sobota, 27 października 2018

„Cienie tożsamości” – Brandon Sanderson

Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Brandon Sanderson
Tytuł: Cienie tożsamości
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Anna Studniarek-Więch
Stron: 352
Data wydania: marzec 2016


Świat stworzony przez Brandona Sandersona spełnił niemalże wszystkie moje oczekiwania, które wobec niego stawiałem. Już sam „Z mgły zrodzony” ukazał mi świat pełen zupełnie nowego spojrzenia na magię, niż to, które do tej pory spotykałem w książkach fantasy. Rozwinięcie w postaci czwartej części o dźwięcznym – i jakże pasującym do konwencji całej serii – tytule „Stop prawa” być może na pierwszy rzut oka nie był czymś, co mogłoby mnie porwać, jednak stanowił naprawdę godne następstwo. Postacie Waxa i Wayne’a nie dają się nie lubić, więc chętnie wróciłem do Elendel pełnego połączonych mocy allomancji i ferruchemii. Drugie spotkanie z tym duetem okazało się być równie przyjemne, chociaż jednocześnie zupełnie inne.

Rewolucja przemysłowa to nie tylko poprawa jakości życia ludzi, ale również ciemne strony, które wspomnianą jakość wręcz pogarszają. Elendel rozkwita coraz bardziej, na ulicach pojawiają się automobile, które nie wymagają żywych zwierząt jako napędu, a do budynków doprowadzana jest elektryczność. Pojawia się jeszcze większe rozwarstwienie społeczne, które prowadzi do niepokojów. Najbiedniejsi zaczynają myśleć, co się z nimi dalej stanie, a ich myśli nie osładza informacja o znalezieniu martwego brata gubernatora w otoczeniu nie tylko arystokratów, ale również najbardziej poszukiwanych kryminalistów. Waxillium Ladrian nie ma w takich warunkach zbyt łatwej pracy.

„Cienie tożsamości” to tom, w którym znajdziemy mnóstwo nawiązań do postaci znanych z pierwszej trylogii – Kelsiera, Vin, Sazeda oraz całej reszty paczki Ocalałego. Nie są to jednak tylko wspomnienia informujące o istnieniu takich postaci, ale również ukazanie jaki kult powstał wokół nich. Przy okazji w wielu miejscach nawet czytelnik może poczuć pewnego rodzaju nastrój uniesienia – nawet mimo tego, że zżył się z bohaterami w poprzednich książkach. „Cienie tożsamości” można więc uznać za powieść, która nie tylko przypomina o istnieniu Ocalałego (i to wcale nie tak dawno temu!), ale również w namacalny wręcz sposób przedstawia ten kult, który wokół niego powstał. Co swoją drogą w pewnym sensie jest potwierdzeniem tego, że Kelsier miał od samego początku rację.

„Waxillium oznaczał kłopoty. Warte zachodu kłopoty, bo załatwiał różne sprawy, ale niemal równie paskudne jak problemy, które rozwiązywał”.

Mimo tego, że drugi tom przygód Waxa i Wayne’a to kontynuacja historii znanej z wcześniej powieści, to Brandon Sanderson zapewnił dodatkową rozrywkę dla wszystkich, którzy zdążyli znudzić się światem magii metali. Technologia (o ile możemy użyć tego słowa) wciąż się rozwija, a całe Elendel jest w trakcie rewolucji przemysłowej. Pojawiły się automobile, a do coraz większej liczby budynków doprowadzony został prąd. Nie tylko allomanci i ferruchemicy muszą się odnaleźć w nowym świecie i dostosować swoje umiejętności do tego, co ich otacza, ale również prości ludzie, którzy czują się zagrożeni. Jeśli ktoś by się bardzo mocno uparł, to mógłby w tym doszukiwać się podobieństw do obecnej sytuacji na świecie, ale mogłaby to być zbyt daleko idąca interpretacja.

Ponownie do czynienia mamy z zagadką kryminalną, którą rozwiązać musi lord Waxillium Ladrian, będący jednocześnie w pewnym sensie konstablem, oraz w pełnym sensie głową jednego z najważniejszych rodów w Elelendel. Oczywiście tak jak w „Stopie prawa” nie jest to zagadka typowa dla klasycznego kryminału, jednak mająca z nim wiele wspólnego. Muszę przyznać, że z książki na książkę coraz bardziej podoba mi się takie podejście i realizacja pomysłu autora. Zwłaszcza, że w to wszystko sprytnie wplecione zostały wątki związane z działaniem świata stworzonego przez Brandona Sandersona. A w „Cieniach tożsamości” autor odkrywa kolejne karty dotyczące sztuk metalurgicznych – magia metali cały czas ma jeszcze wiele do powiedzenia czytelnikom. Zresztą nie tylko im, bo bohaterom, którzy niemalże zjedli na allomancji czy ferruchemii zęby również.

Świetna kontynuacja, która zapewnia dużo rozrywki i jeszcze lepsze poznanie stworzonego przez autora świata. Wciąż nie jest to tak porywająca opowieść jak pierwszy tom „Ostatniego Imperium”, jednak na pewno można go nazwać godnym następcą. Zarówno samego „Z mgły zrodzonego”, jak również „Stopu prawa”. Być może zakończenie nie powoduje, że mam przeogromną ochotę sięgnąć po kolejny tom, jednak na pewno sama historia wciągnęła mnie na tyle, że spodziewam się podobnej, wysokiej jakości w kolejnej powieści i na pewno po nią sięgnę. Mam również nadzieję, że stanie się to niebawem, choć jednocześnie obawiam się momentu, w którym skończę swoją przygodę ze światem magii metali.

Łączna ocena: 7/10



Cykl "Ostatnie Imperium"

sobota, 20 października 2018

„World of Warcraft: Traveler. Wędrowiec” – Greg Weisman

„World of Warcraft: Traveler. Wędrowiec” – Greg Weisman
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Greg Weisman
Tytuł: World of Warcraft: Traveler. Wędrowiec
Wydawnictwo: Insignis

Tłumaczenie: Mateusz Repeczko
Stron: 392
Data wydania: 19 września 2018


Ze światem Warcrafta związany jestem obecnie już tylko sentymentalnie i literacko. Znaczy – jako czytelnik. Czasy grania czy to w samego Warcrafta czy też World of Warcraft na razie minęły, chociaż kto wie, czy nie wrócę do nich kiedyś. Kiedy będzie o wiele więcej czasu. Na razie więc korzystam z tej drugiej przyjemności, jakim jest czytanie i pochłaniam tyle Azeroth ile się tylko da. Do tej pory jednak sięgałem jedynie po pozycje przedstawiające wydarzenia znane z fabuły gier, co miało oczywiście swoje plusy i minusy. Pewną nowością jest dla mnie cykl „World of Warcraft: Traveler”, którego pierwszy tom – „Wędrowiec” – został wydany w Polsce nakładem Wydawnictwa Insignis. Przygoda niekoniecznie związana z grami i niekoniecznie przeznaczona jedynie dla dorosłych. Muszę przyznać, że przygoda ta jest całkiem niezła.

Młody Aram Thorne nie był entuzjastycznie nastawiony na wspólną podróż statkiem wraz ze swoim ojcem, a kapitanem rzeczonego statku. Jest to nawet dość delikatne określenie tego, jakie uczucia w nim się kłębiły, kiedy tata pojawił się w rodzinny domu i na rok zabrał go na pokład Falośmigłego. Był to pierwszy, ale nie jedyny przypadek, w którym życie Arama zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Kolejnym był atak piratów na statek, który rozpoczął wędrówkę chłopca oraz drugim matem Falośmigłego. Wędrówkę po nieprzyjaznych ziemiach Kalimdoru, podczas której młody Thorne pozna wiele różnych stworzeń zamieszkujących nie tylko te ziemie, ale również całe Azeroth.

W wielu książkach można się doszukiwać głębszego przesłania, choć często jest to uznawane za szukanie na siłę. Interpretacje bywają naprawdę dowolne i luźne, więc nawet dwoje ludzi może nie mieć tej samej opinii. W przypadku „World of Warcraft: Traveler. Wędrowiec” jednak są widoczne już na pierwszy rzut oka próby edukowania młodszych czytelników w zakresie tego, że powinno się z szacunkiem traktować obcych, jednocześnie uważając na to, co mówią i robią, aby nie wpaść w kłopoty. Pokazywana jest wartość rodziny oraz przyjaźni. Praktycznie większość decyzji, które podejmuje Aram, wyjaśniane są przez autora w sposób zrozumiały i dość jednoznaczny – wskazując motywy, którymi kierował się młody bohater, a te należą do tych uznawanych ogólnie za szlachetne i dobre.

„– Nie ratujemy życia członków załogi, bo dowiedli swojej wartości. Ratujemy ich, by dowieść swojej”.

W całej powieści widać, że jest skierowana głównie do młodszych czytelników, jednak nie jest jednocześnie pisana językiem, który mógłby osobom dorosłym jednoznacznie kojarzyć się jedynie z książkami dla dzieci. Wręcz przeciwnie – osobie dorosłej jedyne co może przeszkadzać, to pewnie niedociągnięcia logiczne, na które dzieci i młodzież często nie zwracają uwagi, a które ułatwiają znacznie wyjaśnienie pewnych zawiłości fabularnych. Lektura należała do naprawdę przyjemnych, głównie dlatego, że była właśnie świetnie wyważona – równowaga pomiędzy zawartością przeznaczona dla dzieci, a narracją godną książek przygodowych (osadzoną jednak w Azeroth) to jest z pewnością jeden z większych plusów tej książki.

Sama historia nie jest może bardzo mocno porywająca, choć z pewnością dobrze przemyślana przez grega Weismana. Miejscami potrafi zanudzić, czasem również można się skrzywić na wspomniane dziury logiczne, jednak w ogólnym rozrachunku jest ona sensowna. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że ja nie jestem grupą docelową dla tego tytułu, tylko o wiele ode mnie młodszy czytelnik. Jeśli rozpatrywać treść książki oraz jej fabułę pod tym kątem – a właśnie tak się ją powinno rozpatrywać – to jest to naprawdę kawał fajnej lektury, który potrafi nie tylko nauczyć, ale również rozbawić i zapewnić dużo rozrywki. A w końcu o to w tym wszystkim chodzi, prawda?

Oczywiście wiadomo od razu, że będzie kontynuacja, o czym Greg Weisman informuje choćby na samym końcu książki. Jednak samo zakończenie również jawnie to pokazuje. Nie jest to może zachęcający do wyczekiwania na drugą część cliffhanger, ale przyznać trzeba, że autor wybrnął z problemu przejścia pomiędzy poszczególnymi tomami całkiem zgrabnie. Jestem umiarkowanie zaciekawiony tym, co będę mógł przeczytać w następnym tomie i mam nadzieję, że drugi element wspomnianego przejścia, czyli początek drugiej części, będzie równie udany. Historia ogólnie rzecz biorąc ma potencjał, jednak należy brać pod uwagę grupę docelową, dla której jest ona tworzona – będą osobą dorosłą trzeba się przygotować na pewne uproszczenia.

Bardzo fajna lektura, która może pokazać młodszym czytelnikom jak wspaniały potrafi być świat Azeroth oraz jak żyć swoim życiem, aby było ono szczęśliwe zarówno dla nich, jak i dla otaczających ich ludzi. Prosta historia pełna przeciwieństw losu i kłód rzucanych bohaterom pod nogi, w której ujrzymy zarówno dobre, jak i złe postacie. Zobaczymy w jaki sposób można walczyć ze stereotypami i jak one bardzo mogą różnić się od rzeczywistości. Może nie należy do najlepszych powieści, jednak z czystym sumieniem mogę ją polecić niemalże każdemu. Zarówno osobom dorosłym, jak i młodzieży – tej starszej i tej nieco młodszej. A od takich właśnie historii tylko jeden krok do poznania całej, wspaniałej fabuły znanej z Warcrafta oraz World of Warcraft!

Łączna ocena: 7/10


Za możliwość przeczytania dziękuję


poniedziałek, 15 października 2018

Z ekranu pod pióro #27 – „Hotel Transylvania 3”

Źródło: Filmweb
Tytuł: Hotel Transylvania 3
Reżyseria: Genndy Tartakovsky
Premiera: 2018
Gatunek: animacja, familijny, komedia


Sezon ogórkowy już zdecydowanie za nami, więc do kin filmy trafiają wręcz w ilościach hurtowych – i to filmy, które z wielką chęcią bym obejrzał. Zapewne o niektórych z nich usłyszymy w styczniu 2019 roku, kiedy nominacje do Oscarów zostaną podane do wiadomości publicznej. Akurat „Hotelu Transylvania 3” to nie dotyczy (raczej), więc niektórych może dziwić taki a nie inny wybór tytułu do obejrzenia. Zwłaszcza jeśli wszędzie wokół tyle fajnych premier. :) Na wszystkie filmy jednak nie dam rady pójść głównie ze względu na brak czasu (w końcu Cinema City Unlimited rozwiązuje problem finansowy). Zawsze jednak byłem fanem animacji, a do tego poprzednie dwie części „Hotelu Transylvania” urzekły mnie dość mocno, więc długo nie zwlekałem z wybraniem się do kina.

Prowadzenie hotelu dla potworów nie należy do najprostszych zajęć. Ciągły stres, przepracowanie, a do tego opieka nad rodziną potrafi wykończyć nawet samego Draculę. Mavis – jak na dobrą córeczkę przystało – zorganizowała wszystkim wakacyjny wypad w postaci potwornego rejsu! Dla Draca jest to zupełnie nowa sytuacja, która przeobraża się w jeszcze bardziej skomplikowaną, kiedy poznaje on Erickę – kapitan statku. Mavis jako jedyna zachowuje zimną krew i w porę spostrzega zbliżające się niebezpieczeństwo. 

Mówi się, że kiedy wychodzą kolejne części filmu, który może pochwalić się dużym sukcesem, to jest to już tylko odcinanie kuponów. Potwierdzenie tych słów można znaleźć zwłaszcza w przypadku animacji. Wiele już kultowych filmów miało mniej więcej taką historię – pierwsza część uwielbiana przez wiele osób, druga już nieco mniej, a każda kolejna oceniana była jeszcze niżej. Podobnie jest w przypadku „Hotelu Transylvania”, którego druga część była co prawda jeszcze w miarę porównywalna do pierwszej, jednak trzecia jest słabsza w sposób widoczny. Nie oznacza to, że jest zła, wciąż bowiem można się nieźle uśmiać w wielu momentach, ale nie czuć tej radości obecnej przez cały seans!

Pierwszy raz w historii „Hotelu Transylvania” mamy do czynienia z nieco weselszym otoczeniem niż ponure, ale przytulne zamczysko pełniące rolę hotelu. Po raz pierwszy na dłuższą metę oczywiście, kiedy tak naprawdę wycieczkowy statek stanowi niemalże całe tło historii. Ba, na samym początku filmu dostajemy nawet pewnego rodzaju retrospekcję przedstawiającą nieco wcześniejsze losy Draca i jego przyjaciół. Poznajemy również antagonistę, który towarzyszył będzie widowni przez większą część filmu. Wszystkie te informacje zostały skondensowane w kilkunastu minutach, które ani się nie dłużą, ani nie są zbyt małą ilością czasu na tego typu zabiegi. Niby mała rzecz, niezbyt istotna w animacji (przynajmniej na pierwszy rzut oka), a cieszy. 

Dalej mamy mnóstwo humoru z równie dużą ilością miejsca na krótkie chwile refleksji nad pracą, rodziną i miłością. Główne tło humorystyczne odgrywają niesamowite ryby w postaci obsługi statku wycieczkowego – robią robotę, zdecydowanie! Wyobraźcie sobie śledzia postawionego na płetwie ogonowej, wciśniętego w kelnerski strój, który z lekko przymkniętymi oczami recytuje wielce eleganckie formułki. A teraz wyobraźcie sobie cały statek takich śledzi! Naprawdę mega! Ryby towarzyszą nam przez cały film, w każdej niemal scenie i są dosłownie wszędobylskie. Są jednym ze znaków rozpoznawalnych trzeciej częsci „Hotelu Transylvania”.

Niestety trochę gorzej wypadają kwestie paczki Draca, wraz z ogólnie pojętą fabułą. Nie ma już tego iskrzenia pomiędzy filmem a widownią, jak to miało miejsce w przypadku poprzednich dwóch części. Żarty są nieco bardziej sztywne i miejscami wymuszone, choć wiele razy widownia chichotała lub wręcz śmiała się na cały głos. Sporo kontrowersji wywołuje również kwestia „zing”, poruszona również w tej części – chociaż na ten temat szczegółów zdradzać nie zamierzam! Osobiście mam na jej temat pewną teorię, która sprawia, że kontrowersje nieco cichną, ale to tylko moja własna, całkowicie subiektywna teoria. Film jednak ratuje też muzyka, którą skomponował między innymi Tiësto. Oczywiście soundtrack można już znaleźć zarówno na Spotify, jak na Youtube, więc można sprawdzić, czy taka muzyka przypadnie Wam do gustu.

Podsumowując, całkiem przyjemna animacja, chociaż odstająca nieco od swoich poprzedniczek. Mimo to wesoła, pełna charakterystycznego, nieco czarnego humoru i oczywiście mająca w sobie to co najlepsze, czyli postacie – Draca i spółkę. Jeśli przypadły Wam do gustu dwie pierwsze części „Hotelu Transylvania”, to trzecia również powinna się Wam spodobać. Nie jest absolutnie koniecznym filmem do obejrzenia, jednak nie powinniście żałować spędzonego z nim czasu. Nie spodziewajcie się jednak wielkich fajerwerków, chociaż wiele scen może Wam zapaść w pamięci na długi, długi czas. A kto wie, być może przez wiele dni po seansie będzie nucić tę czy inną piosenkę, wykorzystaną w filmie. :)

Łączna ocena: 7/10





Wszystkie kadry pochodzą z serwisu Filmweb.

piątek, 12 października 2018

[PREMIERA] „Pierwsze słowo” – Marta Kisiel

Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Marta Kisiel
Tytuł: Pierwsze słowo
Wydawnictwo: Uroboros
Stron: 320
Data wydania: 17 października 2018


Mam bardzo mieszane uczucia kiedy myślę o zbiorach opowiadań. Te, na które trafiałem do tej pory, były loterią – czasem były przyjemne, czasem równe, czasem zawierały kilka świetnych opowiadań a przez resztę ciężko było przebrnąć. Nic więc dziwnego, że podchodzę do takich tomów jak pies do jeża. Jednak pamięć o tych opowiadaniach, które zapadły mi w pamięć i były warte spędzonego nad zbiorami czasu, nakłania mnie do sięgania po kolejne. W końcu zdarzały się już książki, które zawierały praktycznie same dobre opowiadania. Szkoda by było stracić okazję na znalezienie takiej perełki. Może i małże nie byłyby wbiebowzięte, ale zapewne książką by nie pogardziły.

Co łączy cmentarzysko, zamtuz, dzierlatki oraz korporację? Opowiadania. Raz mroczne, raz wesołe, idealne na chandrę oraz takie na wspaniały humor. W tym wszystkim pląsa mały anioł, Lichem zwany, który zamieszkuje pewien wspaniały dom i dba o niego jak o swój własny. Wszystko spod pióra Marty Kisiel, która udowadnia, że żonglowanie między światami, postaciami i klimatami nie jest wcale takie trudne. W każdym razie jest wykonalne. Długie, krótkie, rozbawiające do łez i skłaniające do refleksji (nie mylić z refluksem) – to wszystko można znaleźć na kartach niniejszej książki.

„Mógł godzinami rozprawiać o zwyczajach godowych surykatek albo jeziorach kraterowych, ale jedynym gatunkiem drzewa, który rozpoznawał, była wierzba, a za naturalne środowisko podgrzybków uważał słoiczek”.

Niemal każde opowiadanie jest z zupełnie innej bajki, a mimo to praktycznie wszystkie wydają się być równe. Równo napisane, z utrzymaną taką samą jakością; ciężko znaleźć takie, które wyróżniałoby się w jedną czy drugą stronę. Marta Kisiel zdecydowanie potrafi przede wszystkim wyczuć środek ciężkości danego opowiadania. W zbiorze można znaleźć zarówno takie, które zajmują raptem kilka stron, jak również te, które czyta się przez kilkanaście kartek. Bez względu na to, jak długie jest dane opowiadanie, ma dobrze osadzony środek ciężkości – jest skrojone wręcz na miarę. Nie kończy się nagle i niespodziewanie, nie zaczyna w pewnym momencie gnać na złamanie karku. Opowiadaniom w „Pierwszym słowie” brak jest więc jednego z najbardziej irytujących problemów opowiadań, którego niestety nie jest tak łatwo uniknąć.

Kiedy czytałem pierwszy raz książkę napisaną przez Martę Kisiel, zachwyciło mnie bogactwo słownictwa, którym może się poszczycić autorka. Żeby było jeszcze ciekawiej, nie próbowała się ani wtedy, ani w „Pierwszym słowie” chwalić znajomością „trudnego” słownictwa. Nie próbowała (i nie próbuje) wyjść na niesamowicie elokwentną. Używa po prostu mnóstwa różnych wariacji popularnych słów oraz zdecydowanie widać, że słownik wyrazów bliskoznacznych to jeden z jej najbliższych przyjaciół – nawet pisząc niniejszą opinię czuję się jakbym posługiwał się jedynie minimalną liczbą wymaganych do swobodnej komunikacji słów. A przecież autorka używa jedynie słów ogólnie znanych, nie sięga po żadne wymyślne czy niezwykle fikuśne. 

„ – No i mamy pojedynek na głupotę, bezdenna przeciw bezbrzeżnej (...)”.

Autorka (lub – jak ją określają fani – ałtorka) miesza ton radosny z tym przybijającym, dzięki czemu otrzymujemy mieszankę iście wybuchową. W jednym opowiadaniu przyciska nas depresja, a w drugim tryskamy radością i entuzjazmem wraz z bohaterami. Te nieco bardziej dołujące są jednak krótkie, treściwe i pozostawiające sporo do domysłów i własnej interpretacji – te bardziej wesołe mają o wiele dłuższą formę. Niby nie wpływa to w żaden sposób na same opowiadania (jak wspomniałem, są raczej równe), jednak zdecydowanie inaczej się je odbiera. W każdym razie ja każde z nich przeżywałem w zupełnie inny sposób. Krótkie, depresyjne formy nie pozwalały mi się wgryźć w detale, a jedynie ukazywały sam szkielet, wokół którego można samemu zbudować odpowiednie tkanki i uformować z nich docelowy kształt. Wydaje się to nieco przesadzonym opisem, jednak naprawdę można dokładnie takie wrażenie odnieść – jakby Marta Kisiel specjalnie zostawiła jedynie sam szkielet opowiadania, który pozostawia dużo miejsca na interpretację.

Bardzo udany zbiór opowiadań, które nie są może bardzo odkrywcze czy porywające, ale zapewniają sporo rozrywki (oraz przemyśleń). Na ogromny plus na pewno zasługuje fakt, że niemalże wszystkie z nich są równe – nie ma takich, które znacznie odbiegają jakością od reszty. Ciężko mi wskazać najgorsze lub najlepsze z nich. Co w połączeniu z dobrym całokształtem daje naprawdę niezły wynik. Osobiście jestem ukontentowany „Pierwszym słowem” i zaliczam je do tego nielicznego grona zbiorów opowiadań, które będę wspominał pozytywnie. A nawet polecał! Zwłaszcza, że znajdują się w nim opowiadania dotyczące Licha oraz Ody, znanych z innych, tym razem dłuższych, dzieł Marty Kisiel.

Łączna ocena: 7/10


Za możliwość przeczytania dziękuję


środa, 10 października 2018

Bardzo chcę! #50 – „Świt robotów” Martin Ford

Źródło: Lubimy Czytać
Czysto teoretycznie można było się w dzisiejszej odsłonie mojego cyklu „Bardzo chcę!” spodziewać fantastyki – wszak dawno jej tutaj nie było. Jednak mój ulubiony gatunek musi poczekać na kolejne chciejki, bowiem tym razem mam dla Was coś bardziej współczesnego, chociaż w pewnym sensie ignorowanego, bądź po prostu niezauważalnego przez większość ludzi. Pozycja jest co prawda już nieco wiekowa, jak na rozwój o którym wspomina, jednak wiele aspektów, które porusza, jest z pewnością aktualnych. Tak, trzy lata dla rozwoju sztucznej inteligencji oraz uczenia maszynowego to naprawdę całe wieki. „Świt robotów” w oryginale pojawił się po raz pierwszy w 2015 roku, w Polsce natomiast został wydany rok później, w 2016. Porusza tematy obecnie częściowo już aktualne, a częściowo będą wciąż pieśnią przyszłości.

Temat zastępowalności niektórych zawodów, który miałby się pojawić w trakcie czwartej rewolucji przemysłowej, powoli wychodzi na usta coraz większej liczby osób. Niektórzy są mocno zaniepokojeni, że powtarzalne zawody mogą całkowicie zniknąć z rynku, wyparte przez algorytmy. Już teraz sztuczna inteligencja potrafi pisać proste notatki prasowe, a uczenie maszynowe jest w stanie wyliczyć predykcje awarii maszyn w przemyśle – co teoretycznie może skutkować eliminacją niektórych etatów osób odpowiedzialnych za utrzymanie ruchu na liniach produkcyjnych. Martin Ford podjął się próby opisania nie tylko potencjalnych zagrożeń oraz zysków, jakie niesie ze sobą rozwój technologii, ale również jej potencjalny wpływ na ekonomię. 

Książka co prawda ze względu na to, że wydana została trzy lata temu, nie zawiera w sobie informacji o najnowszych zdobyczach rozwoju AI oraz ML, jednak należy pamiętać, że pierwsze algorytmy sztucznej inteligencji oraz uczenia maszynowego pojawiły się już dawno temu. Sam termin „sztuczna inteligencja” znany był już w latach 50. XX wieku. „Świt robotów” ma więc z pewnością do powiedzenia, a ja bym bardzo chciał się przekonać co dokładnie chce przekazać. Jeśli powyższy zdania nie są wystarczająco zachęcające dla Was, to spójrzcie proszę, co ma do powiedzenia samo wydawnictwo o niniejszej pozycji:

„Większość ludzi szuka celu. Chcemy czuć się potrzebni, ważni. Chcemy widzieć efekty naszej pracy i starań, dzielić się nimi i chwalić. To naturalny, biologiczny wręcz proces i paradygmat. W ten sposób zaprogramowała nas natura. I właśnie w tej chwili, stojąc u progu rewolucji przemysłowej, ten dar odrzucamy.
Zwalniamy i podziwiamy świt robotów. 
Czy praca księgowego zostanie zastąpiona przez komputer? Czy nadal potrzeba będzie ludzkiej myśli i refleksji, aby napisać artykuł? Kto szybciej i sprawniej będzie programował? Człowiek, maszyna, komputer, sztuczna inteligencja? 
Według Martina Forda, przedsiębiorcy z Doliny Krzemowej każda praca, która wpisuje się w paradygmat zer i jedynek, prawdy i fałszu, zasad, schematów i twardych wytycznych, może zostać nam odebrana. Program nie musi być innowacyjny, bo program nie popełni błędu. Dziennikarze? Już teraz jesteśmy w stanie tak zaprogramować system, aby wyszukiwał cytaty, opowiadał anegdoty i analizował wypowiedzi. 
Czym może skutkować masowe wymieranie zawodów i miejsc pracy? 
Ogromnym załamaniem w gospodarce konsumenta, pogłębiającymi się różnicami pomiędzy elitą, klasą średnią i najbiedniejszymi, zmianą ludzkich perspektyw i mentalności, która po odebraniu poczucia bezpieczeństwa i znaczenia w społeczeństwie popadnie w marazm i wyciszenie ambicji. 
W „Świcie Robotów” autor przedstawia nam swoją wizję przyszłości, popierając ją solidnymi argumentami i wiedzą z zakresu biznesu czy gospodarki. Do jakich osiągnięć zdolna jest robotyka i jak wpłyną na nasz świat? Co się wydarzy w momencie, w którym AI stanie się bardziej innowacyjne i ciekawskie, niż nasze umysły? Martin Ford odważnie namawia – zdajmy sobie sprawę z konsekwencji. I przygotujmy się na nie, bo prawdopodobnie nie ma już odwrotu… 
Czy nadchodzi ekonomiczna katastrofa, skutkująca nerwicą gospodarki i pogłębiającą się nierównością? 
Czy może świat i społeczeństwo czeka epoka dobrobytu? 
Musimy zadecydować. 
Teraz”.

Jesteście zainteresowani? :) Czy sztuczna inteligencja będzie jakikolwiek zagrożeniem (lub wręcz przeciwnie) dla literatury?

poniedziałek, 8 października 2018

Z ekranu pod pióro #26 – „Venom”

„Venom” plakat
Źródło: Filmweb
Tytuł: Venom
Reżyseria: Ruben Fleischer
Premiera: 2018
Gatunek: akcja, sci-fi


Powoli zaczyna się sezon na całkiem spoko premiery filmów. Sezon ogórkowy się zakończył, więc aż się prosi o większe zainteresowanie kinem. Nawet specjalnie z tej okazji (chociaż i tak się mi przyda) założyłem portfel Masterpass, dzięki któremu mogę nabyć bilety do kina za 10 zł sztuka! Zdecydowanie przebija to na razie w moich oczach Cinema City Unlimited, ponieważ nie zawsze mam czas na kino, nawet i te dwa razy w miesiącu. Często też nie ma dla mnie niczego ciekawego z premier, a nadrabianie również może być kłopotliwe czasowo. Jednak dzięki Masterpass w cenie Unlimited mam cztery seanse miesięcznie – być może nawet uda się to w październiku wykonać, bo jest na co chodzić ;)

Dla członków załogi wahadłowca „Fundacji Życia” miał to być prosty powrót na Ziemię po misji zwiadowczej. Niestety coś poszło nie tak, co dla całej planety może oznaczać nawet zagładę. Nie wie o tym jednak Eddie Brock, który nieświadomie staje się żywicielem dla Venoma – symbionta, który trafił na Ziemię, a który nie jest w stanie przeżyć bez nosiciela. Eddie, którego życie legło w gruzach jeszcze nie wie, w jak poważne tarapaty wpadł i jak bardzo jego życie się zmieni w najbliższej przyszłości.


„Venom” to film wielu sprzeczności. Od samego początku, kiedy tylko wszedł na ekrany kin, miażdżony jest przez krytyków i jednocześnie wysoko oceniany przez przeciętną widownię. Nie ma się co temu dziwić, bowiem scenariusz ma niewiele wspólnego z wydarzeniami, które znane są z komiksu. Przede wszystkim nie uświadczymy w nim Spidermana, który jest wszak wręcz nieodłączną częścią historii symbionta. Antagonista jest zupełnie inny, a sam antybohater nie jest tym, do którego przyzwyczajeni są fani Marvela. Nawet jeśli odetniemy od filmu te aspekty i potraktujemy tę produkcję jako bardzo szeroko zinterpretowaną adaptację, która być może stanowi jakieś preludium przed wprowadzeniem pajęczego bohatera, to wciąż film ma wiele wad. Jednak – co bardzo ciekawe – mimo tego wszystkiego bawiłem się na nim całkiem przednio.

Początek jest nudny jak flaki z olejem. Wprowadzenie do fabuły ciągnie się niemiłosiernie długo – mamy przedstawione życie Brocka, dziennikarza, w którego rolę wcielił się Tom Hardy. Mamy również historię symbionta oraz antagonisty (który swoją drogą tak mocno przypominał Elona Muska, że przez pół filmu zastanawiałem się nad tym, czy reżyser specjalnie w ten sposób przedstawia Drake’a), ale wszystko pozbawione jest pazura i jakiejkolwiek akcji. Dopiero po kilkudziesięciu minutach, kiedy Venom pojawia się po raz pierwszy, film zaczyna galopować. Dosłownie – najpierw koń grzebał sobie kopytem w trawie, a nagle poderwał się do galopu, albo wręcz cwału. Dopiero tutaj zaczyna się cała zabawa.

Dość problematyczne jest również to, że z całego filmu w pamięć zapada tylko Eddie Brock. Absolutnie żaden inny aktor ani aktorka nie dała z siebie więcej, niż to absolutnie konieczne. Oczywiście można powiedzieć, że to w końcu jest film o Venomie, więc to główny (anty)bohater powinien grać pierwsze skrzypce, jednak kiedy cały film napędza tylko jedna postać, nie jest zbyt dobrym znakiem. Wspomniany już przeze mnie Drake, który jest w tym przypadku antagonistą, w ogóle nie jest w stanie przebić się do świadomości widza. Tak naprawdę gdyby nie fakt, że stylizowany jest bardzo mocno na odpowiednik Elona Muska – wielkiego wizjonera zafascynowanego lotami w kosmos, który od najmłodszych lat miał mnóstwo rewolucyjnych pomysłów – to po prostu mignąłby mi przed oczami. Tak po prostu.

Film jednak bardzo ratują (o ile nie zwracamy uwagi na ogromną rozbieżność z komiksem) zarówno sceny akcji, jak i humor. Wbrew temu, co miałem okazję przeczytać przed seansem, „Venom” nie został zamieniony w komedię. Oczywiście jest dużo scen, które tryskają humorem, jednak ograniczony jest on głównie do krótkich dialogów pomiędzy symbiontem a jego nosicielem. Nie pojawiają się jednak one co dwie minuty – tak naprawdę jest ich wbrew pozorom niewiele. Pojawiają się jako pewnego rodzaju przerywniki, których zadaniem jest nieznaczne ostudzenie emocji. W końcu występują głównie pomiędzy kolejnymi scenami akcji, w których CGI odwaliło kawał dobrej roboty. Pisząc to, mam na myśli brak zbyt dużego kombinowania i zalania widzów lawiną widocznych gołym okiem efektów, które tworzone są dla samego faktu pokazania, co potrafi współczesna technologia.

O spłyceniu relacji między symbiontem a jego nosicielem można całe wykłady napisać, jednak wiele wskazuje na to, że to miał być po prostu film akcji ze scenami walk, pościgów, a nie studium przypadku walki dwóch umysłów. Tego ostatniego bowiem nie było wcale – Eddie Brock nie wyglądał na bardzo przejętego faktem posiadania w sobie nieziemskiej istoty, natomiast sam Venom nie musiał również walczyć o dominację. Twórcy jednak pokazali parę szczegółów, na które przeciętny człowiek nie zwróci uwagi podczas zastanawiania się nad konsekwencjami tego typu symbiozy. Na pewno jednak osoby, które nastawione były na nieco bardziej psychologiczne podejście w filmie, będą srodze rozczarowane. To nie jest ten typ filmu, zdecydowanie.

Szukacie prostego filmu akcji, który wykorzystuje jedną z postaci znanych z Uniwersum Marvela? Dobrze trafiliście. Jeśli pójdziecie do kina z takim nastawieniem, to otrzymacie nawet dobry film. „Venom” jednak rozczaruje wszystkich, którzy chcą produkcji rodem z Marvel Cinematic Universe. Brak Spidermana (chociaż tutaj zaważyły względy licencyjne), zrobienie z Venoma antybohatera, przeniesienie akcji filmu do innego miasta, kompletnie inny rys psychologiczny Eddiego Brocka – wszystko to spisuje ten film na straty wśród fanów Marvela. To już więc tylko od tego, czego oczekujecie od tej produkcji zależy czy jest sens się na nią wybierać. Powiem na koniec jednak jeszcze jedno – scena między napisami zapowiada dość interesującą przyszłość. ;)

Łączna ocena: 7/10


Wszystkie kadry pochodzą z serwisu Filmweb.

czwartek, 4 października 2018

Co pod pióro w październiku 2018?

Jak do tej pory zakładane plany udaje mi się realizować. To, co przedstawiam Wam w postach z tej serii, czytam niemalże nawet w podobnej kolejności. Równy poziom udaje mi się utrzymać chyba głównie dlatego, że z uporem maniaka co najmniej ostatnią godzinę przed snem przeznaczam właśnie na lekturę – chociaż we wrześniu zdarzyło się ominąć parę wieczorów. Zwłaszcza pod koniec miesiąca, kiedy to odbywały się niezwykle emocjonujące Mistrzostwa Świata w Piłce Siatkowej Mężczyzn 2018. Jak nam skubańcy tie-breaki serwowali to co się dziwić, że długo to trwało i nie było praktycznie już czasu na wieczorną lekturę! A wszak nie samymi książkami żyje człowiek.

Znowu, jak co miesiąc, nie planuję zbyt mocno kombinować. Mam kilka książek do recenzji i głównie na nich się skupię. Zwłaszcza, że chyba powoli zaczynam dotykać granicy swoich możliwości, więc trzeba nieco zwolnić (albo przyspieszyć z czytaniem!), inaczej mogę zacząć się nie wyrabiać. A w tym żadnej przyjemności nie ma, jeśli jest presja czasu. Fajnie jest czytać najnowsze pozycje (i to takie, które mnie interesują), ale umiar również trzeba znać, bo co za dużo to i świnia nie zje. :P Zwłaszcza, kiedy własne, prywatne pozycje czekają na lepszy czas... :)

Zobaczcie więc, co tym razem możecie ujrzeć w zbliżającym się miesiącu na moim blogu. :) Klasycznie zdjęcia okładek pochodzą z serwisu Lubimy Czytać, ze stron konkretnych tytułów.

„Pierwsze słowo” – Marta Kisiel
„Pierwsze słowo” – Marta Kisiel

Zbiory opowiadań zazwyczaj nie mają u mnie zbyt dobrych opinii. Marta Kisiel jednak nie ma dobrego zdania również o swoim własnym zbiorze, co mnie akurat napawa optymizmem – zazwyczaj jak ktoś nie docenia swoich dzieł, to oznacza, że jednak są choć trochę dobre. :) Mam nadzieję, że i tym razem tak będzie, zwłaszcza, że akurat z prozą tej autorki mam jak na razie bardzo dobre wspomnienia.

„World of Warcraft: Traveler. Wędrowiec” – Greg Weisman
„World of Warcraft: Traveler. Wędrowiec” – Greg Weisman

Chyba nie jest żadną tajemnicą, że wszystko, co związane z Warcraftem pochłaniam po prostu całymi stosami. Pozycji od Wydawnictwa Insignis jest ostatnio co nie miara, więc mam w czym przebierać. Tym razem więc sięgnę z wielką chęcią po coś, co wyjątkowo nie stanowi historii znanej z gier, za to stworzona dla młodszych czytelników!
„Cienie tożsamości” – Brandon Sanderson
„Cienie tożsamości” – Brandon Sanderson

Piąta książka Brandona Sandersona, z którą będę miał do czynienia, i jednocześnie piąta z tego samego cyklu. Poprzednia, „Stop prawa”, była początkiem kolejnej historii ze świata pełnego magii metali, w którym po raz pierwszy mogłem obserwować rewolwery oraz elektryczność. Wysoka jakość autora powinna zapewnić mi znowu sporo rozrywki, mam nadzieję, że jeszcze lepszej niż ostatnim razem. :)
NIESPODZIANKA

Dawno nie było niespodzianki! :) Tym razem pojawia się ona jako potencjalna odsłona książki od Wydawnictwa Insignis, która powinna do mnie trafić już niebawem! Mam nadzieję, że tak się stanie i będę mógł podzielić się z Wami wrażeniami z lektury. Jeśli jednak nie, to na pewno w tym miejscu znajdzie się coś innego, równie ciekawego!

środa, 3 października 2018

[PREMIERA] „Spektrum” – Martyna Raduchowska

„Spektrum” – Martyna Raduchowska
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Martyna Raduchowska
Tytuł: Spektrum
Wydawnictwo: Uroboros
Stron: 416
Data wydania: 3 października 2018


Pierwszą część cyklu „Czarne światła” skończyłem czytać stosunkowo niedawno – w czerwcu 2018 roku. Książka okazał się być bardzo odświeżającą pozycją w porównaniu do powieści, które czytam na co dzień. Nie była doskonała, jednak pokazywała naprawdę duży potencjał, zwłaszcza na rozbudowę świata. Niewiele się więc zastanawiałem kiedy otrzymałem propozycję przeczytania kolejnego tomu, czyli „Spektrum”. W związku z tym potencjałem, o którym wspomniałem, od samego początku liczyłem na naprawdę wiele. Na rozwój tego, co zostało przedstawione w pierwszym tomie, na jeszcze lepszą historię oraz wyjaśnienie niektórych wątków z „Łez Mai”. Wydaje mi się, że moje oczekiwania zostały wyjątkowo spełnione.

Atak na Beyond Industries był dniem, który zmienił całkowicie życie całego New Horizon. Był on również dniem, który przewrócił świat Jareda Quinna do góry nogami. To przez wydarzenia z tego pamiętnego dnia stał się niemal cyborgiem, z mnóstwem cybernetycznych wspomagaczy, sztucznymi organami oraz wszczepami. Wydaje się, że kazdy doskonale wie, co wydarzyło się w B-Day. Jednak to Maya zna całą prawdę o tym, co zrobiła, jak mijały kolejne dni i w co zmieniła się reinforsynowa ekstaza, która opanowała większość zbuntowanych replikantów. Tylko ona pamięta i jest w stanie przekazać tę wiedzę innym. W tym również samemu Quinnowi.

Absolutnie nie czytajcie tej pozycji bez znajomości pierwszego tomu, czyli „Łez Mai”. Po prostu zabierzecie sobie nie tylko przyjemność z czytania poprzedniej części, ale i tej. „Spektrum” jest bowiem opisem wydarzeń znanych z wcześniejszej powieści, jednak tym razem z perspektywy Mai – replikantki, która przydzielona została jako partner Jareda Quinna, policjanta z New Horizon. A muszę przyznać, że ta druga perspektywa jest przedstawiona w iście pyszny sposób. Nie tylko bowiem możemy poznać samą wersję wydarzeń przedstawioną przez replikantkę, która traktowana była jako antagonista w „Łzach Mai”, ale również przyjrzeć się tej tajemniczej i niedostępnej części miasta, którą jest ukryte za Murem Dark Horizon.

„Każda rewolucja prędzej czy później pożera własne dzieci, a ta ucztuje na mózgach duszonych w psychodelicznym sosie”.

Tutaj Martyna Raduchowska stworzyła niezbyt skomplikowaną, ale spójną logicznie przestrzeń. Dark Horizon daje się poznać jako wciąż bliżej nieokreślone na mapie miejsce, które jednak nieznacznie odkrywa swoje uroki. Poznajemy również nieco lepiej jego mieszkańców (o ile można ich tak nazwać), powody, dla których się tu znaleźli oraz samą infrastrukturę, którą odszczepieńcy zbudowali na ruinach tego, co pozostało po buncie oraz późniejszych nalotach. Autorka opisuje jak wygląda handel, zdobywanie pożywienia, komunikacja ze zwykłymi mieszkańcami New Horizon oraz przede wszystkim codzienność zarówno tych normalnych, jak i nieco oszalałych od reinforsyny wygnańców. Nie znajdziecie tutaj wielu fajerwerków, ale na pewno możecie liczyć na dopracowane i przemyślane motywy.

„Spektrum” nie pochłania od samego początku do końca i nie kradnie czasu. Nie zmusza do czytania i nie sprawia, że zapomina się o całym świecie. Jednak „Spektrum” gwarantuje nie tyle rozrywkę, co dobrze spędzony czas nad dobrze napisaną książką. Można powiedzieć, że jest to taki paradoks – nie jestem w stanie się zachwycać tą książką, jednak nie jestem również w stanie nazwać jej przeciętnym czytadłem. Jest jednocześnie zbyt dobra na to, oraz nie aż tak dobra, aby rozpatrywać ją w kontekście najlepszych ze swojego gatunku. Na pewno jest jeszcze lepsza niż „Łzy Mai”, które same w sobie były już bardzo przyjemną lekturą. Szersze ukazanie świata, skupienie się na odpowiednich wątkach, odpowiedzi na pytania czytelników oraz wyjaśnienie ledwo rozpoczętych wątków osadza „Spektrum” na o wiele wyższym poziomie.

Z najciekawszych rzeczy, które możemy spotkać w drugiej części „Czarnych świateł” jest skupienie się na tym, w jaki sposób replikanci funkcjonują, jak są zbudowani, na co są wrażliwi, a na co odporni. Kiedy używam słów „jak są zbudowani”, mam na myśli dosłownie wykorzystane materiały, gniazda w ich ciele, neurozłącza oraz całą resztę technologicznego żelastwa, które wchodzi w skład androida łudząco przypominającego człowieka, jednak będącego na o wiele wyższym poziomie. Również poruszone wątki dotyczące psychiki potencjalnych androidów oraz tego, w jaki sposób można zapanować nad ich wciąż rosnącą inteligencją stanowią są bardzo smacznymi kąskami. Opisy radzenia sobie w Dark Horizon w sposób naturalny rozszerzyły również wachlarz dostępnych czytelnikowi technologii oraz urządzeń, które wprowadzone zostały przez autorkę do stworzonego przez nią świata.

„Książki umierają z godnością i w ciszy, niepostrzeżenie obracają się w proch już od dnia, w którym jeszcze ciepłe i pachnące drukarską farbą trafiają na swoją pierwszą półkę”.

Co ciekawe, „Spektrum” może się pochwalić całkiem zacnym cliffhangerem. Przyznam szczerze, że już dość dawno nie miałem aż takiej ochoty od razu sięgnąć po kolejny tom. Zakończenie jawnie pokazujące czego możemy się spodziewać w kolejnej części, jednak pozostawiające niezły mętlik w głowie – dlaczego akurat tak, skąd się to wzięło, jak się to wszystko ma do informacji, które pojawiły się w książce. W połączeniu z domysłami snutymi przez postacie biorące udział w ostatnich scenach, otrzymujemy mieszankę wybuchową, co do której nie wiemy jedynie w jaki sposób eksploduje. A bardzo chcemy tę eksplozję zobaczyć na własne oczy. 

Świetna następczyni „Łez Mai”, która rzeczywiście jest zupełnie inna niż większość kontynuacji czy kolejnym tomów w cyklach. Mnóstwo technologii przedstawionej w prosty sposób, dla przeciętnego czytelnika, jednak ukazującej swój ogrom oraz pomysłowość autorki. Zupełnie inna perspektywa wydarzeń z pierwszego tomu pozwala na wyrobienie sobie opinii nie tylko na temat jednej ze stron „pojedynku” pomiędzy porucznikiem a jego partnerką, ale również na szersze spojrzenie na życie w stolicy po B-Day. Bardziej dojrzała, choć wciąż emocjonująca i nastawiona na dobrą rozrywkę książka. Zdecydowanie z niecierpliwością będę wyczekiwał kontynuacji.

Łączna ocena: 8/10


Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „Czarne światła”

wtorek, 2 października 2018

Podsumowanie wrzesień 2018

Mam nadzieję, że miesiąc minął Wam całkiem przyjemnie – nawet jeśli jesteście uczniami i właśnie rozpoczęliście nowy rok szkolny! Przynajmniej będziecie mieli wiele okazji do czytania w postaci lektur szkolnych! Tak, trolluje. :) Wiem doskonale, że w większości jest to przykry obowiązek, chociaż być może uda Wam się tak jak mi odkryć dzięki temu naprawdę wspaniałe dzieła! Tak było bowiem z „Potopem” Henryka Sienkiewicza, którego z początku absolutnie nie chciałem czytać. Okazało się jednak, że jest to naprawdę niesamowita powieść, do której wracałem wielokrotnie. Zresztą to wtedy stałem się członkiem obozu Sienkiewicza w odwiecznej „wojnie” Sienkiewicz kontra Mickiewicz. :) Powiedziałbym, że warto wybrać swoją stronę barykady, jednak najlepiej po prostu doceniać przeogromny wkład obu autorów w literaturę!

Tymczasem jednak wróćmy do nieco bardziej współczesnych autorów oraz mniej ambitnych (choć wcale nie gorszych!) powieści, które miałem okazję przeczytać w minionym miesiącu. Od dłuższego czasu na moim blogu nie było takiej twardej i ciężkiej w odbiorze lektury, która mogłaby wstrząsnąć kimś lub zmienić jego światopogląd. Od długiego czasu czytanie traktuję dosłownie jako rozrywkę i nie mam ochoty na trudne książki, które niewątpliwie rozwijają stronę duchową każdego człowieka, jednak trzeba być na nie przygotowanym. Jednak nie znaczy to, że wciąż na blogu gościć będzie jedynie fantastyka, lżejsze kryminały czy też wręcz literatura młodzieżowa. Na razie jednak cieszę się z lekkich lektur, które dają mi ogrom radości, a które wierzę, że są w stanie również zadowolić Was wszystkich!

We wrześniu udało mi się utrzymać poziom z ostatnich miesięcy  – pięć książek zaliczonych. Co prawda w liczbie stron teoretycznie wyszło nieco gorzej, ale z drugiej strony jeszcze we wrześniu zacząłem czytać „Spektrum”, które jest kontynuacją „Łez Mai”. No i dojechałem gdzieś do połowy. Zobaczmy jednak jak to wygląda na wykresach:



Jest znaczny spadek liczby stron, jak również liczby odsłon. Trochę się opuściłem w udostępnianiu swoich wpisów na grupach książkowych, chociaż szczerze powiedziawszy to Google Analytics nie pokazuje jakiegoś wzmożonego ruchu kierowanego z Facebooka. Wygląda jednak na to, że chyba sporo osób używa AdBlocków, ponieważ spadek jest zauważalny w porównaniu września do sierpnia. To jednak można w szczegółach zobaczyć na następnej infografice:



Niby liczba odsłon i sesji spadła, jednak współczynnik odrzuceń nieco zmalał. Do tego widzimy inne ratio nowych kontra powracających użytkowników, na korzyść powracających. Czy to dobrze, czy też źle – ciężko ocenić jednoznacznie. Wszak blogi książkowe rządzą się nieco innymi prawami niż strony e-commerce czy też choćby blogi techniczne. :)



Dziewięć miesięcy minęło, a w wyzwaniu już 82%. Zostało jedynie 18%, co w rozbiciu na ostatni kwartał daje średnio po 6% do wyrobienia każdego miesiąca. Chyba do zrobienia, co nie? ;)



Zdobycze książkowe pod względem ich ilości też wypadają porównywalnie w stosunku do poprzednich miesięcy. Łącznie osiem sztuk, z czego trzy egzemplarz recenzenckie – które już niedługo zobaczycie na blogu! Do tego klasycznie kolekcja Mistrza Grozy oraz dwie sztuki zombiaków warszawskich. :)

A oto i lista przeczytanych w minionym miesiącu książek, wraz z linkami do opinii o nich:

1. "Zgadnij kto" - C. McGeorge (28 mm)
2. "Małe Licho i tajemnica Niebożątka" - M. Kisiel (16 mm)
3. "Druga szansa" - K. B. Miszczuk (25 mm)
4. "Mikrowyprawy w wielkim mieście" - Ł. Długowski (31 mm)
5. "Stop prawa" - B. Sanderson (27 mm)

Zgodnie z informacjami z Google Analytics najwięcej wejść na mojego bloga zapewniła mi Gosia z bloga Cząstka mnie - serdeczne dzięki! :) Natomiast największym zainteresowaniem cieszyła się opinia o książce „Małe Licho i tajemnica Niebożątka” autorstwa Marty Kisiel.

A jak minął Wasz miesiąc? :)