomplikowanego lub wymagającego zastanowienia. Nie, po prostu dużo dynamiki w wykonaniu wyrazistych postaci i człowiek jest szczęśliwy. Dokładnie tak szczęśliwy, jaki jestem po zakończeniu drugiego tomu.

Ocena punktowa: 7/10

„Przebudzenie Lewiatana” – James S. A. Corey

Format: Papier
Stron/długość: 578
Tłumaczenie: Marek Pawelec

No, i to się nazywa porządny kawał fantastyki naukowej! Trochę brudny, ale pod względem fizyki trzymający się mocno gruntu. Widać to zresztą przy wielu rozmowach postaci, które próbują wyjaśnić sobie niezrozumiałe dla nich zjawiska. Zresztą, bądźmy szczerzy, autorzy nie rozpostarli macek ludzkości na całą galaktykę, tylko na Układ Słoneczny. Życie toczy się głównie na Ziemi, Marsie oraz na stacjach osadzonych w pasie asteroid, zwanym również po prostu Pasem.

Pierwszy tom to zdecydowanie dopiero wstępniak, w którym poznajemy perspektywy i życie kilku różnych osób/grup, w późniejszej fazie książki splatających swoje losy w ten czy inny sposób. Nie dziwię się kompletnie, że powstał pomysł ekranizacji – wiele scen jest iście filmowych i mogą wręcz zostać przeniesione na mały lub wielki ekran wprost z kartek książki. Do tego mamy różnorodne postacie, każda kierująca się swoim własnym kompasem moralnym – aż nie mogę się doczekać, co będzie w dalszych częściach. Widać bowiem już konkretny zarys fabuły, której zdecydowanie wystarczy na wiele tomów.

Ocena punktowa: 7/10

„Projekt Mefisto” – Marcin Mortka

Format: Audiobook
Stron/długość: 11h 16m
Czyta: Andrzej Hausner

Do tej pory miałem okazję czytać tylko jedną książkę Marcina Mortki – „Żółte ślepia” – i było to naprawdę świetne spotkanie. Tym razem niestety już nie było tak przyjemnie. No dobra, może nie tyle, że nie było przyjemnie, ile po prostu… nijak. „Projekt Mefisto” opowiada o (a jakże!) projekcie prowadzonym przez Piekło, mającym na celu pogrążenie Ziemi w grzechach. No, tylko w nieco bardziej… nowoczesnym wydaniu to pogrążanie ma następować. Wyszło jednak trochę sztywno, trochę infantylnie i trochę stereotypowo.

Początkowa sztywność zostaje w końcu zastąpiona konkretną historią, napisaną dość luźno (albo nawet i luzacko), jednak nie porywa tak, jak potrafiły porwać „Żółte ślepia”. Autor nie do końca wykorzystał możliwości diabelskich intryg, a już na pewno nie wycisnął wszystkiego z małomiasteczkowego klimatu, który idealnie się przecież nadaje na wybudowanie na nim bajek zgodnych z definicjami wtłaczanymi nam do głów na lekcjach języka polskiego. Jest lekko, przyjemnie, to fakt (Marcin Mortka ma wyjątkowo lekkie pióro), jednak nie była to powieść, którą będę wspominał przez długi czas.

Ocena punktowa: 6/10


niedziela, 24 kwietnia 2022

„Przesilenie” – Katarzyna Berenika Miszczuk

„Przesilenie” – Katarzyna Berenika Miszczuk
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Katarzyna Berenika Miszczuk
Tytuł: Przesilenie
Wydawnictwo: W.A.B.
Stron: 464
Data wydania: 16 kwietnia 2018

To już ostatni tom „Kwiatu paproci”! Znaczy, no tak, jest jeszcze na przykład „Jaga”, która jest prequelem, jednak ten niejako główny czteroksiąg właśnie się skończył. Przez wszystkie cztery tomy towarzyszył mi niesamowicie fantastyczny, słowiański klimat, pełen dawno zapomnianych wierzeń, bóstw oraz boginek i upiorów. Towarzyszyła mi również Gosława, której absolutnie nigdy nie zapomnę. Oj nie, tak irytującej osoby nie da się zapomnieć. Przez cały cykl zastanawiałem się, czy zmieni wreszcie swoje zachowanie i postępowanie. No i wiecie co? Nie doczekałem się tego!

Złożonych obietnic należy bezwzględnie dotrzymywać. Zwłaszcza jeśli to swarny bóg był tym, który obietnicę przyjął. Gosława doskonale zdaje sobie z tego sprawę, jednak cały czas próbuje żyć normalnie, pragnąc gdzieś w środku mieć to jak najszybciej z głowy. Chociaż życie z Mieszkiem należy raczej do tych nieco… bardziej szalonych. Nieco bardziej niż ponad tysiącletni władca, który może być jej pomocą, ale i równie dobrze przeszkodą w wywiązywaniu się z danego słowa.

Trudno napisać mi coś więcej, niż to, co już miałem okazję przekazać Wam przy okazji recenzji poprzednich tomów. „Przesilenie” nie odbiega zbyt mocno od wcześniejszych historii. Jest w niej cały czas dużo słowiańskich klimatów (rzecz jasna kolejne elementy bestiariusza wskakują na karty książki), Bieliny wciąż są tym samym, uroczym zakątkiem. Tak naprawdę jedyne, co się zmienia, to Gosia, ale tylko trochę. W niektórych przypadkach jest już nieco bardziej… racjonalna, jednak w większości przypadków to wciąż ta sama niewychowana nastolatka, która nie została przystosowana do życia, jest irytująca, bywa arogancka, najpierw robi, a potem myśli. No i ogólnie jest… Gosią.

Historia została osadzona w podobnym schemacie jak dwie poprzednie książki. „Szeptucha” miała swój konkretny cel, do którego dążyła fabuła, podczas gdy pozostałe trzy (włącznie z „Przesileniem”) to już są wydarzenia, które się po prostu dzieją. Nie, żeby to było coś złego, albowiem dobrze opisane życie na wsi potrafi być naprawdę świetną lekturą, po prostu istotne jest to, że nie czuję żadnego konkretnego miejsca, do którego dąży. Co w ogóle staje się niesamowicie fascynujące gdzieś po koniec opowieści. Wtedy bowiem okazuje się, że jednak autorka miała plan i chciała wszystkich bohaterów porozstawiać odpowiednio na szachownicy, a do tego jeszcze dostawić parę dodatkowych postaci.

Trochę się właśnie na samym końcu zaczyna dziać, czego (przyznam się bez bicia) się nie spodziewałem. A już na pewno nie tych wydarzeń i z takimi postaciami, które zostały zaprezentowane przez Katarzynę Berenikę Miszczuk. Znaczy się, czwarty tom potrafił jeszcze zaszaleć i zaskoczyć! W pewnym momencie można było się zacząć domyślać pewnych spraw, ale jednak przez trzy tomy nie pojawiło się w mojej głowie ani jedno ziarenko podejrzeń. Pod tym względem to naprawdę świetne zakończenie czterech ksiąg i satysfakcjonujące rozwinięcie połączeń między postaciami. Jestem wielce ukontentowany.

Jak widzicie więc ostatni tom to dość godny następca wszystkich poprzednich, niezgorsze zakończenie cyklu, choć przyznać muszę, że bez szału. Najmocniejszymi zaletami całości jest wspominany kilkukrotnie przeze mnie klimat – bogowie z własnymi planami, demony i boginki kroczące wśród ludzi, puszcza ze świętym dębem czy Wyraj ze swoim drzewem kosmicznym. Dla tych elementów warto przeczytać cały „Kwiat paproci”, tylko trzeba uważać niestety na postać Gosi. Ta do samego końca pozostała tą samą, irytującą i nieprzystosowaną (oraz kompletnie niewiarygodną) postacią, jaką była w pierwszym tomie. Odrobinę się zmieniła, ale rdzeń jednak pozostał ten sam. Tak samo, jak rdzeń świata przedstawionego przez autorkę.

Łączna ocena: 6/10


Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „Kwiat paproci’


wtorek, 12 kwietnia 2022

[PREMIERA] „Dom Nieba i Oddechu” cz. 1 – Sarah J. Maas

„Dom Nieba i Oddechu” cz. 1 – Sarah J. Maas
Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Sarah J. Maas
Tytuł: Dom nieba i oddechu cz. 1
Wydawnictwo: Uroboros
Stron: 526
Tłumaczenie: Małgorzata Fabianowska
Data wydania: 27 kwietnia 2022

Moje początki z prozą Sarah J. Maas nie były wcale usłane różami. Jako pierwszy tytuł trafił mi się „Szklany tron” i gdyby nie moje optymistyczne nastawienie do nawet największych bzdur, to pewnie rzuciłbym ten cykl w cholerę. Dałem mu jednak szansę i niczego nie żałuję – rozkręcił się błyskawicznie, a w okolicach trzeciego tomu byłem już kompletnie kupiony przez autorkę. „Księżycowe Miasto” za to już od „Domu ziemi i krwi” ustawiło sobie poprzeczkę bardzo wysoko, jakby amerykańska pisarka postanowiła wdrożyć w swoją twórczość myśl przewodnią dobrego kina – zacząć od trzęsienia ziemi, a potem dalej budować napięcie. Jednak jak się pewnie domyślacie, jest to niesamowicie trudne zadanie.

Nie jest łatwo wrócić do normalności, kiedy jest się najbardziej rozpoznawalnymi obywatelami Księżycowego Miasta. A staje się to już niemal niemożliwe w przypadku księżniczki Fae oraz malakim dysponującemu niecodzienną mocą. Wszyscy wtedy interesują się Tobą i próbują wciągnąć w swoje własne gierki. A tych wśród wszystkich ludów rządzonych przez Asteri nie brakuje. Jest więc jedynie kwestią chwili, aż Bryce Quinlan z Huntem Athalarem zostaną zwerbowani do kolejnego spisku i staną oko w oko z następnymi problemami. W tym przypadku jednak słowo „zwerbowani” może oznaczać dla nich rozstanie się z życiem.

Wspomniałem w pierwszym akapicie o rozpoczęciu historii od trzęsienia ziemi. Później powinno nastąpić ciągłe narastanie napięcia, budowanie go wyżej i wyżej. Tego teoretycznie można oczekiwać od drugiej części „Księżycowego Miasta” – wszak faktycznie „Dom ziemi i krwi” miał niezłe tąpnięcie! Tym razem jednak nie ma w sumie ani mocnego uderzenia, ani też próby utrzymania czytelnika w niepewności. No, w każdym razie w pierwszej części „Domu nieba i oddechu”. Ba, nawet zabrakło przełamania tomów w jakimś newralgicznym momencie, przez co nawet nie można mówić o jakimś cliffhangerze. Ot, poprawny tom prowadzony w stałym tempie, wciągający, aczkolwiek niekoniecznie porywający.

To, co niektórym się pewnie mocno spodoba, a mnie przyprawiało o migrenę, to dużo odważniejsze podejście autorki do scen erotycznych. W sumie tak naprawdę w co najmniej dwóch przypadkach nawet nie można mówić o „erotycznych”, ale dosłownie „pornograficznych”. Przyznam się bez bicia, że nie czytam na co dzień literatury pełnej obrazów seksu, więc nie mam pojęcia, jak wyglądają tam porządne opisy, jednak Sarah J. Maas w obu przypadkach zrobiła (w mojej opinii) niskiej jakości pornola. No dobra, autorka lub tłumaczka, z oryginałem nie miałem styczności, więc nie chcę też zrzucać wszystkiego na jedną z osób. Gdyby nie to, że dostałem egzemplarz recenzencki, to już po pierwszych paru słowach sprawdziłbym po prostu, po ilu stronach (sic!) kończy się scena i zwyczajnie bym ją ominął.

Na szczęście fabuła rekompensuje te seksualne niedogodności, więc chwila tortur przeistaczała się w kolejne dawki intrygi, w którą znowu wplątują się nasi bohaterowie. Chociaż w drugiej części cyklu już mocniej wyeksponowany jest fakt, że cała historia nie do końca się klei i że została stworzona tak z pełną premedytacją, właśnie dla grupy odbiorczej, która nie zwraca uwagi na szczegóły. To kawał fajnej fantastyki młodzieżowej, która kładzie nacisk na akcję, emanację mocą, starożytne legendy oraz intrygi dotykające najwyższych poziomów władzy. W tej kategorii nie ma sobie równych – sam zresztą nastawiałem się właśnie na taką historię i ją otrzymałem. Dzięki czemu jestem mocno usatysfakcjonowany.

Jest duży potencjał, jestem ciekaw, jak będzie wyglądał rozwój wydarzeń w drugim tomie. Autorka rozpoczęła kilka różnych wątków, które mogą pójść w naprawdę różnych kierunkach, jednak na pewno są gwarancją doskonałej rozrywki. Mam tylko nadzieję, że trochę spasuje z opisami scen seksu, chociaż mniej więcej rozumiem, czemu się one znalazły (cóż, nie jestem stereotypowym odbiorcą w tym przypadku). Czekam jednak z niecierpliwością na kolejny tom, gdzie nieco lepiej będę mógł ocenić zarówno samo rozwiązanie wspomnianych wątków, jak i tempo oraz dalszy rozwój postaci.

Łączna ocena: 7/10




Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „Księżycowe Miasto”

wtorek, 5 kwietnia 2022

„Moonshot. Wyścig z czasem” – dr Albert Bourla

Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
dr Albert Bourla
Tytuł: Moonshot. Wyścig z czasem
Wydawnictwo: Insignis
Stron: 320
Data wydania: 9 marca 2021

Dzień premiery „Moonshot” przypada na drugą rocznicę poniedziałku, w którym giełdy zaczęły lecieć na łeb na szyję w dół. W Polsce indeks WIG20 osiągnął swoje minimum trzy dni później, 12 marca 2020 roku, zbliżając się do poziomu ze stycznia 2009 roku. To właśnie dwa lata temu rozpoczęło się to, co znamy pod ogólnym pojęciem „pandemii koronawirusa”, która przeleciała przez praktycznie cały świat. Obecnie nastroje są zupełnie inne, niż na samym początku, kiedy nikt do końca nie wiedział, z czym się w ogóle tego wirusa je. To właśnie wtedy też pojawiło się największe parcie na wynalezienie szczepionki, która mogłaby powstrzymać wirusa, niezależnie jak bardzo zjadliwy by nie był. A ta książka to właśnie historia tego wyścigu z czasem z perspektywy prezesa i dyrektora generalnego firmy Pfizer.

„Idea »moonshotu« przeżywa dziś renesans. Określenie to zostało użyte po raz pierwszy w 1949 roku, gdy Amerykanie rozważali podbój kosmosu. Tak się złożyło, że były to też czasy ogromnych postępów w dziedzinie wakcynologii i opracowania szczepionki DTP przeciw błonicy, tężcowi i krztuścowi. Już kilka lat później, w 1955 roku, w użyciu była szczepionka przeciw chorobie Heinego-Medina. Moonshot wkroczył na dobre do słowników języka angielskiego w latach sześćdziesiątych XX wieku, gdy prezydent Kennedy ogłosił, że człowiek poleci na Księżyc i bezpiecznie wróci na Ziemię. Kennedy powiedział, iż jego wybór padł na Księżyc nie dlatego, że to cel łatwy, lecz przeciwnie – dlatego, że jest trudny. »Pozwoli skupić i oszacować nasze najlepsze siły i zdolności. Jesteśmy gotowi podjąć to wyzwanie, nie chcemy go odkładać na potem. Zamierzamy mu sprostać […]«”.

Zazwyczaj drugi akapit w swoich opiniach opisuję własnymi słowami, skupiając się jednak na tym, o czym traktuj konkretna książka. Tym razem jednak zrobiłem wyjątek. Powyższy cytat możecie znaleźć w blurbie, który najlepiej oddaje to, czego możecie się spodziewać. Znaczy się połączenia pasji, pomysłowości, determinacji, które jednak obleczone zostały w przystępną formę. Tak, osobiście nie przepadam za rzucaniem takimi frazesami, jednak tutaj trudno inaczej odzwierciedlić przekaz, który płynie z „Moonshot”. Z drugiej strony trudno odmówić sensowności tym określeniom, zwłaszcza jeśli cofniemy się do czasów, w których informacja o pojawieniu się szczepionki ujrzała światło dzienne.

Książka podzielona została na kilka rozdziałów, a każdy z nich skupia się na nieco innym aspekcie całego tego „wyścigu”. Na początku więc dowiadujemy się, jak wyglądała droga od ogłoszenia pierwszych wystąpień zarażenia wirusem SARS-CoV-2, aż do momentu, w którym cały świat otrzymał szczepionki (nie tylko zresztą Pfizera). Późniejsze rozdziały przedstawiają wiele niuansów, wykorzystując tło polityczne, społeczne (jak zaufanie ludzi i niska ocena działalności firm farmaceutycznych) czy wręcz osobiste dla członków wysokiego kierownictwa Pfizer. Innymi słowy, czasem można odnieść wrażenie, że dr Albert Bourla opisuje dokładnie te same wydarzenia po raz wtóry, jednak tak naprawdę to właśnie tło jest w takich przypadkach najważniejsze. A to z kolei wpływa na wyjaśnienie pewnych ruchów, które mogły się wcześniej wydawać dziwne.

Niestety wyolbrzymianie i nadmierny przesadyzm to nieodłączne elementy „Moonshotu”. Rzecz jasna nie mam tutaj na myśli tych części, w których opisywane są czynności podejmowane przez pracowników wszystkich szczebli Pfizera i BioNTechu, jednak skoro w pewnych aspektach autor potrafił polecieć po bandzie, to i czemu miałby tego nie zrobić w innych? Odnoszę się do sytuacji w USA i na świecie, która opisywana była co najmniej jak wielkie ogniska eboli, które doprowadzają do „skraju zapaści gospodarczej” największe państwa świata, do reakcji ludzi, porównań, których używał dr Albert Bourla w niektórych przypadkach (również przy gloryfikowaniu prac – nie samej ich wartości merytorycznej, ale poświęcenia zrównywanego niemalże ze świętością). Mocno mnie to bodło przez całą lekturę.

Osładzającymi fragmentami są te, w których autor przybliża cały proces, przez jaki przejść musi szczepionka od pomysłu, aż po zatwierdzenie. W sumie nie wyobrażam sobie, żeby w historii szczepionki przeciw koronawirusowi mogło zabraknąć tych fragmentów wraz z wyjaśnieniem, w jaki sposób udało się Pfizerowi skrócić czas badań klinicznych, które w „normalnych” warunkach trwają nawet kilka lat. Chyba wszyscy pamiętamy, jakie kontrowersje wybuchły wokół tego skrócenia czasu, dlatego dobrze się stało, że cała procedura została opisana w szczegółach, wraz z zabiegami podjętymi przez Pfizera celem jej skrócenia, aby udało się jak najszybciej (przy jednoczesnym zachowaniu bezpieczeństwa) przejść przez cały proces.

„Moonshot” to może nie porywający, ale uzupełniający kilka luk w społecznej świadomości konstrukt, który rzuca nieco więcej światła na to, co działo się za kulisami powstawania jednej ze szczepionek przeciwko wirusowi powodującemu COVID-19. Nie zabrakło w niej patetycznego tonu, tak bardzo kojarzonego ze wszystkim, co jest amerykańskie (hiperbola na hiperboli hiperbolę pogania), chociaż w ogólnym rozrachunku czyta się to naprawdę dobrze. Jeśli dorzucimy do tego sporą dozę szczegółów technicznych (zarówno z zakresu wakcynologii, jak i procesów związanych ze szczepionkami), to otrzymamy wystarczająco merytoryczne dzieło, żeby móc nim wyjaśnić pewne aspekty. 

Łączna ocena: 6/10


wtorek, 29 marca 2022

„Apostata” – Łukasz Czarnecki

Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Łukasz Czarnecki
Tytuł: Apostata
Wydawnictwo: Insignis
Stron: 482
Data wydania: 9 marca 2021

Jestem wielkim fanem przeróżnych kombinacji w książkach. Jak ktoś próbuje połączyć ze sobą przeciwstawne lub po prostu niecodziennie występujące razem motywy, to lecę na to, jak niedźwiedź do miodu. Niestety jestem boleśnie świadom tego, że bardzo rzadko takie ekstrawaganckie połączenia wychodzą – zwłaszcza jeśli ktoś próbuje oprzeć się na jakiejś klasyce. W tym przypadku Łukasz Czarnecki dotknął w pewnym sensie mitologii stworzonej przez Lovecrafta, co mogło się skończyć świetnie albo tragicznie. Autor tej książki należy do redakcji „Nowej Fantastyki”, co teoretycznie powinno zwiększyć prawdopodobieństwo sukcesu. Nie wiem, czy faktycznie miało to jakiś wpływ, ale powieść jest faktycznie zjawiskowa!

Od wielu lat Republika walczy z Cesarstwem Yoryckim. Ta walka chyba nigdy się nie skończy, a front walk już na zawsze pozostanie wyjałowionym od magii bojowej pasem ziemi niczyjej, niezdatnej do zamieszkania ani wydania plonów. Republika jednak musi mierzyć się również z innym problemem, a walka z nim jest rozrzucona na wiele frontów wewnątrz niej samej. Kultyści czczący demony z Otchłani nie dają za wygraną, nawet pomimo strat, które zadaje im zbrojne ramię Republiki. Nawet kara śmierci wykonywana natychmiast nie powstrzymuje ich przed przyzywaniem coraz obrzydliwszych stworów pragnących krwi i ludzkich dusz. Cały kontynent Ekumeny może stanąć na krawędzi zagłady.

Świat wykreowany przez Łukasza Czarneckiego jest wprost przegenialnie stworzony! Dopracowany w szczegółach i kompozycji. To nie są tylko jakieś pojedyncze opowiadania, osadzone w zupełnie różnych miejscach, które mają kompletnie różne warunki brzegowe oraz rdzenie. To jest jeden, wielki świat, pełnoprawna machina socjologiczno-gospodarcza, która napędza całe państwo, w którym kultyści są po prostu elementem tak samo prawdziwym, jak złodzieje czy mordercy. To kolejne przestępstwa, które się ściga i którymi zajmuje się specjalna komórka policji, zupełnie jak działy do walki z przestępczością gospodarczą czy obyczajowe.

To, co nie dawało mi spokoju i wprowadzało pewnego rodzaju dysonans, to połączenie w jednym naczyniu składników niemalże każdego standardowego świata fantasy. Na pierwszy rzut oka, zwłaszcza kiedy czytelnik pierwszy raz zetknie się z dość archaicznym słownictwem (zwłaszcza przy opisywaniu stanowisk, takich jak princeps, czy subiekt w sklepie), można domniemywać, że są to, powiedzmy, lata 20. XX wieku – klimat mniej więcej taki, jak w dziełach opisujących zagadki kryminalne dziejące się w Luizjanie w tamtym okresie. Później jednak wychodzi na to, że naoglądałem się za dużo „Alienisty” czy „Freuda” na Netflixie… Dochodzi nam bowiem do tych wszystkich demonów broń palna, ale również… ciężarówki, samochody, klasyczna logistyka policyjna i inne, bardziej współczesne elementy… Jakby było jeszcze mało, to w gratisie autor dorzucił magię bojową! Tak, magów, zaklęcia, czary i takie tam. Czasem to było o wiele za dużo na raz w jednym worze.

Przyznam szczerze, że aż dotąd nie mogę się zdecydować, czy osadzenie dosłownie panteonu bóstw zewnętrznych wziętych żywcem z mitologii Lovecrafta, wraz z Azathothem na czele, jest hitem czy kitem. Z jednej strony byłem mega podjarany możliwością przeczytania czegoś więcej (i w nieco innym klimacie niż opowiadania twórcy Przedwiecznych) ze świata, w których występują te kochane i straszne paskudy, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że nie jest to jednak po prostu osadzenie historii w uniwersum. Tutaj bóstwa pełnią funkcję po prostu demonów, do tego dokooptowane są wierzenia sumeryjskie, nie tylko sam panteon lovecraftowski, a do tego zgrzytają mi czasy. Co prawda można uznać, że to po prostu świat ileś set lat po wydarzeniach opisywanych przez Lovecrafta, stąd rozbieżności (a wszak autor wspomina również Starsze Istoty czy Mi-Go, również prosto z dzieł amerykańskiego pisarza), jednak nie do końca to akceptuję w takiej formie.

Niezależnie jednak od moich prywatnych preferencji co do użycia całego zbioru bóstw, muszę przyznać, że zostały genialnie wplecione w wizję Łukasza Czarneckiego. Każdy detal ładnie gra i buczy, począwszy od samej koncepcji przedostania się demona z Otchłani do świata rzeczywistego (i konieczności „pomocy” ze strony kultystów), przez wszelkie przepływy energii zarówno od dobrych bóstw, jak i wspomnianych bezeceństw, a zakończywszy na sposobach walki i wzmacnianiu obu stron konfliktu. Jeśli dorzuci się do tego wspomniany już przeze mnie wcześniej Wydział do spraw Okultyzmu, który stanowi policyjne ramię walki z kultystami, to otrzymamy totalnie świeży świat, który wart jest uwagi. Autor jednak nie skupił się jedynie na nakreśleniu ogólnych ram – Republika toczy gdzieś równolegle w tle wojnę z sąsiednim Cesarstwem, a w końcu jest też w jakiś sposób rządzona. Natomiast tam, gdzie są rządy, tam jest polityka, przeciwstawne poglądy, intrygi i skakanie sobie do gardeł. No i o te wszystkie detale Łukasz Czarnecki również zadbał.

Forma tej powieści jest również nieczęsto spotykana. Na pierwszy rzut oka nie różni się absolutnie niczym od większości książek – mamy w końcu konkretne postacie, jakieś wydarzenia, które się dzieją, jak również świat, w którym to wszystko jest osadzone. Jednak tak naprawdę jest to kilka oddzielnych historii, które są ze sobą połączone chronologicznie, ale można po jakimś czasie zauważyć zatarte granice, które mogłyby wyznaczać, gdzie kończy się jedno opowiadanie, a zaczyna drugie. Kolejne wynika z poprzedniego i łączy się w wielu miejscach, dlatego trudno nazwać „Apostatę” choćby hybrydą – niemniej jednak warto wspomnieć o tym dość ciekawym zabiegu, który jest też elementem wprowadzającym trochę życia do współczesnej, pisanej w podobny sposób literatury.

Liczyłem na wiele i otrzymałem jeszcze więcej. Nawet uwzględniając moje kręcenie nosem na osadzenie Bogów Zewnętrznych i wykorzystanie ich do własnych celów autora, muszę przyznać, że chciałbym widzieć na polskiej scenie fantastycznej więcej takich pozycji. Ba, mogę sobie zresztą tym nosem kręcić, ale nie zmieni to faktu, że grzechem byłoby z mojej strony narzekać również na sposób osadzenia panteonu, bo to zostało wykonane wspaniale. Świat jest jednocześnie żywy (detale, tło polityczne z ustrojem państwa, codzienne życie czy pulsująca w regularnym rytmie żyła społeczeństwa) i ciężki, przygnębiający. Czuć oddech Otchłani oraz tego, z czym na co dzień mierzyć się muszą mieszkańcy oraz funkcjonariusze Wydziału do spraw Okultyzmu. Choćby pod względem zapoznania się z tą kreacją warto sięgnąć po „Apostatę”. Jestem naprawdę zachwycony, spełniony i usatysfakcjonowany. I chciałbym więcej!

Łączna ocena: 8/10


wtorek, 22 marca 2022

„Żerca” – Katarzyna Berenika Miszczuk

Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Katarzyna Berenika Miszczuk
Tytuł: Żerca
Wydawnictwo: W.A.B.
Stron: 496
Data wydania: 10 maja 2017

Od samego początku mam z całym tym cyklem dość skrajne odczucia. Z jednej strony stoi Gosława, która jest tak tragiczną postacią (nie w sensie tragicznie stworzonej, tylko tragicznej jako człowiek), która jedyne co wzbudza to irytację i niedowierzanie. Z drugiej natomiast stoi naprawdę świetny klimat, kręcący się wokół wierzeń słowiańskich oraz całej tej demonologii, którą ludzie współcześni starają się odtworzyć w miarę wiernie. Cały czas jednak mam wielką nadzieję na to, że pierwsza z wymienionych stron zostanie jednak wyeliminowana – wszak w „Tajemnicy domu w Bielinach” Gosława wydawała się… bardziej dojrzała. Chyba trzeci tom odrobinkę mi tę nadzieję zwiększył, chociaż nie jest to jeszcze ten czas!

Mieszko – jak to Mieszko – wziął się i zapadł po ziemię. Gosława nie ma pojęcia co się dzieje z uczniem żercy, jednak życie musi płynąć dalej. Wszak choroby i problemy lokalnej ludności nie znikną razem z Mieszkiem, a Gosia – jako uczennica szeptuchy – musi dalej uczyć się i nieść pomoc. Łatwiej by jej jednak było, gdyby problemy dotyczyły jedynie ludzi, a nie również boginek i demonów… Chociaż być może nowy żerca, który przyjedzie do Bielin, będzie w stanie pomóc we wszystkim. No, ewentualnie wprowadzi jeszcze więcej zamieszania, do i tak już ogromnego kotła z chaosem.

Drugi tom, czyli „Noc Kupały” odebrałem jako swego rodzaju pomost (o czym zresztą wspominałem w swojej opinii) pomiędzy pierwszym a trzecim tomem. Okazuje się jednak, że to chyba tak miało być – taki był zamysł na książkę. Skąd nagle zmiana zdania? Ano stąd, że w sumie trzeci tom też nie jest zbyt bogaty w wydarzenia, a na pewno nie w zebrane w jakąś konkretną historię. Jedynym punktem zaczepienia jest dalsze życie Gosławy pod okiem Baby Jagi oraz nauka szeptuchowych rzeczy. No, do tego tęskne wspomnienia o Mieszku, który zapadł się jak kamień w wodę. Nie, żeby to było coś złego, wszak taka… obyczajówka też czasem jest bardzo potrzebna (no, w każdym razie ja lubię się zagłębić w opowieści o wszystkim i o niczym), jednak spodziewałem się po prostu czegoś zgoła innego.

Gosława naprawdę coś tak zaczyna w swojej głowie układać. Nie nazwałbym tego „przemianą bohaterki”, która nadawałaby się na interpretacje w trakcie lekcji języka polskiego, ale jednak coś się tam w jej głowie dzieje. Częściej zauważa swoje idiotyczne (niestety lżejszego słowa nie można użyć) zachowanie i zwraca na nie uwagę, a do tego stara się od czasu do czasu postępować bardziej… właściwie. Instynktu samozachowawczego nie ma wciąż za grosz, aczkolwiek częściej się gryzie w język w połowie zdania. Mniej irytuje innymi słowy. Ciężko mi stwierdzić jak bardzo ta zmiana postąpi do przodu w czwartym tomie, ale naprawdę dobrze to rokuje na przyszłość. Być może po lekturze „Przesilenia” będę umiał powiedzieć jakieś dobre słowo albo dwa o tej postaci!

Jest coś takiego w tym cyklu, że po prostu czyta się go z pewną przyjemnością. Tak samo jest i z „Nocą Kupały” – nawet postać Gosi nie potrafi mi przyćmić tej prostej radości. Być może sporo do powiedzenia ma tutaj nie tylko lekkie pióro autorki, ale również jej umiejętność tworzenia świata spójnego oraz mającego swój klimat. Barwny i przyciągający. Taki, że czuje się wręcz ten powiew wiatru z puszczy i zapach ziół. Czasem człowiekowi tyle w zupełności wystarczy do szczęścia, zwłaszcza jeśli takie słowiańskie otoczenie, spójne z naturą oraz oddawaniem jej czci jest tym, co siedzi w duszy. No, ewentualnie co po prostu jest dla danej osoby interesujące i fascynujące.

Podsumowując, jestem zadowolony z lektury. Była przewidywalna, ale w tym pozytywnym znaczeniu – wiedziałem, czego się mogę spodziewać i to otrzymałem. Sama Gosława przy okazji przechodzi coś w rodzaju przemiany i zaczyna być bardziej rozsądna. To rzecz jasna dopiero początek, aby być może dojdziemy do momentu, w którym staje się szeptuchą z krwi i kości. Albo, chociaż po prostu osobą przystosowaną w jakikolwiek sposób do życia… Gdziekolwiek. A oczekując na ten moment, mogę cieszyć się pięknym otoczeniem Bielin oraz dalszą eksploatacją starych wierzeń słowiańskich, przeniesionych na nieco bardziej współczesny grunt.

Łączna ocena: 6/10


Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „Kwiat paproci’


wtorek, 14 grudnia 2021

„Szeptucha” – Katarzyna Berenika Miszczuk

„Szeptucha” – Katarzyna Berenika Miszczuk
Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Katarzyna Berenika Miszczuk
Tytuł: Szeptucha
Wydawnictwo: W.A.B.
Stron: 416
Data wydania: 3 lutego 2016

Sporo mi ostatnimi czasy wpada polskiej fantastyki młodzieżowej. Jest coś w naszych autorkach i autorach przyciągającego, co gwarantuje dobrą zabawę. Niekoniecznie ambitną, jednak naprawdę dobrą. W wielu przypadkach jest to proza dość prosta, niewymagająca, ale pełna humoru i przede wszystkim klimatu. Ma swoje niedociągnięcia, problemy, które warto by było rozwiązać, ale jeśli nie jest się nastawionym na ich szukanie, to naprawdę potrafi sprawić przyjemność. Innymi słowy, trzeba wiedzieć, na co się człowiek pisze i chcieć tego! Wtedy jest się przeszczęśliwym czytelnikiem. Z takim właśnie nastawieniem usiadłem do „Szeptuchy” i się w sumie nie zawiodłem, i to mimo ostrzeżeń.

Po studiach medycznych rozpoczyna się roczny staż, a następnie rezydenturę. Do tego momentu wszystko się zgadza, oprócz jednego, małego szczegółu. Gosława Brzózka musi odbyć staż, nawet roczny, a i owszem, ale u szeptuchy! Wszak Polska nie przyjęła chrztu i wciąż jest państwem, w którym wszystko, co związane ze słowiańskimi obrzędami jest ciągle żywe. Gosława jest jednak twardo stąpającą po ziemi osobą i nie wierzy w te wszystkie ubożątka, demony czy utopce, a co dopiero mówić o bogach! Trudno jednak w nich nie wierzyć, kiedy sami się o Ciebie upominają i w najbardziej bezpośredni sposób, jaki można sobie wyobrazić…

Cały cykl „Kwiatu paproci” jest dość intrygujący, jeśli spojrzeć na niego z perspektywy osoby szukającej opinii. Na portalach czytelniczych średnia ocen jest raczej wyższa, niż niższa, wśród recenzji również widać sporo pochlebnych słów. Z drugiej jednak strony sporo osób też zarzuca książkom bycie infantylnymi, nieciekawymi i ogólnie raczej do pupy. Przyznam więc bez bicia, że podszedłem z lekką rezerwą, chociaż – jak wspomniałem na samym początku – nastawiony na radochę z prostej, ale klimatycznej historii. Ostatecznie po lekturze muszę przyznać, że z jednej strony rozumiem te wszystkie zarzuty, ale z drugiej nie umiem się też nie pozachwycać z kilku powodów.

Zacznijmy może od głównej bohaterki – Gosławy Brzózki. Katarzyna Berenika Miszczuk ma chyba jakąś obsesję tworzenia postaci do bólu irytujących i przedstawiać je jako głupie trzpiotki, które ogólnie to się nie nadają do życia, nie wiadomo, w jaki sposób w ogóle osiągnęły cokolwiek, a na dodatek trafia im się interes życia. Czy jak tam nazwać „uśmiech losu” stworzony na potrzeby konkretnej fabuły. Po cyklu anielsko-diabelskim sądziłem, że po prostu tak wyszło. Po przeczytaniu „Szeptuchy” zaczynam jednak sądzić, że tak ma właśnie być, a konsekwencja w powielaniu podobnych cech charakteru i osobowości wskazuje na pewien wzorzec. A taki wzorzec, choć irytujący, uszanować warto, bo jednak jakby nie patrzył, postać wywołuje konkretne i silne emocje w czytelniku. A takowe Gosia wywołuje.

Jest przerażająco nieżyciowa, często arogancka, całe swoje życie mieszkała w wielkim mieście, jednak nie umie absolutnie niczego. Boi się własnego cienia, bywa wredna, często nie błyszczy intelektem. Czasem miewa przebłyski geniuszu lub pracowitości, jednak ogólnie ma swój własny świat, swoje racje i nie interesuje jej nic innego. No, chyba że jakiś przystojniak, nim to się zainteresuje? Całkiem sporo napisałem na jej temat, prawda? A warto podkreślić, że te słowa przepływały na klawiaturę ciurkiem, nie musiałem się nad nimi zastanawiać. Zresztą postać Szeptuchy też byłbym w stanie scharakteryzować jako inteligentną i cwaną, znającą życie kobietę, której nie można odmówić ostrości umysłu oraz szerokiej wiedzy. Wymagająca, jednak ciepła (nawet bardziej ciepła, niż wymagająca). Jednocześnie więc główna bohaterka irytuje oraz wzbudza pewnego rodzaju respekt za stworzenie konkretnej postaci, która jest wyraźna (i to nie jako jedyna postać).

Co jednak bardzo mocno przyciągało mnie z powrotem do tej książki za każdym razem, gdy ją odkładałem? Te wszystkie detale dotyczące słowiańskich zwyczajów, świąt, całego bestiariusza i tego, jak to wszystko mogłoby wyglądać współcześnie na polskiej wsi. Ekspozycja co prawda bywała przeokrutnie sztuczna i sztywna (zwłaszcza ta w dialogach), więc na to też trzeba wziąć poprawkę, jednak ostatecznie cała historia jest bardzo mocno osadzona na bóstwach, obrzędach, wszędobylskich upiorach oraz całej reszcie tego, z czym na co dzień nie mam do czynienia. Już wiele razy w sumie podkreślałem, że trochę mi głupio z powodu dość niezłej znajomości mitologii greckiej czy rzymskiej (nawet jeśli już mi mnóstwo rzeczy wyparowało z umysłu), przy jednoczesnym braku możliwości wymienienia choćby najważniejszych wierzeń słowiańskich.

Pierwszy tom wygląda na typowe wprowadzenie do świata, przedstawienie postaci oraz tylko taką pobieżną linię fabularną, o którą opiera się cała powieść. „Szeptucha” pełna jest przedstawiania postaci, a nawet problemy Gosi, które stanowią trzon historii, wydają się stworzone idealnie pod wprowadzenie czytelnika w cały świat Bielin i słowiańskich dziwów. Ach, no i autorka daje szansę na błyskawicznie znienawidzenie głównej postaci… Jestem jednak po lekturze „Tajemnicy domu w Bielinach”, gdzie postać Gosławy również się pojawia na chwilę i wygląda na to, że może ta nieszczęsna lekarka nie będzie aż taka tragiczna w kolejnych tomach. Trochę na to liczę, bo nawet jeśli doceniam umiejętność stworzenia takiej postaci, to jednak wolałbym kogoś, kto nie wywołuje we mnie morderczych zamiarów o wiele mocniejszych niż w stosunku do najgorszego villaina, jakie mogę sobie przypomnieć…

Podsumowując, widzę te problemy (a raczej problem, który ma na imię Gosława), które odrzucają wielu czytelników i sam trochę zgrzytam przez nie zębami, ale kiedy wrzucę sobie na szale wagi zarówno plusy, jak i minusy, to całokształt wychodzi mi na plus. Ten klimat, który został zbudowany wokół Bielin, szeptuch, żerców oraz istot nadprzyrodzonych jest naprawdę magiczny. Przy okazji mogłem wyciągnąć naprawdę sporo informacji o słowiańskich wierzeniach i bestiariuszu (rzecz jasna w postaci bardzo udelikatnionej, wszak nie jest to krwawa historia o siekaniu mieczem strzyg czy coś) i mam nadzieję, że drugi tom będzie te motywy jeszcze bardziej rozwijał. Być może jakiś konkretny upiór stanie się jedną z głównych osi? Cóż, zobaczymy, jak się wezmę za książkę!

Łączna ocena: 6/10



Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „Kwiat paproci’

Szeptucha | Noc Kupały | Żerca | Przesilenie


poniedziałek, 29 listopada 2021

„Ciemna dolina” – Thomas Arnold

Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Thomas Arnold
Tytuł: Ciemna dolina
Wydawnictwo: Vectra
Stron: 480
Data wydania: 26 listopada 2021

Ci, którzy zaglądają do mnie regularnie, wiedzą na pewno, że jestem wielkim fanem Thomasa Arnolda. Mało tego, uważam, że jest to jeden z bardzo niedocenianych, polskich autorów! Potrafi wyłamać się ze schematu, chociaż nie tak, żeby tworzyć niszowe dzieła, a do tego jego warsztat naprawdę błyskawicznie się ulepszył od pierwszych wydanych książek! Dlatego właśnie jestem zawsze podekscytowany, kiedy pisarz ogłasza wydanie nowej pozycji, bo oznacza to dla mnie powrót do stworzonego przez niego świata i spotkanie się z postaciami! „Ciemna dolina” jest powrotem do Jade Reflin oraz – według diagramu przygotowanego przez samego autora – pomostem łączącym dwa cykle!

Już i tak nietypowa sprawa zabójstwa czterech zaginionych osób i odnalezienia ich zwłok w jednym domu staje się jeszcze bardziej nietypowa. Mężczyzna w zakrwawionym ubraniu, który przyglądał się funkcjonariuszom pracującym na terenie odnalezienia ciał, nie zamierza bowiem współpracować, ale nie myśli również o stawianiu oporu. Zainteresowany jest za to zabijaniem czasu w areszcie za pomocą gry. Tak właściwie, to czasu do zabicia ma niewiele, chyba że Jade wraz z partnerem rozwiążą zagadkę i uda im się wyjść z pętli niepewności i niewiadomych…

Książka co prawda nie trzyma w napięciu od samego początku, ale… zaczyna robić to bardzo szybko. Nic jednak dziwnego, bo czasu z perspektywy książkowych postaci jest naprawdę niewiele. Tutaj właśnie dochodzimy do tego, co mnie dość szybko zaczęło fascynować – „Ciemna dolina” upchnięta jest bowiem nie w miesiącach czy tygodniach, jak to zazwyczaj bywa z historiami kryminalnymi. Tutaj w pewnym sensie liczymy godziny (pamiętajcie, proszę – w pewnym sensie! Nie chcę zdradzać zbyt wielu szczegółów, nawet jeśli i tak poznacie je na początku), a nie ma w ogóle poczucia rozwleczenia czy naginania wydarzeń.

Wspomniałem już o trzymaniu w napięciu? Wspomniałem! Chętnie nieco rozwinę ten wątek, ponieważ w przypadku Thomasa Arnolda zazwyczaj jest wiele do powiedzenia w tej kwestii. Autor opanował doskonale sztukę wodzenia czytelnika za nos i budowania napięcia. Znaczy, nie zrozumcie mnie źle, Hitchcock był, jak wiadomo jeden, jednak na tle współczesnych powieści tej samej odmiany gatunkowej pisarz ze Śląska jest dużo powyżej średniej. To, w jak subtelny, ale mocny sposób akcentowane są w jego książkach te momenty, które mają wzbudzić chęć mordu za przerwanie w takim, a nie innym momencie, to właśnie jeden z głównych powodów, dla których tak bardzo wszystkim polecam powieści Thomasa Arnolda. Przewracacie stronę, widzicie koniec rozdziału i już wiecie, że Was zaraz szlag trafi! Tak jak szlag trafi Wasz sen.

Ciekawa jest też pewnego rodzaju przemiana detektyw Reflin. Zwłaszcza w kontekście tego, czego dowiadujemy się na samym końcu książki. Wiecie, lektury się z tego nie zrobi do samodzielnej interpretacji, jednak widać jak na dłoni, co przeżywa Jade Reflin wraz z kolejnymi wydarzeniami i w jaki sposób stara się kontrolować nie tylko swój temperament, ale również emocje, które nią targają. A nie jest to łatwe przy tak ogromnej presji czasu, jaka jest wywierana na detektywów. Oczywiście przy okazji wszyscy mają rację, jednocześnie jej nie mając – do tego jednak Thomas Arnold przyzwyczaił już swoich czytelników w niemalże wszystkich swoich powieściach!

Zakończenie jest świetne, chociaż nie aż tak splecione ze wszystkim, jak to, do czego przywykłem. Nie oznacza to jednak, że jest gorsze – po prostu nieco inne. Bardziej oderwane od bieżącej narracji, chociaż spójne i logiczne. Tak właściwie, to wątek, wokół którego kręci się cała akcja, nie do końca pozwalał na zastosowanie standardowego dla autora motywu wsadzenia słuchawek do kieszeni i obserwowania, jak się skubane splatają. Dlatego jestem usatysfakcjonowany tym, do czego wreszcie doszli nasi bohaterowie. Ogólnie jestem usatysfakcjonowany książką jak zawsze. Być może odrobinę mniej, niż poprzednimi, jednak to wciąż jest stary, dobry Thomas Arnold. Po prostu nie jest to szpital psychiatryczny czy sekta!

Łączna ocena: 7/10


Za możliwość przeczytania książki dziękuję autorowi, Thomasowi Arnoldowi!



niedziela, 21 listopada 2021

[PREMIERA] „Tajemnica domu w Bielinach” – Katarzyna Berenika Miszczuk

Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Katarzyna Berenika Miszczuk
Tytuł: Tajemnica domu w Bielinach
Wydawnictwo: Wilga
Stron: 236
Data wydania: 24 listopada 2021

Nawet dorosły czasem ma ochotę przeczytać lekturę przeznaczoną dla dzieci! Zwłaszcza jeśli wie, że książka jest wydana przez Wydawnictwo Wilga, które bardzo często serwuje lektury, z których nie tylko najmłodsi potrafią czerpać przyjemność oraz naukę. Pierwszym z brzegu przykładem, który może to potwierdzać, są książki Marty Kisiel. Pełne ciepłego, rodzinnego klimatu okraszonego odrobiną niepewności i strachu, a do tego udekorowane bardzo poważnym przesłaniem dla całej rodziny. Skoro tak, to czemu miałbym nie spróbować książki Katarzyny Bereniki Miszczuk, której dorobek pisarski miałem już okazję poznać?

Rodzina Lipowskich od niepamiętnych (a w każdym razie niepamiętnych dla dzieci) czasów mieszka w Warszawie. Czasem jednak przyzwyczajenia muszą ustąpić miejsca rodzinnym obowiązkom, które calutką gromadkę dzieci wraz z ich mamą rzucają do Bielin, maleńkiej wioski w Górach Świętokrzyskich. A cóż tam zastaną? Na pewno ciocię Mirkę, szeptuchę, którą odwiedził nieznany dzieciom Pan Alzheimer! Oprócz tego pojawi się dużo magii (która przecież nie istnieje, bo nie została naukowo dowiedziona), słowiańskich demonów (ale to nie są potwory spod łóżka?) oraz mnóstwo innych, niecodziennych dziwów!

Cała akcja osadzona jest w – a jakże! – Bielinach, gdzie autorka już wcześniej stworzyła wydarzenia znane być może niektórym z Was z cyklu „Kwiat paproci”. Pewnie więc część osób zastanawia się, czy można przeczytać „Tajemnicę domu w Bielinach” bez znajomości wspomnianego cyklu. No cóż, to jest, jakby nie patrzył, książka dla dzieci, więc Wasze pociechy raczej na pewno nie znają „Szpetuchy” – nie zrobi więc to im na pewno żadnej różnicy! Jeśli sami sobie jednak nie chcecie psuć zabawy związanej z czytaniem którejkolwiek z powieści, to spieszę poinformować, że nie zepsujecie jej sobie. Osobiście nie czytałem „Kwiatu paproci”, ale poza spotkaniem bohaterek z Bielin, nie zauważyłem niczego, co mogłoby mi zniszczyć ewentualne próby zapoznawcze z siostrzanym cyklem.

Jaka jednak jest sama „Tajemnica domu w Bielinach”? Na pewno ciepła. Ma taki rodzinny klimat, w którym nawet dorosły czuje się częścią rodzinnych perypetii. Pouczająca, to bez dwóch zdań, zwłaszcza w kontekście coraz częściej spotykanych rozwodów w rodzinach. Nie jestem pewien, czy dokładnie taki był zamysł autorki (można się spodziewać, że tak), ale wplecione między główne wydarzenia rozmowy na temat rozwodu rodziców pokazują cały ten proces w sposób dla dziecka zjadliwy. Znaczy, tak mi się wydaje, że jest on zjadliwy, bo pokazuje niuanse w mega prosty sposób, a przede wszystkim próbuje pokazać, że żadne dziecko, ani również nic, co mogło zrobić, nie doprowadziło do tej sytuacji. Jest to sprawa dwójki dorosłych osób, które wciąż mogą chcieć jak najlepiej dla swych pociech.

To, co trzeba Wam wiedzieć, to informacja o wolnym rozkręcaniu się historii. Jest to w sumie dość oczywiste, bo jakoś trzeba czytelnika wprowadzić zarówno w samo miejsce, w którym dzieje się cała akcja (w tym przypadku dom cioci Mirki), jak również przedstawić osoby występujące w historii. A w „Tajemnicy domu w Bielinach” to my mamy trochę postaci do przedstawienia! Na pewno kilkoro z nich może być znanych osobom, które czytały cykl „Kwiatu paproci”, w skład którego wchodzi między innymi „Szeptucha” czy „Jaga”. Oprócz tego jednak mamy (prawie) całą rodzinę Lipowskich! Osobiście nie mam pojęcia, kto dokładnie występował już w „Kwiecie paproci”, więc dla mnie i tak było całkiem sporo nowych osób (zwłaszcza w książce dla dzieci), więc w pełni rozumiem takie wolniejsze rozkręcanie się całości!

Skoro już jesteśmy przy postaciach… Rodzeństwo Lipowskich jest świetne! Każde z nich (no, nie licząc Dąbrówki, ale to w końcu maluśki brzdąc) ma swoje cechy charakteru, swoją własną osobowość i własne podejście do życia. Najbardziej się jednak wyróżnia Leszek, który nie tylko jest tym najbardziej twardo stąpającym po ziemi, ale wykazuje również cechy opiekuńcze w stosunku nawet do starszej siostry. Ta z kolei ma już swoje pierwsze znaki zainteresowania płcią przeciwną, a cała reszta potrafi jej lekko dopiec, co pięknie pokazuje, w jaki sposób rodzeństwo potrafi być wobec siebie przyjaźnie złośliwe. Znaczy się – to normalne. Z punktu widzenia czytającej lub słuchającej dziatwy brzmi to chyba jak coś fajnego, nie?

W efekcie wygląda na to, że jest to naprawdę fajny początek nowej serii dla dzieci – chociaż może niekoniecznie najmłodszych. Ładnym uzupełnieniem samej historii są ilustracje Marcina Minora. Mają swój urok, pasują do klimatu, a do tego wprowadzają nieco niepokoju, głównie formą rysowania twarzy. Ciekaw jednak jestem bardzo kolejnych tomów i nawet być może poczułem się zachęcony do sięgnięcia po „Kwiat paproci”! 

Łączna ocena: 7/10



Za możliwość przeczytania dziękuję



wtorek, 29 czerwca 2021

„Inaczej” – Radosław Kotarski

„Inaczej” – Radosław Kotarski
Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Radosław Kotarski
Tytuł: Inaczej
Wydawnictwo: Altenberg
Stron: 338
Data wydania: 20 października 2020

Ech, zaraz minie rok od dnia, w którym kupiłem tę książkę… Jest to chyba taki paradoks, ponieważ „Inaczej” traktuje o tym, w jaki sposób pracować nieco… inaczej, tak aby być bardziej produktywnym, a nie zabieganym! Czyli coś, co w takim razie bardzo by mi się przydało, prawda? Te kilka miesięcy odkładania tej lektury chyba mogą świadczyć o tym, że mogę mieć jakiś problem… Na całe szczęście jest Radosław Kotarski oraz jego zamiłowanie do optymalizacji wielu rzeczy, a sposobami przez niego odkopanymi chętnie się dzieli z innymi osobami! Zobaczymy więc, czy uda mi się jego rady wcielić w życie, bo na pewno są warte uwagi.

Czujesz, że Twoja praca nigdy się nie skończy? Nie skończyłeś założonego na dzisiaj planu, a przecież jeszcze masz do nadrobienia rzeczy z ostatniego tygodnia? Zamiast odpoczynku po pracy stresujesz się zbliżającym się dniem, odliczając minuty z niepokojem? Tak być nie powinno, jednak jest to rzeczywistość wielu ludzi. Na całe szczęście nad optymalizacją czasu oraz metodami skutecznej pracy naukowcy zastanawiali się już wiele razy. Radosław Kotarski zebrał wyniki ich pracy w jedno miejsce, przedstawiając je w jednym miejscu, z którego możesz czerpać garściami, aby pracować nie ciężej, ale mądrzej! 

Jeśli ktoś miał okazję czytać moje opinie dotyczące czy to pozycji popularnonaukowych, czy też właśnie tego typu „poradnikowych”, ten wie, że mam fioła na punkcie bibliografii oraz wskazywaniu źródeł. Na całe szczęście Radek Kotarski też ma takiego fioła, o czym informuje już na samym początku swojej książki. Ba! Nawet te momenty, w których dorzuca coś tylko od siebie, oznacza jako subiektywną opinię, niepotwierdzoną żadnymi badaniami, aby było to jasne i klarowne. Za to niesamowicie szanuję jego twórczość i chętnie po nią sięgam. „Inaczej” wpasowuje się idealnie w ten trend bazowania tylko na faktach i to jest jedna z najmocniejszych stron tego tytułu.

Kolejnym jest oczywiście bardzo charakterystyczny, delikatny, ale lekko prześmiewczy humor! Często dość kąśliwy, chociaż w granicach przyzwoitości. Jest nawet bardziej sarkastyczny niż we „Włam się do mózgu”, co mnie osobiście bardzo cieszy – uwielbiam taki typ humoru. Innymi słowy, nie da się zanudzić podczas lektury. Nie tylko mnóstwo żartów, ale również lekkie pióro Radka Kotarskiego bardzo pomaga w przyswajaniu informacji zawartych w książce – a trochę ich jest. To wszystko okraszone jeszcze kategoryzowaniem w odpowiednie szufladki (no i oczywiście ustawienie tego wszystkiego w dobrej kolejności) działa na plus „Inaczej”. Można tutaj się spróbować pobawić w grę słów i w formie nieco suchego żartu napisać, że zdecydowanie nie warto było robić tego inaczej…

Pozycja ta obejmuje (co już wspomniałem) kilka głównych kategorii, które dzielą się na poszczególne rozdziały. Są to:

  1. pseudocoaching
  2. motywacja
  3. prokrastynacja
  4. cele
  5. system
  6. wyczucie czasu
  7. działanie
  8. relaks
  9. rozpraszacze
  10. imponderabilia (nie, nie chodzi o podcast Karola Paciorka)

Każdy z tych tematów jest opisany, przytoczone są przeróżne badania naukowe, które zostały wykonane wraz z wnioskami, a także osobiste przemyślenia autora (oznaczone w niebieskich polach). To, co jest niesamowicie pomocne, to aspekt praktyczny na końcu każdego rozdziału. Radek Kotarski zadaje parę pomocniczych pytań, które mają skłonić do refleksji oraz próby dokonania zmian. W końcu o to chodzi, abyśmy zaczęli robić coś „inaczej”!

Radosław Kotarski dość często wspomina, że jego książki powstają jako pewnego rodzaju odpowiedź na problemy, które go trapią. Jeśli dobrze pamiętam, to rozwinął bardzo mocno tę myśl w jednym z odcinków „Imponderabiliów” prowadzonych przez Karola Paciorka – wyjaśnił czemu praktycznie wszystkie napisane przez niego pozycje to właśnie zbiór najlepszych praktyk bazujących na badaniach naukowych przeprowadzonych w danej dziedzinie. Tym razem widać tę potrzebę jeszcze bardziej w samej książce – wspomniane już pola z subiektywnymi opiniami wielokrotnie zawierają informacje, z których wynika, że sam autor borykał się z tymi złymi praktykami oraz był przez pewien czas w sidłach pseudocoachów głoszących mity o afirmacjach, wszechmocy każdego człowieka i pełnego wpływu na własne życie. To w pewnym sensie też podbija wiarygodność metod opisanych w „Inaczej” oraz pokazuje, że każdy może błądzić. Nawet (albo może zwłaszcza) autor takiego tytułu!

Z książki można zaczerpnąć naprawdę mnóstwo inspiracji do poprawy swojej produktywności. Osoby, które już grzebały trochę w tej sprawie, mogą być lekko zawiedzione – na wiele z informacji przekazywanych przez Radka Kotarskiego mogliście już natrafić – jednak z drugiej strony dobrze jest sobie wiedzę usystematyzować na bieżąco. Zwłaszcza że ta tutaj jest ułożona w odpowiednich kategoriach, z pewnego rodzaju priorytetyzacją – od najważniejszych, do najmniej (choć nie znaczy to, że nieistotnych) grup. Jednak osoby będące totalnie na bakier z optymalizacją swojej pracy (czy nawet całego życia, bo cały magiczny work-life balance faktycznie czerpie garściami i z życia prywatnego i służbowego) znajdą wiele przystępnie opisanych rad, których podstawy naukowe mogą później przeczytać, opierając się na obszernej bibliografii na końcu książki.

Tak, to sama bibliografia.
Czy polecę „Inaczej”? Mogłem już w ciemno polecić, zanim przeczytałem. Znam nie tylko twórczość Radosława Kotarskiego z jego książek, jak i działalności w internecie (oraz rozmów z nim jako gościem – nie, nie jestem stalkerem! Po prostu słucham tego, gdzie się akurat Radek pojawia!), więc spodziewałem się dokładnie takiego samego podejścia i w tej książce. Pamiętajcie, to nie jest poradnik, jak żyć wspaniale. To nie jest zaawansowana instrukcja jak zmienić swoje życie. To jest tylko albo AŻ zbiór metod, które można zastosować w poszczególnych aspektach swojego życia, aby dostosować choć trochę nasze potrzeby do otaczającego nas świata. Możecie z tego czerpać garściami, możecie eksperymentować, ale na pewno nie spodziewajcie się gotowej recepty. To jednak chyba dodatkowy atut, prawda? W końcu od osób, które chcą w uniwersalny sposób rozwiązywać problemy wszystkich ludzi, powinniśmy się trzymać z daleka.

Łączna ocena: 8/10


poniedziałek, 17 maja 2021

„Wszystko pochłonie morze” – Magdalena Kubasiewicz

„Wszystko pochłonie morze” – Magdalena Kubasiewicz
Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Magdalena Kubasiewicz
Tytuł: Wszystko pochłonie morze
Wydawnictwo: Uroboros
Stron: 412
Data wydania: 14 kwietnia 2021

Już dość długa chwila minęła, odkąd ostatni raz sięgnąłem po taką odświeżającą, polską młodzieżówkę. Właśnie to sobie najbardziej cenię w pozycjach wydawanych przez Uroboros – nie są to mega ambitne książki, które wymagają od czytelnika pełnego skupienia i dogłębnego zrozumienia poruszanych tematów. Są to najczęściej lekkie, ale klimatyczne i bardzo wciągające pozycje, które pozwalają odpocząć od cięższego kalibru dzięki swoim walorom, wśród których można wymienić piękny język, dobrze skonstruowany świat oraz często nietuzinkowe podejście do historii. Wszystkie te określenia pasują do „Wszystko pochłonie morze”, co bardzo mnie cieszy.

W świecie, w którym Siedem Wież Em-Da-Nana runęło już wieleset lat temu, do tej pory można odczuć echo magii, która towarzyszyła potężnemu czarownikowi. Leto Drakin nie dorównuje mocą nieżyjącemu już magowi, jednak jest wystarczająco potężny, aby władać żywiołem wody z mistrzowską wręcz wprawą. Jego umiejętności nie chronią jednak ani księcia, ani przyjaciela Leta przed niebezpieczeństwem. W świecie pełnym magii, po którym dawno temu chodziły syreny, nie ma jednak miejsca nawet na najmniejszy błąd. Chyba że chce się stracić nie tylko własne życie, ale również życie przyjaciół takich jak Aletha.

Przede wszystkim czuję w tej książce to, co czułem w poprzedniej powieści napisanej przez Magdalenę Kubasiewicz, czyli „Gdzie śpiewają diabły” – mega klimat. Trudno to ująć w słowa, ale kiedy czytałem „Wszystko pochłonie morze”, to nawet bardziej dynamiczne sceny, w których dochodzi do walki, są zasłonięte jakby delikatną mgiełką, która spowalnia wszystko i każe się po prostu nacieszyć chwilą. Tak, jakby faktycznie jakiś syreni czar został rzucony na czytelnika, żeby go unieruchomić i przywiązać do książki po wsze czasy. W sensie dosłownym i przenośnym. Mega fajna sprawa i wspaniała odmiana od ciągłego budowania napięcia – tu się po prostu płynie.

Wiecie, czego mi tu najbardziej brakuje? Tak naprawdę najmocniej, jak się tylko da? Mapy. Nie było jej ani w e-booku, ani w finalnym egzemplarzu. To są właśnie momenty, w których człowiek uświadamia sobie, jak bardzo ważna jest kartografia w służbie fantastyki. W książce pojawiało się sporo miejsc, nie tylko istniejących na terenie władanym przez księcia, ale również wrogowi czy sojusznicy, tacy jak Wyspy Lata lub Ard Yarch. Do tego dość istotną rolę odgrywa pewna wyspa, której również nie umiem sobie usytuować na mapie świata. Jeśli nie wiecie, że potrzebujecie takich rzeczy, przeczytajcie najnowszą powieść Magdaleny Kubasiewicz – być może docenicie mapy w innych książkach!

Świat wykreowany przez autorkę nie jest może jakoś szczegółowo opisywany, ale nad jednym warto się pochylić – nad detalami. Zazwyczaj twórcy próbują pokazać jakieś fundamentalne zasady panujące w uniwersum, natomiast Magdalena Kubasiewicz skupiła się nad szczegółami, taki jak obrzędy pogrzebowe czy wierzenia z nimi związane. W pewnym sensie czymś „większym” może być przedstawienie historii bóstw (w niezbyt rozbudowanej wersji, no ale jednak), bo w końcu to – jakby nie patrzył – są podstawy mitologii, jednak to te detale robią najlepszą robotę. Świetnie współgrają z taką spokojną, płynącą form powieści. Chociaż wiecie, czego mi brakowało i to mocno? Opisu jak dokładnie działa i na czym się opiera magia. Ona po prostu jest, a tak nie powinno być – chociaż plusem jest to, że magia żywiołów wydaje się wykorzystywać konkretny żywioł z najbliższej okolicy maga. Choć i to chyba nie zawsze…

Najmocniejsza i najlepsza część pojawia się jednak na samym końcu! Mam tylko mały problem, bo nie jestem w stanie przekazać swoich myśli bez żadnych spoilerów, więc jestem zmuszony trochę tak… kluczyć słowami. Żeby Wam za dużo nie zdradzić, ponieważ dla wielu osób może to być naprawdę zaskoczenie. Do tego pewnie spora część będzie się zastanawiała, czy to się naprawdę wydarzyło, czy może jednak nie. Jak się to rozwinie? Będzie nagły zwrot akcji, czy to dokładnie tak ma być? W mojej opinii autorka wybrała najlepsze wyjście z tej sytuacji, którą sama (świadomie) stworzyła. Chapeau bas!

Jest to naprawdę przyjemna lektura, zabierająca nas w świat pełen magii, starych legend, historii oraz intryg. Ciekawe połączenie, prawda? To był bardzo miły czas, który spędziłem przy lekturze – co najbardziej fascynujące, ani razu książka nie próbowała mnie, ani zniechęcić, ani zachęcić. Mam na myśli brak momentów znudzenia oraz brak takich cliff hangerów na końcu rozdziałów, które kazałyby mi czytać i czytać. Jeśli można powieść porównać do człowieka, to „Wszystko pochłonie morze” byłaby miłą, nienachalną osobą, z którą fajnie się spędza czas, ale która nie jest mocno absorbująca. Pozwala Ci cieszyć się chwilą i jednocześnie skupić się na swoich sprawach, kiedy spotkanie się zakończy. Bardzo mi brakuje takich książek.

Łączna ocena: 7/10




Za możliwość przeczytania dziękuję



czwartek, 1 kwietnia 2021

Zbiorczo spod pióra w marcu 2021

No to cyk! Marzec za nami! Odszedł w siną dal tak szybko, jak się pojawił. Też tak macie, że dopiero trzeci miesiąc w roku zaczyna się dłużyć? Styczeń to w sumie po części trochę taki „wolny” jest. Rozumiecie, pierwszy tydzień to w sumie Nowy Rok, potem trochę rozbiegówki po świętach, zaraz wjeżdża Sześciu Króli na pełnej… No, a potem to już jakoś z górki. Następny jest luty, który ma raptem dwadzieścia osiem dni. Dopiero marzec pokazuje swój pazur, dając nam pełne trzydzieści jeden dni cierpienia, mieszanej pogody, deszczów, śniegu, wiatrów, burz, depresji i… Nie, no gdzie! Po prostu trzydzieści jeden dni!

W każdym razie ja tam jak zwykle próbuję wykorzystać swój czas, jak najlepiej się da, a dla mnie to zawsze oznacza robienie czegoś. Czytanie rzecz jasna się w to wlicza. A kiedy robię coś, co pozwala mi na podzielenie mojej uwagi między działanie i słuchanie, to chętnie z tego korzystam! Uzbierało się więc jak zwykle sporawo audiobooków, chociaż tym razem jeden z nich był dość dużą krową. Dzięki temu nie musiałem przeskakiwać z kwiatka na kwiatek i kończyć przygody z danym tytułem już po dwóch dniach! Zdecydowanie wolę taki scenariusz, jednak nie zawsze można dorwać tak długie pozycje. Zwłaszcza wśród non-fiction.

Cóż, chyba wystarczy tego wstępu i pora przejść do opinii, prawda? Jak zwykle wszystkie okładki pochodzą z serwisu Lubimy Czytać!

„Hazardziści. Gra o życie” – Beata Biały

Format: Audiobook
Stron/długość: 10h 11m
Lektor: Katarzyna Tatarak

Na co dzień jestem związany z branżą hazardową, więc byłem niesamowicie ciekawy, co dokładnie znajdzie się w reportażu „Hazardziści. Gra o życie”. Zostałem dość pozytywnie zaskoczony przez autorkę, chociaż zabrakło mi wśród tych wszystkich informacji jednej rzeczy – pokazania, w jaki sposób można ucywilizować nieco hazard i jakie mechanizmy wdrożyli zagraniczni regulatorzy tacy jak SGA lub UKGC, aby niejako chronić graczy. Przed czym? Przed tym wszystkim, co możemy znaleźć w książce Beaty Biały.

Autorka rozmawia nie tylko z byłymi hazardzistami oraz ich rodzinami, ale również pracownikami kasyn, dyrektorami, jak również zawodowymi graczami. Mamy tu niemal pełne spektrum tego, jak wygląda branża hazardowa, ale w Polsce! Tutaj trzeba to podkreślić. To, co mamy w naszym kraju nijak przystaje do Wielkiej Brytanii czy Skandynawii, w których kasyna online to chleb powszedni. W każdym razie jak na nasze podwórko, to autorka wykonała kawał świetnej roboty i powstała z tego rzetelna książka, którą mogę polecić. Jeśli chcesz zobaczyć, czym grozi rozpoczęcie tej zabawy – nie krępuj się!

„Ludowa historia Polski” – Adam Leszczyński

Format: Audiobook
Stron/długość: 27h 10m
Lektor: Tomasz Chorąży

Absolutnie nie można odmówić autorowi szczegółów oraz bardzo gruntownego przygotowania się. „Ludowa historia Polski” to ogrom wiedzy na temat przemian, jakie przechodziła Polska i jej lud pracujący, od chłopów w średniowieczu, przez klasę robotniczą w trakcie rewolucji przemysłowych, aż po czasy bardziej współczesne. Poziom szczegółowości potrafi przytłoczyć, ale w końcu dokładnie na to człowiek się nastawia, kiedy sięga po tak obszerną pozycję, prawda? Oczekiwania więc zostały w tym przypadku spełnione w 100%.

Część informacji pewnie znacie z lekcji historii, jednak jest to jedynie mały ułamek tego, czego możecie dowiedzieć się z „Ludowej historii Polski”. Trochę czasami za mocno czuć poglądy autora, który w dość jasny sposób przekazuje, co myśli na temat niektórych wydarzeń, ale trudno odmówić mu rzetelności i szczegółowości w samym przekazywaniu danych. Pięknie zwłaszcza przedstawione są przemiany, jakie zaszły od pierwszego rozbioru Polski, aż do czasów dwudziestolecia międzywojennego, kiedy to nie tylko sama Polska miała bardzo duży problem z wykorzystywaniem taniej siły roboczej do ostatniej kropelki. Jedna z tych książek, które warto przeczytać, żeby poszerzyć sobie horyzonty.

„Krew i honor” – Michał Zygmunt

Format: Audiobook
Stron/długość: 12h 48m
Lektor: Henryk Simon

Mam pewien problem z tą pozycją. Językowo jest to majstersztyk – przepiękny styl, bogate słownictwo, zdecydowanie jedna z najpiękniejszych książek, jakie miałem okazję czytać. Można tutaj naprawdę porównywać z klasykami literatury. Jednak trochę gorzej ma się sprawa z samą fabułą. Osadzona w mniej więcej w czasie II Wojny Światowej (jak również nieco przed i po niej), dotykająca wielu różnych intrygujących wydarzeń, ale jakaś taka… Totalnie chaotyczna, pozbawiona ładu i składu oraz nawet sensu. Przeskoki między różnymi scenami powodowały u mnie mętlik w głowie.

Autor chyba porwał się na zbyt wiele różnych tematów w obrębie jednej, niezbyt długiej książki. Chyba miała to być komedia poruszająca między innymi kwestię wyzwolonej miłości, odchodzącej od klasycznych, heteroseksualnych kanonów, próbująca pokazać inne oblicze utopijnej ideologii. Być może jestem na to zbyt głupi, ale ja w tym widzę jedynie bełkot ubrany w piękne słowa, który nie jest ze sobą w żaden sposób spójny, a groteska jest w nim raczej wymuszonym określeniem, niż prawdą opisującą utwór. A szkoda, bo niektóre z poruszanych tematów naprawdę zasługują na więcej miejsca w literaturze.

„Wojna i pokój” t. III i IV – Lew Tołstoj

Format: Ebook
Stron/długość: 815
Tłumacz: Andrzej Stawar

Co tu dużo mówić… Naprawdę klasyka literatury. Tym razem, w III i IV tomie, Tołstoj skupił się na opisach walk prowadzonych między Rosją a Francją, ale wciąż przeplatanych życiem poznanych już wcześniej bohaterów. Rzecz jasna każda historia to osobna walka o dowolny cel, więc wojna w tym przypadku nie odnosi się jedynie do konfliktu zbrojnego, ale również potyczek wewnętrznych poszczególnych postaci, jak również niesnasek na linii szlachta – chłopi.

Język do prostych nie należy, wciąż mamy do czynienia ze wstawkami po francusku oraz niemiecku (często całymi stronami), ale kunszt, z jakim napisana została całość, zdecydowanie wynagradza te niedogodności. Jednocześnie widać mistrzostwo, z jakim pisarz posługuje się językiem, nawet zniekształconym przez tłumaczenie. Obcowanie z klasykami literatury rosyjskiej to zawsze niesamowite przeżycie. Trudno je opisać w słowach, zwłaszcza jeśli nie jest się profesjonalnym krytykiem – po prostu tutaj czuć, że wszystko jest na swoim miejscu i roztacza aurę doskonałości.

„Kaizen” – Tomasz Miler

Format: Audiobook
Stron/długość: 7h 43m
Lektor: Bartosz Głogowski

To kolejna pozycja, z którą mam mały problem. Autor już na samym początku zaznacza, że tak naprawdę próba napisania tej książki to jeden z eksperymentów, które mają pokazać, że filozofia Kaizen faktycznie działa. Małymi krokami da się osiągnąć duże cele. No i faktycznie, wyszło mu to, ale spodziewałem się czegoś innego po tej pozycji. Jedynie na początku jest przedstawiona historia powstania Kaizen oraz praktyczne zastosowanie na przestrzeni lat w wielu firmach. Niestety na tym się ta obiektywna część kończy.

Później Tomasz Miler próbuje przełożyć codzienne problemy takie jak odchudzanie lub oszczędzanie pieniędzy na te małe kroki. Niestety tutaj próbuje odgrywać rolę eksperta lub powołuje się na ekspertów, bez przytaczania jednak konkretnych badań naukowych, które by faktycznie potwierdzały, że sam cel może nam pomóc. Działa to na zasadzie: chcesz schudnąć? Zrób to, bo to działa (ale nie przytoczę dowodów, czemu działa, po prostu to jest cel). Podziel to na takie i takie kroki i będzie łatwiej. No i wszystko byłoby spoko, gdyby były tylko przykłady podziału, a nie przedstawianie gotowych, magicznych rozwiązań...

„Inteligencja finansowa. Co kryją liczby” – Karen Berman, John Case, Joe Knight

Format: Audiobook
Stron/długość: 12h 11m
Lektor: Maciej Motylski

Szczerze? Wziąłem się za tę książkę tylko dlatego, że tytuł mnie zaintrygował. Spodziewałem się czegoś na miarę „Finansowego Ninja” czy „Finansowej Fortecy”. Nie przeczytałem jednak ani opinii, ani opisu i dałem się zaskoczyć. Ta książka jest o czymś totalnie innym – o próbie myślenia w kategoriach prowadzenia dużej firmy oraz jej finansów. Nie powiem więc, że to było niemiłe zaskoczenie – wręcz przeciwnie! Co prawda wiele aspektów poruszonych tutaj było dla mnie czarną magią (zwłaszcza metodologie prowadzenia księgowości w spółkach amerykańskich), ale druga połowa to kopalnia wiedzy finansowej.

Nie polecę tej książki każdemu, bo chociaż podstawowa wiedza dotycząca choćby tego, jak są zbudowane sprawozdania finansowe lub jak się prowadzi od strony księgowej firmę (księga przychodów i rozchodów, amortyzacja sprzętu, leasing operacyjny a leasing finansowy) jest wymagana, ale jeśli macie to już za sobą, to „Inteligencja finansowa” będzie dla Was kopalnią wiedzy. Można to oczywiście przełożyć choćby na lepsze zrozumienie sprawozdań finansowych spółek notowanych na giełdzie oraz w ogóle tego, w jaki sposób unikać pułapek zbyt oczywistej matematyki w księgach finansowych. Tym właśnie jest bowiem ta tytułowa inteligencja finansowa – umiejętnością dostrzegania tego, co nieoczywiste w zestawie liczb.