wtorek, 30 lipca 2019

„Obsidio. Illuminae Folder_03” – Jay Kristoff, Amie Kaufman

Autor: Jay Kristoff, Amie Kaufman
Tytuł: Obsidio
Wydawnictwo: Moondrive
Tłumaczenie: Mateusz Borowski
Stron: 596
Data wydania: 15 lipca 2019


Z trylogią „The Illuminae Files” mam do czynienia od samego początku i każdy jej tom zamawiałem w przedsprzedaży. Pierwszy z nich, „Illuminae”, był nawet wydawany po części jako akcja crowdfundingowa. Było to podyktowane głównie dużymi kosztami druku, które są zdecydowanie uzasadnione i nikt nie powinien mieć raczej co do nich wątpliwości, jak tylko spojrzy na książkę. A następnie zajrzy do środka. Sama historia nie należy może do najbardziej odkrywczych i intrygujących, ale wykonanie książki jest obłędne. Takie rzeczy uwielbiam i chętnie po nie sięgam! A na dodatek w egzemplarzach z przedsprzedaży Moondrive Shop dorzucał spoko gratisy. Cóż, skusiłem się więc i na ostatnią część. W sumie szkoda, że to już koniec.

Kerenza stara się przeżyć na tyle, na ile tylko da radę. Tworzy nawet ruch oporu, który próbuje oprzeć się najeźdźcom z BeiTechu, chociaż jest to niezwykle ciężkie zadanie. Wielka korporacja nie szczędziła bowiem pieniędzy na akcję, którą przeprowadzili. Wiele osób na tym lodowym okruchu, leżącym gdzieś na krańcu wszechświata, liczy na rychłą ucieczkę lub jakikolwiek inny ratunek. Tymczasem BeiTech stara się jak najszybciej naprawić bramkę skoku i ulotnić się z miejsca zbrodni. Jedyną szansą na udaremnienie ucieczki i zatarcia za sobą śladów jest grupa Illuminae. Chociaż mogą mieć w tym dodatkowego sojusznika (lub wroga) – AIDANa.

Tym razem do czynienia mamy z nieco innym wydaniem tego, do czego przywykliśmy w poprzednich dwóch tomach. Inne nie znaczy jednak gorsze. Po prostu autorzy skupili się na nieco odmiennym celu, czyli ukazaniu tego, jak wyglądało życie mieszkańców Kerenzy po ataku BeiTechu. W jaki sposób starali się przetrwać oraz do czego byli zdolni, aby zapewnić swoim rodzinom jakikolwiek byt. Cóż, w pewnych momentach nawet było… mocno… zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że „Obsidio” zdecydowanie skierowane jest do nieco młodszego czytelnika. Nie znajdziemy tutaj wszędobylskiego humoru, chociaż z drugiej strony nie jest to też jakieś smutne wspomnienie minionych czasów czy też mowa pogrzebowa nad zbiorową mogiłą. Jest sporo walki, zarówno fizycznej, jak i duchowej i to jest spoko.

Zważywszy na charakter „Obsidio”, główny prym wiodą tym razem analizy nagrać z kamer przemysłowych oraz podręcznych kamer żołnierzy BeiTechu. Brakuje przez to tej radości, jaką sprawiało oglądanie kolejnych transkrypcji audio, wycinków rozmów z komunikatorów czy wręcz przeglądania pseudo-logów systemowych. Mamy za to o wiele więcej tekstu, więc cóż – coś za coś. Więcej tekstu to więcej informacji do przyswojenia, a tychże jest co niemiara. Pojawiają się zarówno nowi bohaterowie główni, jak mnóstwo postaci pobocznych, które odgrywają mniejszą lub większą rolę w całej powieści. Autorzy jednak postarali się nie odchodzić za bardzo do początkowego konceptu i dalej karmią czytelnika bajecznymi ilustracjami, planami statków, korytarzy, budynków, ale po prostu widać, że najważniejsze stało się to, co było nagrane kamerami. W sumie jest to najsensowniejsze wyjście, skoro postanowili pokazać to, co działo się na Kerenzy.

W ostatnim tomie wyjaśnia się również wiele spraw, nad którymi głowiłem się od samego początku i co do których nawet miałem pewne wątpliwości, czy aby na pewno zostały dobrze rozegrane. Dowiadujemy się czemu dokładnie wszystkie zebrane materiały wyglądają tak a nie inaczej i z jakiego powodu autorzy postanowili rozegrać sprawy w taki sposób, w jaki rozegrali. Dość ciężko jakoś z ładem i składem opisać to, co mam na myśli, aby nie rzucać spoilerami na prawo i lewo – zapewne część czytelników domyśliła się wielu rzeczy już na samym początku historii ataku na planetę należącą do KWU, ale wciąż pozostaje wiele smaczków, którymi Jay Kristoff oraz Amie Kaufman potrafią zaskoczyć. Zwłaszcza, że starają się kolejne informacje dawkować i przemycać gdzieś między walką o życie na planecie, a przygotowaniami do być może ostatniej próby odzyskania wolności i życia przez uciekinierów na statku.

Zakończenie jest dość oczywiste i przewidywalne, chociaż tak naprawdę chyba wszyscy od samego początku domyślali się, do czego to wszystko zmierza. Autorzy postawili na proste, konkretne i oklepane, ale za to w miarę bezpieczne rozwiązanie wszystkich wątków. Cóż, fajerwerków tutaj nie ma, po drodze nawet parę zbyt brutalnych przyśpieszeń akcji się pojawiło, ale w ostatecznym rozrachunku było spoko. Mniej więcej tak, jak się spodziewałem przez te trzy tomy. Historia wygląda na definitywnie zakończoną i jest raczej satysfakcjonująca. Trudno w sumie było z tej opowieści wybrnąć inaczej, zwłaszcza jeśli autorzy nie planują kolejnych części. A wygląda na to, że powiedzieli już ostatnie słowo i nie będą ciągnąć w żaden sposób trylogii przekształcając ją w tetralogię, czy wręcz coś większego. No, nie licząc prequela „Memento”... :)

Całkiem zacne zakończenie trylogii, utrzymane jednak w bardziej poważnym tonie. Na pewno fani humoru z poprzednich części mogą się poczuć lekko rozczarowani, chociaż dla mnie to akurat ogromny plus. Autorzy pokazali dzięki temu, że potrafią odpowiednio wybrnąć z historii, którą stworzyli i która nieuchronnie zmierzała w konkretnym kierunku. Mimo dużego zagęszczenia analiz z przeróżnych kamer, nie zrezygnowali ze znanych doskonale z pierwszych dwóch tomów wstawek graficznych. Rozmowy z komunikatorów głosowych i tekstowych, ogłoszenia na pokładach statków czy zrzuty pseudo-logów z systemów dalej stanowią nieodłączną część „The Illuminae Files” i są niejako wizytówką całej trylogii. To właśnie ten sposób napisania książki zachęcił mnie do sięgnięcia po pierwszy tom, a trzeci pokazał, że można stworzyć nie tylko oprawę graficzną, ale i poruszającą historię.

Łączna ocena: 8/10




Cykl „The Illuminae Files”

piątek, 26 lipca 2019

„Wszyscy mówią na mnie Max” – Brenna Yovanoff

„Wszyscy mówią na mnie Max” – Brenna Yovanoff okładka
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Brenna Yovanoff
Tytuł: Wszyscy mówią na mnie Max
Wydawnictwo: Feeria Young
Tłumaczenie: Marek Cieślik
Stron: 280
Data wydania: 17 lipca 2019


„Stranger things” to serial, którego niedługo nie trzeba będzie nikomu przedstawiać. Powoli zaczyna pojawiać się na absolutnie każdym portalu, w wielu dyskusjach, a nawet przy piwie czy kawie. Niedawno, bo na początku lipca, premierę miał trzeci sezon, w który twórcy włożyli naprawdę ogromną ilość pieniędzy, co widać po rozmachu, z jakim został nakręcony. Nic więc dziwnego, że wokół uniwersum (bo chyba już możemy użyć tego słowa) zaczynają skupiać się różni twórcy, którzy chcą dorzucić coś od siebie. Czy to jako czyste fan fiction, czy też w porozumieniu z Netflixem jako rozszerzenie świata. „Wszyscy mówią na mnie Max” należy do tej drugiej kategorii i przybliża postać Max, która pojawiła się w drugim sezonie serialu. Jak można było się oprzeć takiej pokusie? Nie żałuję podjętej decyzji, chociaż mogłoby być odrobinę lepiej.

Do małego Hawkins Max trafia jednocześnie samotna i wcale nie taka sama. Jej rodziną jest ojczym, nieprzyjemny w obyciu ojczym, zastraszona matka oraz brat – Billy – którego zachowania nie da się przewidzieć. Do Gimnazjum trafia jako całkiem obca osoba, więc dość szybko akceptuje próby nawiązania kontaktu przez paczkę nerdów, choć nie bez prób pokazania jak bardzo nimi gardzi. Nie do końca jednak zdaje sobie sprawę z tego, w co się wpakuje stając się częścią grupy przyjaciół i wcale nie chodzi tylko o gniew jej brata. To, co dzieje się w Hawkins znane jest tylko nielicznym osobom i wcale im się to nie podoba. Maxine dopiero przekona się, z czym zmierzyć się muszą dzieci...

Cała książka opowiada o wydarzeniach z drugiego sezonu serialu „Stranger Things”, jednak ukazanych z perspektywy Max – nowej dziewczyny w mieście, która od samego początku dała się we znaki ekipie chłopaków bijąc ich w ich ulubioną grę. Co ciekawe, mimo tego, że o pierwszym sezonie niewiele zostało w książce wspomniane, to nie przeszkadza brak znajomości wydarzeń. A w każdym razie tak się może wydawać – „Wszyscy mówią na mnie Max” jest to bowiem głównie skupianie się na postaci nieco tajemniczej Max, której pojawianie się w serialu jest nie do końca jasne. Za to jak się okazuje, dość sprytnie wplecione. Tutaj możemy dowiedzieć się co przeżywała, jaka jest tak naprawdę jej historia i przede wszystkim jakie wydarzenia sprowadziły ją oraz jej rodzinę (z bratem Billym na czele) do Hawkins.

Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie, w czasie przeszłym – można odnieść wrażenie, że czyta się pamiętnik stworzony przez Maxine. Fajny zabieg, urozmaicający mocno lekturę, zwłaszcza że przeznaczona jest dla młodzieży. Dorośli jednak z pewnością też docenią taki a ni inny wybór narracji przez autorkę. Brenna Yovanoff w tym przypadku świetnie odtworzyła (czy też lepiej napisać zasymulowała) wspomnienia spisywane przez nastolatkę, tworząc z tego prostą, ale ciekawą kompozycję. Niestety prowadzi to za sobą też nieco mniej ciekawy efekt, czyli przejście przez fabułę sezonu w sposób zbyt szybki i zbyt gwałtowny. Mnóstwo wydarzeń zostało pominiętych, a te które się pojawiły, zostały potraktowane po macoszemu. 

Niestety potrafi to irytować, zwłaszcza kiedy dostaje się przedsmak najlepszych scen z serialu, które są nagle urywane bez większych wyjaśnień. No, względnie po doskonałym przedsmaku otrzymuje się samo zakończenie, wynik końcowy, jakby tylko jego podanie się liczyło. Piszę to nie tylko z perspektywy osoby, która oglądała „Stranger Things”, ale również z perspektywy przeciętnego czytelnika – najzwyczajniej w świecie autorce kompletnie nie wyszło wymieszanie historii Max z tym, co wydarzyło się w Hawkins po przyjeździe nastolatki do miasteczka. Cała fabuła prowadzona jest w sposób sztuczny i nieumiejętny, więc tak naprawdę lepiej chyba, gdyby jej nie było. Gdyby to było jedynie przybliżenie postaci Max. Bowiem to akurat wyszło bardzo fajnie. Zwłaszcza wątki związane z relacjami pomiędzy nią a Billym, który stał się jej przyszywanym bratem. Wspólna przeszłość, nie zawsze usłana różami została przedstawiona bardzo żywo. 

W ogólnym rozrachunku jest to powieść bardzo lekka oraz niewymagająca wcześniejszego przygotowania (ani znajomości serialu). Pozwala spojrzeć z nieco innej strony na postać Max (można mieć wątpliwości co do samego obrazu Maxine, ale ciężko się kłócić z faktem, że rzeczywiście dokładnie tak mogłoby to wyglądać) i to jest najlepsza część „Wszyscy mówią na mnie Max”. Ta o wiele gorsza to główne wydarzenia w Hawkins, połączone z Willem oraz jego paczką. Jeśli nie będziecie nastawiać się na „Stranger Things” na papierze, to możecie sięgnąć po ten tytuł – jest prostym, ale ciekawym uzupełnieniem. Jeśli jednak jesteście ogromnymi fanami serialu i chcecie się skupić na „mięsie”, to lojalnie ostrzegam, że to nie jest to czego szukacie. Wszystko zależy od tego, na co się nastawiacie i czy macie ochotę na mega ambitną literaturę, czy prostą lekturę na leniwy, deszczowy wieczór.

Łączna ocena: 6/10



Za możliwość przeczytania dziękuję



wtorek, 23 lipca 2019

Z Netflixa pod pióro S02E03 – odcinek specjalny, ostatnio obejrzane

Źródło plakatów: Filmweb
Czasem w serialach pojawiają się odcinki specjalne, które niekoniecznie nawiązują bezpośrednio do fabuły. Często są to humorystyczne sytuacje, pewnego rodzaju satyry, które biorą na warsztat konkretne wydarzenia z „prawdziwego świata” – ale zawsze występują ci sami bohaterowie, których znamy i kochamy bądź nienawidzimy. Skoro moja seria „Z Netflixa pod pióro” ma numerację kolejnych wystąpień na modłę numeracji poszczególnych epizodów w serialach, to czemu by nie wykorzystać odcinka specjalnego do czegoś… specjalnego? A ostatnio udało mi się skończyć parę sezonów – chociaż praktycznie każdy to był już któryś z kolei sezon. Część z tych seriali pojawiła się już na blogu, więc nie chciałem duplikować tytułów, bo i w sumie ile też można pisać o tym samym? Ale takie krótkie podsumowanie tego, co obejrzałem może być spoko. Być może Was naprowadzi na jakiś fajny serial. :)

W ten sposób pojawił się pomysł na ten wpis – zbiór kilku seriali, które skończyłem lub obejrzałem kolejny sezon. Wiele ich nie ma, to fakt, bo raczej nie spędzam zbyt dużej ilości czasu przed jakąkolwiek formą ruchomych obrazków, ale dzięki temu, że wybieram raczej tylko takie tytuły, które mogą mnie zadowolić, w większości był to czas dobrze spędzony. 

Na początku zacznijmy od prostej listy tytułów, o których bardzo krótkie opinie możecie przeczytać poniżej:


  • „Stranger Things” sezon 3.
  • „Dark” sezon 2.
  • „Przyjaciele” sezon 1.

„Stranger Things” sezon 3


Ach, cóż to był za sezon! Już w pierwszym odcinku była to istna kopalnia easter eggów. Tym razem twórcy postawili wszystko na kartę o nazwie „humor”. W drugim sezonie Dustin grał pierwsze skrzypce jeśli chodzi o rozbawianie wszystkich wokół, a w trzecim nie było tak naprawdę jednej, konkretnej osoby. Sceny z Hopperem i Joyce są po prostu nieziemskie, ale Robin i Steve wcale im nie ustępują. Twórcom nawet udało się tak zbudować ten humor, żeby miał sens w obliczu niebezpieczeństw, z którymi musieli się zmierzyć mieszkańcy Hawkins. A i tutaj bracia Dufferowie pozwoli sobie popłynąć nieco dalej niż zwykle.

Wspominałem już gdzieś, kiedyś, pewnie przy okazji jakiejś opinii, że cenię sobie naturalizm oraz realizm we wszystkich produkcjach. O ten drugi trudno w tytułach takich jak „Stranger things”, ale to wynika akurat z gatunku, do którego należy to dzieło. Naturalizm jednak da się zastosować i twórcy serialu w trzecim sezonie pobawili się trochę z widzami w zabawę „czy wytrzymasz widok”. Nie, nie przerobili serialu na podrzędny slasher, nic z tych rzeczy. Po prostu wiele scen wykorzystuje CGI nie do złagodzenia niezbyt przyjemnych widoków, ale do czegoś przeciwnego – pokazania, jakby dane rzeczy mogły rzeczywiście wyglądać. A wyglądają paskudnie, tyle powiem. Wyglądają paskudnie, ale dla złagodzenia mamy przecież humor, i to nie byle jaki!

W trzecim sezonie boli parę dziur logicznych, nie do końca sensowne zachowania postaci w niektórych scenach, ale wszystko to wynagradza ostatni odcinek. To jest totalny sztos. Gdyby twórcy zdecydowali się zakończyć cały serial na sezonie trzecim, to byłby to chyba najlepsze i najlepiej nakręcone zakończenie ever. Finałowy odcinek jest tak świetny, że po prostu brak mi słów, żeby to wyrazić. Tak, tu też jest parę niekonsekwencji, ale połączenie gry emocji z walką zarówno fizyczną, jak i wewnętrzną wielu osób, poświęcenia ze zrozumieniem, a to wszystko opakowane w genialną pracę kamery, świetną ścieżką dźwiękową daje naprawdę mocne 9.5/10 dla samego ostatniego odcinka. Sztos. Po prostu sztos.

„Dark” sezon 2


Cóż, tutaj trudno jednoznacznie ocenić ten sezon. Początek jest słaby, mizerny bym wręcz powiedział. Czy tam napisał. Nie zachęca za bardzo, jest nudno, powtarzają się wiadomości z poprzedniego sezonu. Dopiero gdzieś w połowie sezonu twórcy się wzięli w garść i zaczęli karmić widza nowymi informacjami, nowymi faktami i nowymi postaciami. Oczywiście cały czas kręcimy się w tej samej pętli, ale poznajemy nieco więcej szczegółów dotyczących historii tego wszystkiego oraz powodów, dla których Winden wygląda tak a nie inaczej. Zaczyna się robić jeszcze bardziej ciekawie, ale przy okazji wyłania się coraz większy chaos.

Tak naprawdę bez mapy postaci nie ma co podchodzić do sezonu drugiego. Dla wielu osób sama próba ogarnięcia w pamięci tego, w jaki sposób czas się kręci w sposób przedstawiony w sezonie pierwszym może być ponad siły, a tutaj nam dochodzi kolejny, co najmniej jeden poziom skomplikowania. A jak dojdziemy do ostatniego odcinka to łooooo… Trzeci sezon zapowiada się na jeszcze bardziej skomplikowany. Znacie teorię strun? Jeśli nie, to lepiej poznajcie, bo coś czuję w kościach, że może się przydać. :)

W każdym razie sezon oceniam jako średni z tendencjami do dobrego. Jeśli bym jednak wiedział o nim to, co teraz wiem, to odłożyłbym jego obejrzenie na później. Jest spoko, ale nie tak, żeby rezygnować z seriali, które o wiele bardziej chciałem obejrzeć. To samo mogę Wam poradzić – jest ciekawy, wart obejrzenia, zwłaszcza jeśli lubicie zagłębić się w chaos rozprawiania o czasie, ale nie jest na tyle przyciągający, żeby rzucać się na niego w pierwszej kolejności. Czasem trochę nudą wieje niestety.
„Przyjaciele” sezon 1


Można „Przyjaciół” kochać, można ich nienawidzić, ale ciężko ich nie znać. Choćby po prostu jako tytuł, który istnieje. Jak wielu moich rówieśników, jak i starszych ode mnie osób, oglądałem za dzieciaka „Przyjaciół” w telewizji, czerpiąc radość z obserwowania perypetii paczki nowojorskich znajomych. Oczywiście czas wyrzucił z mojej głowy wiele szczegółów, więc jak tylko serial pojawił się na Netflixie, to niemalże od razu usiedliśmy z moją ładniejszą połową i zaczęliśmy sobie przypominać poszczególne epizody.

Cóż tu dużo mówić – dość ciekawe to uczucie wrócić do niego po latach. Kiedy wszyscy bohaterowie byli młodzi, piękni i powabni i w ogóle. No i oczywiście ubierali się w zbyt duże ciuchy, korzystali z technologii lat 90. XX wieku i w ogóle! Można na nowo odkryć każdą z postaci i zweryfikować swoje nastawienie do bohaterów. Ale przede wszystkim humor, który bawił w tamtych czasach, wcale się nie zestarzał. Nie jeden raz zastanawiałem się czy nie powinienem zatrzymać serialu, wyśmiać się do końca i dopiero zacząć oglądać dalej. Obejrzenie pierwszego sezonu to był bardzo dobry pomysł. Teraz pora na pozostałe, bo jak się okazuje odświeżenie sobie takiej starej klasyki może być mega przygodą.



czwartek, 18 lipca 2019

„Młody bóg z pętlą na szyi. Psychiatryk” – Anka Mrówczyńska

Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Anka Mrówczyńska
Tytuł: Młody bóg z pętlą na szyi. Psychiatryk
Wydawnictwo: Psychoskok
Stron: 368
Data wydania: 25 czerwca 2019


Nieczęsto sięgam po książki autobiograficzne – ani te, które są rzeczywiście autobiografią w pełnym tego słowa znaczeniu, jak i nieco sfabularyzowane tytuły. Temat chorób psychicznych jest jednak na tyle marginalizowany, że naturalnie mnie do niego ciągnie. Jestem osobą, która ciekawa jest nieznanego, a zwłaszcza tego, co uważane jest w pewnym sensie za temat tabu. W Polsce dość często schorzenia psychiczne kojarzą się głównie z „wariatami”, „psychiatrykiem” (co zostało ładnie wypunktowane w tytule przez autorkę) i ogólnie innymi określeniami o pejoratywnym znaczeniu. W „Młodym bogu z pętlą na szyi” mamy do czynienia z osobowością borderline i dziennikiem prowadzonym przez osobę cierpiącą na te zaburzenie, a więc teoretycznie jest to najlepsze źródło wiedzy o tym, z czym człowiek musi walczyć na co dzień. Bardzo dobrym dziennikiem.

Huśtawki nastrojów potrafią się trafić każdemu, bez względu na płeć czy wiek. Takie huśtawki, jakie występują w przypadku osobowości chwiejnej emocjonalnie typu borderline są kompletnie nieporównywalne z tym, co czasem przeżywa statystyczny człowiek. Anka Mrówczyńska na swoim własnym przykładzie pokazuje jaki koktajl emocji potrafi skupić się wewnątrz jednej osoby i w jaki sposób oddziaływać na otoczenie. Czas leczenia w szpitalu psychiatrycznym opisany w formie dziennika to niecodzienna możliwość dotknięcia problemów z emocjami, autoagresją, myślami samobójczymi, totalna niestabilnością oraz zobojętnieniem, o którym większość ludzi nie ma pojęcia i nie jest w stanie sobie nawet wyobrazić.

Książka utrzymana jest w formie dziennika, w którym Anka Mrówczyńska, autorka, opisuje swoje przeżycia związane z jej walką o wyjście na prostą. Wszystko zaczyna się tuż przed podjęciem przez nią decyzji o leczeniu, a w książce możemy śledzić nie tylko jej drogę wiodącą przez gabinety oraz oddziały szpitalne, ale również przez to, co działo się w jej głowie w trakcie wszystkich tych epizodów. Nie mam pojęcia (i zapewne się nie dowiem) jak bardzo przeżycia te zostały zredagowane na potrzeby ich publikacji, a na ile jest to rzeczywiście „surówka”, którą autorka przeżywała, ale i tak robi to wrażenie. Zwłaszcza w momentach tej niestabilności i chwiejności nastroju, które nie tylko doprowadzają samą autorkę do pewnego rodzaju szału, ale również jej otoczenie, które w tym przypadku skupia się głównie na jej narzeczonym.

„Boję się, że się zabiję. Tydzień temu próbowałam. W piątek planowałam. Wczoraj znów próbowałam. Chcę umrzeć. Nie chce umierać. Boję się, że się zabiję proszę pana”.

Świetne jest przedstawienie różnicy w tym, co Anka Mrówczyńska mówiła osobom, z którymi rozmawiała (głównie lekarzom, psychologom i pielęgniarkom/pielęgniarzom), a tym, co rzeczywiście działo się w jej głowie. Myśli bardzo często były zupełnie inne i potrafiły się zmieniać na bieżąco w niesamowicie szybkim tempie. W jednej sekundzie nastrój podsuwa taki pomysł, natomiast w drugiej zupełnie inny. To wręcz niewyobrażalne jak decyzje mogą się zmieniać i wykluczają się wręcz wzajemnie. Trudno nad tym nadążyć nawet czytając te opisy, więc nawet nie próbuję sobie wyobrazić jak można z taką gonitwą sprzecznych ze sobą myśli można żyć na co dzień i funkcjonować. Nic dziwnego, że zachowanie osób z osobowością chwiejną emocjonalnie typu borderline, jak i innych osób z podobnymi problemami może być odbierane przez otoczenie jako kompletnie nieznośne. Jednak jak widać samodzielnie niewiele można z tym zrobić, co udowadnia Anka Mrówczyńska w opisach swoich przeżyć.

Mimo całego tego chaosu, który dzieje się w głowie autorki, cała historia jest spójna i sensownie napisana. Wśród gatunków muzyki metalowej możemy znaleźć wielu artystów, którzy cierpieli na różne schorzenia związane z psychiką (np. Mikael Nilsson, znany jako Nattramn), którzy tworzyli muzykę bardzo… specyficzną. Często niemożliwą do słuchania. Również utwory bazujące na nagraniach ze szpitali psychiatrycznych (jak np. albumy grupy Stalaggh) ociekają chaosem i przyprawiają o ciarki oraz doprowadzają do stanów depresyjnych. Anka Mrówczyńska jednak napisała książkę o swoich przejściach, będąc po tych przejściach, ale tekst jest jasny, klarowny, przekazuje dokładnie to, co ma przekazywać bez zbędnych dodatków. Można powiedzieć, że „Młody bóg z pętlą na szyi. Psychiatryk” jest napisany o wiele lepiej niż mnóstwo współczesnych książek, które możemy znaleźć choćby na półce z napisem „beletrystyka”.

„Kusi mnie podcięcie żył. Tak naprawdę tego jeszcze nie próbowałam. Wieszałam się cztery razy. Ten ból już dobrze znam. Czas spróbować czegoś nowego”.

To, co rzuca się w oczy podczas lektury, to ogromne zagęszczenie parafrazowania wypowiedzi autorki przez pielęgniarki oraz lekarki pracujące na oddziale. W pewnym momencie zacząłem zastanawiać się, czy to te dialogi są takie drętwe i schematyczne, czy po prostu pracownicy szpitali psychiatrycznych bardzo mocno korzystają z technik aktywnego słuchania, takich jak właśnie parafrazowanie. Zwłaszcza, że widać było też inne, charakterystyczne dla osób zaznajomionych ze sposobami komunikacji zabiegi (jednak nieco mniej inwazyjne dla czytelnika). Biorąc pod uwagę fakt, że mówimy cały czas o wykwalifikowanym personelu szpitala psychiatrycznego oraz o autorce, która starała się wiernie odwzorować swoje przeżycia, to osobiście obstawiałbym techniki aktywnego słuchania. Szkoda tylko, że to, co w rozmowie werbalnej brzmi świetnie, na piśmie jest nieco denerwujące.

Tak czy owak „Młody bóg z pętlą na szyi. Psychiatryk” to książka, którą zdecydowanie można polecić. Reklamowana jest jako idealna pozycja dla studentów psychiatrii, psychologii, jak również lekarzy i klinicystów, ale nie oznacza to, że nie jest do przetrawienia dla przeciętnego człowieka – wręcz przeciwnie! Wcale się nie dziwię tym poleceniom, bo Anka Mrówczyńska naprawdę ujęła swoje przeżycia w bardzo zgrabne opakowanie. Dla mnie, jako totalnego laika, który nie miał nigdy styczności z nikim z zaburzeniami osobowości (a w każdym razie nie mam o tym pojęcia, nawet jeśli miałem), ta książka to ogromna wartość. Pokazuje co się może dziać w środku takiej osoby i jak bardzo irracjonalne i jednocześnie niemożliwe do pokonania tornada emocji potrafią się utworzyć. Być może kiedyś w życiu ta wiedza się przyda, bo to ta wiedza, którą warto przyswoić.

Łączna ocena: 8/10


Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „Młody bóg z pętlą na szyi”
Psychiatryk | Terapia u Doktorka | Samobójstwo na raty


sobota, 13 lipca 2019

„Metro 2035” – Dmitry Glukhovsky

„Metro 2035” – Dmitry Glukhovsky
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Dmitry Glukhovsky
Tytuł: Metro 2035
Wydawnictwo: Insignis
Tłumaczenie: Paweł Podmiotko
Stron: 546
Data wydania: 4 listopada 2015


Ostatnia część trylogii, którą napisał Dmitry Glukhovsky nie oznacza jednak końca przygody z całym uniwersum. To dopiero tak naprawdę początek, który daje życie Uniwersum Metro 2033 oraz Uniwersum Metro 2035. Wbrew pozorom sama książka „Metro 2035” wcale nie należy do tego drugiego świata. Ma już swoje lata (w Polsce wydana została w 2015 roku), więc bardzo długo opierałem się jej urokowi. Niedawno postanowiłem skończyć wreszcie oryginalną trylogię, której to druga część, „Metro 2034” nie powaliło mnie na kolana. Wiele jednak głosów w internetach twierdzi, że trzecia, ostatnia część jest o wiele lepsza. Długo się więc nie zastanawiałem i od razu sięgnąłem po „Metro 2035” póki jeszcze mam na nie ochotę.To był dobry pomysł, albowiem trzeci tom bije na głowę drugi, a nawet być może i pierwszy.

To już kolejny rok, w którym prawdopodobnie ostatni żyjący ludzie spędzają wiele metrów pod ziemią, w czeluściach moskiewskiego metra. To tutaj znaleźli nie tylko schronienie przed apokalipsą rozpętaną przez wojnę atomową, ale również swoją przyszłość. Dla jednych jedyną, jaka istnieje, dla innych nieakceptowalną i niedopuszczalną. Artem jest przekonany, że ktoś jeszcze musiał przeżyć, że Moskwa to nie jedyne miasto, które w pewnym sensie ocalało. W końcu sam słyszał przekaz. Homer za to wie o pewnych rzeczach, które Artemowi nawet się nie śniły. Trzeba walczyć jednak nie tylko z niechęcią innych ludzi, ale i własnymi strachami. A te mogą być o wiele groźniejsze niż mutanty z powierzchni.

Ludzie, którzy twierdzą, że „Metro 2035” jest lepsze od „Metra 2034” mają rację w stu procentach. Widać to już od samego początku książki, w której dzieje się o wiele więcej. W poprzednim tomie narzekałem głównie na mnóstwo niekoniecznie wnoszących wiele do historii przemyśleń, które na dodatek się powtarzały. Tym razem Dmitry Glukhovsky postawił jednak na nieco więcej akcji oraz opisów stacji, ich historii oraz ciekawostek na ich temat. Nie znudzicie się więc skupiając się jedynie na rozterkach głównego bohatera, które oczywiście istnieją, ale nie przyćmiewają całej reszty powieści. Można powiedzieć, że wreszcie autor znalazł balans między tym, co się „dzieje” a tym, co się „myśli”. W końcu całe „Metro 2033” to nie tylko wydarzenia, bitwy czy intrygi, ale przede wszystkim wojna psychologiczna toczona w umyśle każdego mieszkańca moskiewskich tuneli.

„Homer nabrał pomyj, przełknął; smak miały normalny, mniej więcej taki jak życie”.

Trzeci tom trylogii ma o wiele, wiele więcej sensu niż drugi. Nie tylko pod względem budowy jego samego, ale również jako element pewnej historii, na którą składają się trzy tomy. „Metro 2034” nie było w żaden jasny sposób połączone ze swoją poprzedniczką, co niesamowicie irytowało. Można było odnieść wrażenie, że Dmitry Glukhovsky napisał je na odwal się. „Metro 2035” za to nie tylko ma jasne i konkretne nawiązania, ale również wyjaśnia wiele wątków i otwiera jeszcze więcej możliwości fabularnych zarówno przed czytelnikiem, jak i autorem (jak również potencjalnymi innymi autorami tworzącymi w Uniwersum). To jest niesamowite, jak ogromna różnica w jakości występuje pomiędzy tymi dwoma tomami. Tak naprawdę z całej trójki to właśnie ostatnia część wypada chyba najlepiej.

Dmitry Glukhovsky nie pozbył się jednak całkowicie charakterystycznych dla jego twórczości przemyśleń bohaterów oraz często nieco bełkotliwych kwestii wypowiadanych przez postacie. To w pewnym sensie podpis autora, więc nic dziwnego, że się pojawiają – dopóki tak jak w „Metrze 2035” nie stanowią one pierwszego planu, a jedynie uzupełnienie głównego toru fabuły, to jest okej. Czasem trzeba się bardzo poważnie zastanowić nad tym, cóż dany bohater miał na myśli wypowiadając tak nieskładny monolog (w nich bowiem najczęściej pojawiają się te nieco pijackie wypowiedzi), co niestety potrafi utrudnić odbiór książki. Ostatnia część trylogii pełna jest ich zwłaszcza we fragmentach z Artemem, który jest główną postacią. Jak widać więc, nie jest to jedynie domena Homera (który swoją drogą również pojawia się w „Metrze 2035”), chociaż na pewno wiele osób przywykło do tego po lekturze poprzedniego tomu.

„Reżim można zabić, imperia niedołężnieją i umierają, lecz idee są jak pałeczki dżumy”.

Świetnie przedstawiona została walka rozsądku z przyzwyczajeniem, czy jak kto woli zasad z instynktem. Wojna w ludzkich umysłach pomiędzy tym, co słuszne, a tym co łatwe (lub przyjemne) toczy się od wielu lat, niezależnie od naszego koloru skóry, narodowości, wyznania, płci, wieku czy kultury. Autor wrzucił więc ją jako jeden z elementów tego wielkiego kotła, jakim jest postnuklearne moskiewskie metro i dorzucił do swojej historii szczodrą porcję walki umysłów, o ile mogę tak to nazwać. Żeby było ciekawiej, każda z podjętych przez bohaterów książki decyzji wydaje się być słuszna i prawie każdą z nich można w ten czy inny sposób wytłumaczyć. Naprawdę mega wykonanie, którego się człowiek nie spodziewa na samym początku. Dmitry Glukhovsky potrafił zaskoczyć nawet mimo o wiele, wiele słabszej drugiej części trylogii.

Ostatnie wydarzenia, które mają miejsce w tej książce mogą bardzo mocno zaskoczyć i wywrócić do góry nogami wyobrażenie o całym moskiewskim metrze (oczywiście tym z Uniwersum Metro 2033). Jak już wspomniałem wcześniej, autor tym razem dał z siebie wszystko i stworzył powieść nie tylko ciekawą, ale i burzącą schematy w pewnym sensie. Plot twist goni plot twist i w pewnym momencie nawet nie do końca wiadomo co jest wreszcie prawdą, kto ma rację i jak to tak naprawdę wszystko wygląda. Nie ma jednak chaosu, który mógłby zniszczyć przyjemność z lektury – historia nie wydaje się być przekombinowana, a wydarzenia nie przytłaczają szybkością pojawia się i znikania. Innymi słowy Dmitry Glukhovsky zakręcił całość tak, jak zakręcić tylko można, aby czerpać przyjemność z lektury i dostać tylko lekkiego zawrotu głowy.

Łączna ocena: 8/10

środa, 10 lipca 2019

Bardzo chcę! #59 – „Profil mordercy” Paul Britton

„Profil mordercy” Paul Britton
Źródło: Lubimy Czytać
True crime staje się coraz bardziej popularne – powstają nowe filmy, książki, seriale oraz inne dzieła, które opowiadają historie, które wydarzyły się naprawdę, a które potrafią zamrozić krew w żyłach. Seryjni mordercy, bezwzględni psychopaci od dawien dawna kręcili wielu ludzi, ale dopiero teraz pojawia się coś w rodzaju przyzwolenia na zapoznawanie się z tego typu dziełami. Nie mnie to oceniać czemu akurat obecnie to się dzieje – być może kiedyś wiele osób wstydziło się takich zainteresowań w obawie przed publicznym odrzuceniem – ale ja się osobiście cieszę z takiego obrotu spraw. Dzięki niemu pojawia się coraz więcej pozycji, z którymi mogę się zapoznać. Jedną z nich jest niemłody już „Profil mordercy”, o którym przypomniał mi albo któryś z blogów, które czytam, albo któryś z podcastów, które słucham. 

Książka napisana została przez Paula Brittona, jednego z najsłynniejszych profilerów, którzy pomagają policji ustalić profil psychologiczny poszukiwanego. Brał udział w wielu głośnych sprawach na terenie Wielkiej Brytanii. Praca profilera bywa często niedoceniana lub wręcz pomijana (oczywiście w opinii publicznej, albowiem szczegółów prowadzenia śledztwa, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, nie znam), a to wielka szkoda. Jeśli prześledzimy historię najtrudniejszych spraw, to okazuje się, że sporządzenie profilu psychologicznego sprawcy okazało się być bardzo istotnym elementem, który pomógł w doprowadzeniu sprawy do samego końca. Najtrudniejsze sprawy, z którymi miał do czynienia Paul Britton zostały przedstawione przez niego właśnie w „Profilu mordercy”.

Oczywiście najlepiej będzie, jeśli sami zobaczycie opis, jaki przygotowało dla wszystkich potencjalnych czytelników Wydawnictwo Znak Literanova!

„Paul Britton jest jednym z najsłynniejszych profilerów na świecie – na podstawie śladów na miejscu zbrodni przygotowuje portret psychologiczny mordercy. Szuka szczegółów, które powiedzą mu coś o sprawcy, pozwolą sięgnąć do jego umysłu i spojrzeć na świat jego oczami. Nawet jeżeli oznacza to konieczność oglądania śmierci przerażonej ofiary. 
Psychopaci ukrywający ciała ofiar w ścianach własnego domu i w przydomowym ogródku, szantażysta grożący zatruciem karmy dla zwierząt i odżywek dla dzieci w marketach, makabryczni kolekcjonerzy zabierający z miejsc zbrodni fragment ciała ofiar – to tylko niektóre z prawdziwych spraw, jakie trafiły na strony tej książki. 
Paul Britton nie tylko przedstawia swoje najtrudniejsze śledztwa, ale też próbuje wyjaśnić, skąd bierze się w ludziach zdolność do okrucieństwa i zbrodni. 
»Profil mordercy« to mroczna wyprawa w głąb zbrodniczych umysłów”.

Znacie? Lubicie? :D 

czwartek, 4 lipca 2019

Co pod pióro w lipcu 2019?

Plany mają to do siebie, że lubią się bardzo popsuć. Znaczy utrudnić życie osobie, która je stworzyła. Chociaż najczęściej to właśnie ich twórca sam sobie rzuca kłody pod nogi i nie spełnia swoich planów, lub doprowadza do tego, że są trudne w realizacji. Czasem tworzy je zbyt nierealne, żeby w ogóle nawet można było pomyśleć o doprowadzeniu ich do końca. Ja na całe szczęście staram się zawsze planować z głową i nie stawiać sobie niemożliwych do zrobienia celów! Lubię sobie zaplanować to i owo, w tym między innymi tytuły do przeczytania na nadchodzący miesiąc. Niekoniecznie się muszę tych planów trzymać co do joty, ale mam dzięki nim mniej zastanawiania się, co teraz przeczytać, albo czy aby na pewno nie mam jakiegoś egzemplarza recenzenckiego. Plany pomagają. :)

Planuję jednak z głową, biorąc pod uwagę zarówno tempo mojego czytania, jak i czas, który mogę na nie poświęcić. A że ani jednego ani drugiego nie można wyrazić w dużych wartościach, to planuję sobie zawsze cztery książki. Niemal w każdym miesiącu i tak daję radę przeczytać co najmniej pięć, ale lepiej mniej sobie zaplanować i nie być zawiedzionym niespełnieniem swoich własnych założeń. W tym miesiącu również przewiduję przeczytanie czterech książek, ale będę równie szczęśliwy jak co miesiąc, jeśli przeczytam ich pięć! A oto i tytuły, które pojawią się na blogu w lipcu!

Oczywiście jak co miesiąc, wszystkie okładki pochodzą z serwisu Lubimy Czytać. :)

„Metro 2035” – Dmitry Glukhovsky

Trzecia, ostatnia część oryginalen trylogii, która zapoczątkowała całe Uniwersum – a nawet dwa! Drugi tom nie spełnił moich oczekiwań, chociaż jak się okazuje nie tylko ja uważam go za bardzo słaby. „Metro 2035” podobno jest o wiele lepsze, więc zamierzam się o tym przekonać w lipcu!

„Obsidio” – Jay Kristoff, Amie Kaufman

Pamiętacie „Iluminae” oraz „Geminę”? Dwie bardzo nietypowo napisane książki? Zamówiłem w preorderze trzecią, ostatnią część, czyli właśnie „Obsidio” i już nie mogę się doczekać kolejnej porcji stenogramów, wycinków logów, rozmów na czacie i opisów operatorów monitoringu! Oby było równie dobre jak poprzednie! :)

„Prawda” – Terry Pratchett

Czego to jeszcze nie przeczytałem z Pratchetta? Jakiego wyśmiewanego motywu? Ano prasy na przykład! Dziennikarstwo to dość łatwy zawód do „wyśmiania”, stereotypów jest mnóstwo, więc zapowiada się całkiem niezła rozrywka! W każdym razie mam taką nadzieję. :)
„Wszyscy mówią na mnie Max” – Brenna Yovanoff

Znacie, albo chociaż kojarzycie serial Stranger Things? Feeria Young wydaje w lipcu książkę, która przybliżyć ma nieco historię jednej z bardziej intrygujących postaci drugiego sezonu, czyli Max. Przy okazji czytelnicy mają mieć możliwość spojrzenia na wszystkie wydarzenia z serialu oczami właśnie Maxine.





A jak wyglądają Wasze plany na lipiec? :D 

wtorek, 2 lipca 2019

Podsumowanie czerwiec 2019

Z czystym sumieniem możemy wszyscy powiedzieć, że połowa roku już za nami! Przy okazji najdłuższy dzień w roku także minął, teraz powoli musimy się przygotować na nadchodzącą zimę. No dobra, wcześniej jeszcze są całe wakacje, z których na pewno skorzystają uczniowie oraz ci studenci, którzy akurat nie będą pracowali przez te trzy miesiące. :) Chociaż da się połączyć studencką pracę i leniwy relaks wieczorami nad jeziorem! Pewnie niektórzy z Was już poczuli pełne lato (zwłaszcza w postaci temperatur przekraczających trzydzieści stopni Celsjusza…), a niektórzy po prostu przestawią się na marudzenie w stylu „jak gorąco, czemu ta klima w pracy nie działa?!” – ale jak wiadomo każda pogoda dobra do przeczytania książki, dwóch, no, góra ośmiu!

Mi czerwiec minął ogólnie całkiem spoko, chociaż bywały dni, w których nie miałem za bardzo jak sięgnąć po lekturę, nawet pomimo długiego weekendu. Wziąłem sobie oczywiście urlop na piątek, ale przez połowę weekendu mnie nie było w domu (a jak się jest na weselu to ciężko czytać), a do tego wieczorami czasem mnie w domu nie było. Cóż – lato pełną gębą! Ale nie mam na co narzekać, bo i przeczytałem to, co chciałem, i rozerwałem się na inne sposoby. Zacząłem też nadrabiać serialowe zaległości. W moim oczywiście tempie, czyli żółwim. Najnowszy sezon „Black Mirror” czekał od długiego czasu, „Tuca i Bertie” domagają się atencji, a wielkimi krokami zbliża się kolejny sezon „Stranger Things”. Jak żyć?! 

Przejdźmy jednak do podsumowania, które jak zwykle będzie składało się z kilku infografik – mógłbym normalnie jakiś szablon sobie całego posta już stworzyć i tylko uzupełniać obrazki, ale wówczas tekst by musiał być zawsze taki sam. :)



Wydaje się być dość podobne do wszystkich dotychczasowych miesięcy, prawda? Ano prawda, chociaż z małym wyjątkiem – tym razem czytałem nieco mniejsze objętościowo książki, więc liczba stron wyszła nieco inna. Oczywiscie jedyne, w czym to przeszkadza, to w ładnych liniach na wykresach. :D 



Tutaj statystyki w pewnym sensie są podobne w stosunku do maja. Lubię sobie czasem zajrzeć do głębszych danych, takich nieco bardziej szczegółowych i mniej zrozumiałych na pierwszy rzut oka. Nie wrzucam ich tutaj jednak, bo zapewne by Was wszystkich zanudziły. Procentowe różnice pomiędzy powracającymi użytkownikami na przestrzeni miesięcy, porównanie podobnych wycinków czasu, analiza w zależności od udostępniania nowych postów, różne kanały dotarcia do bloga i tak dalej. Tak, uwielbiam statystyki, ale chyba tyle, ile umieszczam na tych infografikach to wystarczająca ilość, żebyście nie uciekli z krzykiem. :D 



Ale bieda… Dopiero jak zacząłem pisać to podsumowanie to zauważyłem, że liczba zdobytych przeze mnie książek jest żałosna wręcz. :D Cóż, zero to w sumie też jakaś tam liczba... Ale spoko, mam jeszcze co czytać, a przy okazji mam przestój w egzemplarzach recenzenckich, więc w sumie nie powinno mnie to dziwić. W lipcu powinno wpaść parę egzemplarzy. :)

Poniżej zamieszczam listę przeczytanych przeze mnie książek oraz linki do opinii o nich:


Pora więc na ostatni, choć wcale nie najmniej ważny element każdego mojego podsumowania! Największą popularnością cieszył się post: Bardzo chcę! #54 – „Patolodzy. Panie doktorze, czy to rak?” Paulina Łopatniuk, natomiast najwięcej wejść pojawiło się z bloga Kącik z książką prowadzonego przez Kasię – dzięki, chociaż zapewne to nieświadome! :D Ach te linki i lista czytelnicza na blogach. :)

A Wam jak minął miesiąc? :)