wtorek, 29 września 2020

[PREMIERA] „Berło Ziemi” – A.C. Gaughen

„Berło Ziemi” – A.C. Gaughen
Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
A.C. Gaughen
Tytuł: Berło Ziemi
Wydawnictwo: Uroboros
Tłumaczenie: Emilia Skowrońska
Stron: 464
Data wydania: 30 września 2020

Praktycznie każda propozycja Wydawnictwa Uroboros, która trafia do mojej skrzynki pocztowej, sprawia mi radość i powoduje, że zaczynam odczuwać satysfakcję. Książki, które wydają, są tą odmianą fantastyki, która pozwala zwyczajnie nacieszyć się ciekawą fabułą, wspaniałymi światami oraz nie zawsze idealnymi bohaterami. Po prostu pozwalają mi się rozerwać bez zastanawiania się, czy to wszystko ma jakikolwiek sens! Pochłaniam ich książki kilogramami i pomimo tego, że zdaję sobie doskonale sprawę z niedoskonałości, to jestem po prostu ukontentowany i usatysfakcjonowany. Czemu by więc nie sięgnąć w takim razie również po „Berło Ziemi”, zwłaszcza że jest to pierwszy tom dłuższego cyklu. Wiecie, świat pustyni, magia Żywiołów – brzmi jak coś, co faktycznie można dłużej pociągnąć. Na razie jednak zaliczyłem dopiero pierwszy tom i nie jestem przekonany, chociaż nie skreślam całego cyklu.

Dla pokoju swojej krainy oraz życia najbliższych osób można zrobić naprawdę wiele. Shalia postanawia poświęcić swój stan oraz cnotę i wyjść za mąż za władcę Krain Kości. Uważa się on za wcielenie Trójlicego boga – a dokładniej za jedną trzecią wcielenia. Pozostałe dwie trzecie to jego rodzeństwo. Niestety w Krainie Kości władanie Żywiołami uznawane jest za zdradę, co może Shalii przysporzyć wiele kłopotów, zważywszy na jej dotychczasowe przyjaźnie. A bardzo szybko, tuż po zaślubinach, dowiaduje się, że sama włada Żywiołem Ziemi – zgodnie ze słowami jej przyjaciółki, która od chwili ponownego uwolnienia tego Żywiołu już wyczuwała moc Shalii. Uwięziona między samymi złymi decyzjami, królowa Krainy Kości musi dokonać odpowiedniego wyboru – choć nikt nie wie, która decyzja jest tą słuszną.

Od pierwszych stron całość się dłużyła niemiłosiernie. Nie mogłem się kompletnie wczuć w narrację – wstęp do głównej historii nie został napisany w przykuwający uwagę sposób, a wręcz przeciwnie. Widać było szybkie przeskoki pomiędzy wydarzeniami, byle tylko przejść dalej. Przez pierwsze sto stron dosłownie musiałem się zmuszać do brnięcia dalej. Powtarzałem sobie po prostu, że dalej będzie lepiej. Nawet ciężko było poznać wykreowany przez autorkę świat, bo prócz suchych i bardzo oszczędnych w szczegóły informacji typu nazwy krain (państw?) czy po prostu „zawarciu pokoju” nie było niczego konkretnego. Ledwie poznaliśmy kilka postaci i to jedynie z imienia oraz funkcji. Nawet nierozerwalne więzy rodzinne wśród ludzi pustyni nie zostały w żaden sposób pokazane. Ot, jest rodzeństwo no i na słowo wierzymy, że ono sobie pomoże. No i w ogóle. A teraz małżeństwo. Koronacja. O, pół książki za mną.

Dużym problemem jest też coś, co osobiście zawsze traktuję jako kreowanie pozbawionych inteligencji postaci. Kojarzycie te sytuacje, w których z dialogu oraz opisu danego wydarzenia wynikają bezpośrednio niewygodne pytania? Takie, które każdy normalny człowiek by zadał? Otóż bohaterowie ich nie zadają, jeśli by to miało przeszkodzić fabule. Spotkałem się z tym w „Berle ziemi” wiele razy i za każdym razem zachodziłem w głowę, jakim cudem można zostawić tak oczywiste sygnały, że liczy się tylko wymyślona przez autorkę fabuła, a nie to, jak jest przedstawiana? Przy okazji nie pozwala to w żadnym stopniu przekonać się do postaci i spojrzeć na nie inaczej niż przez pryzmat zastraszonego, niezbyt inteligentnego stworzenia, które nie umie zadać pytania, nawet jeśli doskonale wie, że zaraz wpadnie w kłopoty (a może ich uniknąć).

Trochę mam problem z odbiorem całej książki przez te aspekty wymienione wyżej, bo sama historia, mimo że oklepana i dość przewidywalna, to może wciągnąć. Autorce udało się parę razy zaskoczyć całkiem zgrabnymi zwrotami, a do tego, dopóki nie dochodzi do dialogów, to opisy są zapisane naprawdę całkiem przyjemnym językiem. Prostym, ale przemyślanym, warsztatowo całkiem dobrym – no trudno ogólnie się doczepić. Zwłaszcza że w sumie skończyłem całą książkę dość szybko i mimo wszystko raczej się nie nudziłem. No i przy okazji na parę osobnych słów zasługują same Żywioły, które są jedną z podstaw całej historii oraz stworzonego wokół nich świata. W tym przypadku grają podobną rolę, jaką odgrywała ogólnie pojęta magia w „Szklanym Tronie” – są przez pewnego władcę nieakceptowalne, nielegalne w jego krainie i wszyscy „posiadacze” mocy są prześladowani.

Nie bez powodów wykorzystałem cudzysłów przy słowie „posiadacze”. Nie do końca bowiem zostało jasno i przejrzyście wyjaśnione, czym dokładnie są te Żywioły i w jaki sposób „zdobyć” ich moc. Początek książki sugeruje, że nie jest to coś, czego można się nauczyć (chociaż potrzebna jest nauka kontroli), jednak nie jest powiedziane wprost, kto może poszczycić się możliwością władania mocą któregoś z Żywiołów. Jeśli miałby to do czegoś porównać, to chyba jako pierwsza rzuca mi się magia metali przedstawiona u Sandersona – wygląda na to, że ludzie po prostu się rodzą z losowym (?) Żywiołem bez możliwości kontroli innych i być może rodzina oraz geny mają na to wpływ. Jednak nie tylko. Niestety brakuje mi trochę bardziej szczegółowych wyjaśnień co, gdzie, jak, po co, w jaki sposób i tak dalej, ale być może przyjdzie na to pora w kolejnym tomie. W końcu często pierwsze części służą jedynie zarysowaniu całokształtu, a czas na głębsze kopanie przychodzi w następnych książkach.

Najbardziej jednak fascynująca jest postać Shalii. W akapitach wyżej miałem parę zastrzeżeń co do całokształtu powieści, jednak trudno coś złego powiedzieć o naszej głównej bohaterce, królowej Krain Kości. Poznajemy ją jako niepewną dziewczynę, która jednak pod spodem ma jasny pogląd na świat, swoje własne przemyślenia, kręgosłup moralny i zamierza się tego wszystkiego trzymać za wszelką cenę. Ma misję w życiu, którą chce spełnić i zarówno niedogodności życiowe, jak i te okruchy szczęścia, które jej podrzuca los, wykorzystuje w jasnym i od samego początku postawionym celu. Oczywiście nie jest przy tym naiwnie zafiksowana na konkretnych metodach, stara się dostosować do sytuacji i przyjmuje argumenty, o ile są logiczne. Widać, że akurat na tę postać autorka miała pomysł od samego początku. Wykonanie zresztą też jest naprawdę dobre. Chyba głównie dla śledzenia dalszych losów Shalii oraz jej rozwoju chętnie sięgnę po kolejne tomy.

Jak więc widzicie, mam nie lada problem z oceną tej książki. „Berło Ziemi” z jednej strony jest mającą potencjał historią, która zawiera w sobie standardowe i dość oklepane motywy, jednak już niejednokrotnie autorzy udowodnili, że da się z tego wykroić coś wspaniałego. Z drugiej natomiast jest pełna rzeczy, które mocno zgrzytają – zarówno na gruncie logicznym, jak i wykonawczym. No a do tego ma jednak naprawdę konkretną i sensowną główną bohaterkę. Osobiście dam szansę autorce i chętnie sięgnę po drugi tom, mając jednak z tyłu głowy wszystkie nie niedoróbki. W końcu jest to jej pierwsza książka, a zgodnie z posłowiem, tworzona była od czasów nastoletnich. Ma więc prawo być niedoskonała. Oby jednak się z czasem wyrobiła – historia może mieć naprawdę ciekawe rozwinięcie.

Łączna ocena: 5/10




Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „The Elementae”

sobota, 26 września 2020

„Czarnoksiężnik z Ognistej Góry” – Steve Jackson, Ian Livingstone

„Czarnoksiężnik z Ognistej Góry” – Steve Jackson, Ian Livingstone
Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Steve Jackson, Ian Livingstone
Tytuł: Czarnoksiężnik z Ognistej Góry
Wydawnictwo: FoxGames.pl
Tłumaczenie: Jakub Jastrzębski
Stron: 210
Data wydania: 16 września 2020

Książki paragrafowe – a taką właśnie jest „Czarnoksiężnik z Ognistej Góry” – znane są już od lat 60. XX wieku. W Polsce po raz pierwszy pojawiły się w 1985 roku i zaczęły zyskiwać powoli coraz większą popularność. Jak to się więc stało, że do tej pory nie miałem okazji obcować z żadną z nich? Nie mam bladego pojęcia. Na całe szczęście dzięki uprzejmości Grupy Wydawniczej Foksal oraz głównego wydawcy FoxGames, znanego z wielu innych podobnych tytułów, mogłem wreszcie zagłębić się w ten wspaniały świat interakcji w książce. Nie do końca wiedziałem, czego się spodziewać, a do tego nie mam absolutnie żadnego porównania z jakimkolwiek innym tytułem. Poniższa recenzja napisana jest więc z perspektywy kompletnego amatora, który dopiero zaczął odkrywać ten świat. Wygląda jednak na to, że trafiłem na doskonałą książkę do tego celu!

W czeluściach Ognistej Góry mieszka ponoć czarnoksiężnik. Bogaty, władny i mocarny. Wejścia do jego skarbów strzeże jednak labirynt, w którym aż roi się od jego popleczników, strasznych stworzeń, pieczar i pomieszczeń pełnych najrozmaitszych pułapek. Wszystko zbudowane z myślą o samotnych podróżnikach, którzy połaszą się na skarby ukryte w samym środku góry. Wiele decyzji stoi przed każdym śmiałkiem, mnóstwo niebezpieczeństw, ale również i ogrom nagród. Podejmij wyzwanie, wybieraj mądrze i przede wszystkim przeżyj – lub wykorzystaj swoje wspomnienia następnym razem, gdy będziesz przemierzał przepastne głębiny Ognistej Góry.

Na samym początku warto chyba przybliżyć, czym tak właściwie są książki paragrafowe. Ich nazwa pochodzi od paragrafów, z których składa się cała historia – krótkich fragmentów, najczęściej ponumerowanych, zawierających niekoniecznie chronologicznie ustawione wydarzenia. Wiele paragrafów zawiera w sobie prośbę o podjęcie pewnej decyzji, takiej jak wybranie konkretnej drogi lub odpowiedzi na zadane pytanie. W zależności od odpowiedzi czytelnika (wybór jest najczęściej zamknięty), idzie się do paragrafu, który został wskazany dla danej odpowiedzi. W przypadku „Czarnoksiężnika z Ognistej Góry” jest dodatkowo pewnego rodzaju mechanika walki oraz postaci, urozmaicająca jeszcze bardziej rozgrywkę. Na początku tworzy się swoją kartę przygody, w której zawarte są podstawowe informacje takie jak ekwipunek czy statystyki zręczności, wytrzymałości oraz szczęścia. Dopiero wtedy można rozpocząć swoją przygodę z wnętrznościami Ognistej Góry!

Właśnie, mechanika. Kiedy spotykamy się z bardziej rozbudowanymi grami (nie bójmy się użyć tego słowa – jakby nie patrzył czytanie tej książki to w pewnym sensie udział w grze), mechanika może być ciężka do przeskoczenia. Kto grał w Dungeons and Dragons i próbował przebrnąć przez podręczniki do tego systemu, ten wie, o czym mówię. Jednak RPG to RPG, a książka? Tu mechanika powinna być minimalna, łatwa do zapamiętania. Taka, że raz przeczytasz instrukcję i już wiesz wszystko (a przynajmniej „prawie wszystko”). Zgadnijcie, czy w tym przypadku tak jest? Jak najbardziej! Obawiałem się trochę, że będę co chwilę musiał przeskakiwać na sam koniec książki, gdzie jest swoista instrukcja obsługi, jednak tak naprawdę jednorazowe przeczytanie zasad w zupełności mi wystarczyło. Stworzenie karty postaci (zwanej tu kartą przygody) zajęło dosłownie kilka minut – trzy rzuty kością, przepisanie ekwipunku, wybór eliksiru i voilà – można zaczynać!

Zarówno w trakcie tworzenia karty, jak i później, podczas czytania, będziecie zmuszeni wykonać raz na jakiś czas rzut kością. Jedną lub dwiema – takimi „klasycznymi”, sześciościennymi (znanymi również wśród fanów gier jako kości K6). Co prawda w zestawie z książką nie zostały dołączone żadne kości, ale nie martwcie się, o dziwo i to autorzy przewidzieli. Jeśli nie macie w domu żadnych „ka szóstek”, to otwierając książkę na losowej stronie, możecie na samym dole dostrzec rysunki dwóch kostek z różnymi wartościami oczek. Można wykorzystać ten sposób do wykonywania rzutów – nie zastąpi on w 100% normalnego zamieszania dwoma sześcianami w rękach i powierzenia życia swojej postaci zwykłemu losowi stołowemu, jednak w razie czego nie jesteście skazani na konieczność zdobycia fizycznych przedmiotów. Zresztą, rada ode mnie – w internecie jest wiele darmowych aplikacji, pozwalających na wykonywanie rzutów różnymi kośćmi wielościennymi, możecie się w razie czego nimi posiłkować.

Cała historia jest, wokół której dzieją się wszystkie wydarzenia, jest prosta jak budowa cepa, ale interaktywność i możliwość podejmowania wyborów działa jak najlepszy cliffhanger – nie można się powstrzymać przed zobaczeniem, co na nas czeka za kolejnym zakrętem lub w następnej komnacie. Tak naprawdę nawet możliwości decyzyjne nie są zbyt urozmaicone. Głównie chodzi o wybór kierunku, w którym się pójdzie na rozwidleniu lub ocena czy warto wejść do danego pomieszczenia, czy też nie. Jednak ten dreszczyk emocji tuż przed dokonaniem wyboru… Ach, tak, to jest to! Niby nijak ma się do pełnoprawnych gier fabularnych, gdzie historię na bieżąco może modyfikować Mistrz Gry, ale i tak niesamowicie działa to na wyobraźnię oraz ten mały kawałek w umyśle, który jest odpowiedzialny za podekscytowanie. Dopamina wręcz pryska we wszystkie strony po każdym przeskoczeniu do kolejnego paragrafu.

Jeśli nie mieliście nigdy do czynienia z czymś takim jak książka paragrafowa, to „Czarnoksiężnik z Ognistej Góry” jest idealną pozycją do rozpoczęcia swojej przygody z tym typem rozrywki. Trudno mi się wypowiedzieć jak wypada ona na tle innych paragrafówek, bo nie miałem z nimi styczności, jednak zakładam, że może być co najmniej zadowalająca (o ile nie „przekraczająca standardy”). Mnóstwo świetnej zabawy, wiele godzin podejmowania różnych decyzji, prosta mechanika oraz niepewność, czy nie trzeba będzie zaczynać przygody od nowa to główne cechy wydanej przez FoxGames pozycji. Rozpaliła we mnie chęć do poznania innych paragrafówek, a chyba między innymi o to w tym wszystkim chodzi, prawda? Żeby sięgać po jeszcze większą ilość tak wspaniałej rozrywki, która przy okazji rozbudza wyobraźnię i zdolności decyzyjne (oraz Wasz talent kartograficzny, he-he) i gwarantuje więcej godzin zabawy, niż wskazywałaby na to liczba jej stron!

Łączna ocena: 9/10


Za możliwość przeczytania dziękuję


poniedziałek, 14 września 2020

„Mitologia nordycka” – Neil Gaiman

„Mitologia nordycka” – Neil Gaiman
Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Neil Gaiman
Tytuł: Mitologia nordycka
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Paulina Braiter-Ziemkiewicz
Stron: 240
Data wydania: 2 marca 2017

Mitologia nordycka to jedna z tych mitologii, które znam najmniej. Swego czasu (jeszcze w szkole) doskonale znałem mitologię grecką oraz rzymską – do tego stopnia, że nawet wygrywałem przeróżne konkursy – jednak nasi północni „sąsiedzi” przewijali mi się jedynie w popkulturze lub prostych i niezobowiązujących nawiązaniach. Rozpoznaję niektóre postacie, znam szkielet wierzeń, jednak nigdy niedane mi było sięgnąć głębiej, po szczegóły. Książka Neila Gaimana wydała się więc potencjalnie idealną pozycją dla mnie, fana fantastyki, który doskonale zna nazwisko tego autora. Widziałem sporo pochlebnych opinii o niej, jak również ostrzeżenia, że nadaje się ona głównie dla osób, które nie zjadły na mitach nordyckich zębów. Czyli w sumie jestem w grupie docelowej!

Na bazie mitów nordyckich powstało wiele dzieł popkultury, z Marvelem na czele. Duża część literatury jest wręcz przesiąknięta tą mitologią. W życiu Neila Gaimana również odegrała bardzo dużą rolę – pisarz od najmłodszych lat zafascynowany był przygodami Thora oraz podstępnymi sztuczkami Lokiego. Wiele osób jednak wciąż zna te postacie jedynie z filmów oraz literatury niekoniecznie bezpośrednio nawiązującej do oryginalnych historii. Neil Gaiman wychodzi naprzeciw potrzebom propagowania surowych, oryginalnych mitów i tworzy książkę zawierającą tak wierne odbicia starych opowieści, jak to tylko możliwe. Przy okazji jednak dodając szczyptę świeżości oraz nowoczesności – tak, aby współczesny czytelnik zapoznał się z nordyckimi bogami z przyjemnością.

„– Loki-rzucił. – Loki to zrobił.
– Czemu tak myślisz? (...)
– Ponieważ – odparł Thor – kiedy coś idzie nie tak, najpierw zawsze myślę, że to wina Lokiego. Oszczędza mi to mnóstwo czasu.”

Na samym początku muszę się zgodzić z mnóstwem opinii, które podkreślają, że „Mitologia nordycka” przeznaczona jest głównie dla osób, które nie miały wcześniej z nią styczności. No, ewentualnie miały niewiele. Ja właśnie taką osobą jestem – znałem oczywiście imiona bogów, kojarzyłem parę nazw, wiedziałem, jakie cechy mają poszczególne postacie, ale na tym się wszystko kończyło. Przy okazji mój pogląd na postacie mityczne był trochę skrzywiony przez popkulturę (Marvel mocno powykrzywiał to i owo). Nie znałem żadnych pełnych historii oraz ani jednej przygody któregokolwiek z bogów. Neil Gaiman mi to umożliwił, chociaż do porządnego zagłębienia się w temat brakuje jeszcze bardzo dużo – w końcu to jedynie 240 stron i kilkanaście historii!

Autor ułożył je w bardzo sensownej kolejności i wygląda na to, że dobrze wybrał te, które były warte wspomnienia. Sam wspomina na samym początku, że po zakończeniu pracy nad tym dziełem, odkrył, że czyta się je bardzo płynnie – pomimo tego, że można to uznać za coś w rodzaju zbioru opowiadań. Faktycznie, płynność jest zachowana, a z jednej opowieści wynika druga, powołując się często na wydarzenia, które właśnie poznaliśmy. Jak więc widzicie, rzeczywiście można traktować „Mitologię nordycką” jako jedną z pierwszych pozycji na drodze do poznania panteonu bóstw nordyckich oraz ich rzekomej przeszłości, jak i przyszłości. Razem z samym Ragnarökiem na czele. No dobra, na samym końcu, zgodnie z kolejnością poszczególnych historii, ale wiadomo, o co chodzi.

„– Wspaniałe słowa i dzielne słowa – odrzekł Odyn. – Słowa, które mają ukryć twój strach”.

Sama mitologia nordycka znacznie różni się od greckiej czy rzymskiej, które to obie są bardzo popularne (zwłaszcza w trakcie edukacji wczesnoszkolnej za czasów mojej młodości). Tutaj mamy do czynienia z często bardzo brutalnymi i naturalistycznymi opisami oraz podejściem zgoła… obrzydliwym wręcz. Ma to swój niesamowity urok i idealnie komponuje się z wyobrażeniem o narodach nordyckich – twardych, zimnych, pragmatycznych do bólu i niemarnujących absolutnie niczego. Wszystkie historie są tymi wartościami wręcz przesiąknięte, dlatego musicie się liczyć z nieco mocniejszymi fragmentami – i to pomimo tego, że widać w działaniach autora, że starał się złagodzić to i owo jak tylko się dało. Nic w sumie dziwnego, skoro jego książka ma zachęcać do zainteresowania się Odynem, Thorem, Lokim i całą resztą Asów oraz Wanów, jak i reszty istot odgrywających najważniejsze role w tych wszystkich opowieściach.

Jak widzicie, więc jeśli jeszcze nie zaczęliście studiować mitów nordyckich, a bardzo chcielibyście to robić, to pozycja od Neila Gaimana może być doskonałym początkiem. Historie napisane są bardzo przyjemnych, charakterystycznym dla takich przedwiecznych wręcz opowieści językiem, a sposób ich ułożenia gwarantuje pełne zrozumienie poszczególnych wydarzeń. Trudno rozpatrywać „Mitologię nordycką” na tle po prostu książki, bo autor tak naprawdę nie tworzył czegoś swojego od zera, chociaż musiał włożyć również dużo pracy w dobór odpowiednich mitów, ustalenie ich kolejności i takie ich opisanie, aby zachęcić czytelnika do dalszej eksploracji. Te trzy składowe udały mu się świetnie, więc śmiało mogę polecić ten niezbyt gruby tom jako urozmaicenie zarówno beletrystyki, jak i tytułów mocniej stąpających po gruncie. Po prostu sami sprawdźcie, a prawdopodobnie nie będziecie zawiedzeni!

Łączna ocena: 7/10



czwartek, 10 września 2020

Bardzo chcę! #72 – „Kwantechizm, czyli klatka na ludzi” Andrzej Dragan

„Kwantechizm, czyli klatka na ludzi” Andrzej Dragan
Źródło: Lubimy Czytać

Tak, znowu nie mam beletrystyki do zaprezentowania. Tym razem dość świeża na mojej liście chciejek pozycja, pojawiła się na niej bowiem jeszcze w sierpniu, polecona przez znajomego. Wypłynęła podczas rozmowy o książkach popularnonaukowych oraz – w pewnym senie – stopniu trudności w przyswajaniu co niektórych pozycji. To właśnie on mi polecił tę pozycję, której w sumie sam jeszcze nie przeczytał, ale jemu również kilka osób ją polecało. Zapoznałem się więc zarówno z samym opisem, jak i opiniami (tymi mniej i bardziej profesjonalnymi, bo w takich przypadkach istotna jest zarówno wartość merytoryczna, jak i przyjemność z czytania jako zwykły, szary żuczek) i faktycznie jest to coś, co bardzo chętnie przeczytałbym w najbliższej przyszłości. Niestety Empik Go nie posiada wersji audiobookowej (choć trochę się obawiam słuchać „Kwantechizmu”), więc na razie trafia na półkę „kiedyś na pewno”. 

A o czym jest w ogóle ta książka? W dużym skrócie o fizyce kwantowej. W dużych naprawdę dużych ilościach. O teoriach, możliwościach, potencjalnych zagrożeniach i furtkach dla ludzkości (i nie tylko ludzkości). Do tego mnóstwo przemyśleń autora, które w wielu recenzjach jawią się jako dość kontrowersyjne, odbiegające mocno od tematyki samej fizyki i skupiające się na rzeczach często metafizycznych. Cóż, mi nie potrzeba jeszcze lepszej zachęty! Może z tego wyjść całkiem niezła zupa, jak to sam autor określa zawartość „Kwantechizmu”. Zerknijcie zresztą sami na opis Wydawnictwa Fabuła Fraza, umieszczony w serwisie Lubimy Czytać:

„Za jakiś czas zostaniemy ewolucyjnie zastąpieni istotami, które dzielić od nas będzie przepaść o wiele większa, niż obecnie dzieli nas od mrówek. Mówienie z jakąkolwiek pewnością o czymkolwiek jest więc nie tylko bezczelnością, ale, co gorsza, nietaktem pisze Autor. Intelektualna prowokacja? Kokieteria wybitnego fizyka zajmującego się teorią kwantową, laureata kilkudziesięciu nagród za działalność naukową, ale też fotograficzną, filmową i za komponowaną muzykę? Podążając razem z Draganem na jego chybotliwej nieco, elektrycznej deskorolce (latem i zimą dojeżdża nią na wydział fizyki warszawskiego Uniwersytetu) musimy się uzbroić w cierpliwość. Wkrótce zrozumiemy, że wszystko, co człowiek kiedykolwiek zbudował, z piramidami, Wieżą Eiffla oraz Jezusem ze Świebodzina włącznie, zmieściłoby się bez trudu wewnątrz kostki sześciennej o boku pięciu kilometrów. Niby niewiele, ale ten sam człowiek przy pomocy kartki, długopisu i kosza na śmieci zdołał odkryć czarne dziury, w pobliżu których czas staje w miejscu, wymyślił, w jaki sposób wykorzystać osobliwe prawa mechaniki kwantowej do wykonania teleportacji, a także uzmysłowił obie, że podobnie jak wszystkie mikroskopijne cząstki kwantowe, on również znajduje się w wielu miejscach na raz”.

Brzmi intrygująco?


niedziela, 6 września 2020

„Imię róży” – Umberto Eco

„Imię róży” – Umberto Eco
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Umberto Eco
Tytuł: Imię róży
Wydawnictwo: Noir sur Blanc
Tłumaczenie: Adam Szymanowski, Stanisław Kasprzysiak
Stron: 756
Data wydania: 1 kwietnia 2012

„Imię róży” było jednym z tych tytułów leżących w domowej biblioteczce rodzinnego domu, od którego odbiłem się za młodu. Są takie książki, których po prostu nastolatek nie da rady przeczytać, nieważne jakby się starał. Już po paru pierwszych stronach odrzucił mnie język (nad którym obecnie się rozpływam) oraz sama tematyka i umiejscowienie akcji w czasie (który obecnie mnie fascynuje). Po latach pozycja ta stała się jedną z tych, które uważam za obowiązkowe do przeczytania w moim życiu. Nie tylko dlatego, że jest to już w pewnym sensie klasyka literatury, ale również dlatego, że moje zainteresowania zdecydowanie chylą się ku problemach poruszanych przez Umberto Eco. Moje postanowienie udało się wreszcie spełnić i chyba przez długi jeszcze czas będę wracał myślami do „Imienia róży”.

Do opactwa w północnych Włoszech przybywa Wilhelm z Baskerville wraz ze swoim uczniem Adso z Melku. Przybywają tam z konkretnym celem, jednak okazuje się, że opat ma do nich również bardzo delikatną prośbę. Uczony Wilhelm znany jest ze swego nieprzeciętnego umysłu, bystrości oraz niekonwencjonalnego myślenia, więc dla opata jest ostatnią deską ratunku – wszak niebawem do opactwa przybywa bardzo znaczna delegacja. Tymczasem niedawno odkryto zwłoki tuż poza terenem klasztoru, i to zwłoki należące do jednego z mnichów. Szybko okazuje się, że nie jest to jedyny trup, którego historię musi odkryć uczony Anglik, a wszystkie tropy prowadzą do jednego, nietypowego dla takich spraw pomieszczenia klasztornego…

„– A ty – zapytałem z dziecinną zuchwałością - nigdy nie popełniasz błędów?
– Często – odparł. – Lecz zamiast płodzić jeden tylko, wymyślam ich wiele, tak że nie jestem niewolnikiem żadnego”.

Wiele opinii, które miałem okazję przeczytać, zarzucają książce Umberto Eco bycie bardzo antyklerykalną, czy wręcz wrogo nastawioną do Kościoła Katolickiego jako instytucji. Osobiście jednak widzę coś zgoła przeciwnego. Już od samego początku czytelnik może zmierzyć się z problemami, z którymi próbował walczyć Kościół – zarówno na terenie opactwa wśród prostych mnichów, jak i na poziomie o wiele wyższym. Różnorodność poglądów, mnogość odłamów (często zwanych heretyckimi), do tego niezgodność między poszczególnymi zakonami to był chleb powszedni, często wynikający z tego, że mnich czy kapłan to również tylko (albo aż) człowiek. Autor wspaniale to przedstawia ukazując zarówno skrajnie przeciwne obozy, jak i postacie opowiadające się po środku i próbujące wszystko wyjaśnić w sposób rozsądny.

Bardzo wiele można się dowiedzieć o życiu przeciętnego mnicha oraz ogólnie całego opactwa w średniowieczu. Cała akcja dzieje się w 1325 roku, chociaż pojawia się również wiele nawiązań do wydarzeń nawet sprzed sześćdziesięciu lat. Czas w powieści wyznaczany jest przez godziny liturgiczne, dostosowane w tym przypadku do pór dnia w północnych Włoszech – z początku trudno się oczywiście w tym połapać, jeśli człowiek nie jest przyzwyczajony, ale w pewnym momencie wchodzi to już wręcz w krew. Dodatkowy plus jest więc taki, że nauczymy się, kiedy mniej więcej wypada nona, kiedy jutrznia, kiedy nieszpór, a kiedy kompleta. Zapewne wiedza obecnie raczej niezbyt przydatna, ale przynajmniej można brylować w towarzystwie taką ciekawostką! No a dodatkowo jednak taki zabieg dobrze wpływa na cały klimat i odbiór książki.

„Dobrem dla księgi jest, by była czytana. Księga uczyniona jest ze znaków, które mówią o innych znakach, te zaś z kolei mówią o rzeczach. Bez oka, które je czyta, księga kryje znaki, które nie wytwarzają pojęć, a więc jest niema”.

E-book, który miałem okazję czytać, ma jeden, dość irytujący problem. Dość często gubi kropki na końcu zdań. Niestety z rozpędu często udaje się czytać dalej zdanie, które tak naprawdę jest już zakończone. Jak się więc domyślacie, nie należy to do zbyt przyjemnych doznań, zwłaszcza jeśli nie jest to odosobniony przypadek. A nie jest – dosłownie co kilka stron trafiałem na taki kwiatek i to jeszcze najczęściej tuż przez imieniem jakiejś postaci. Siłą rzeczy więc nie spodziewałem się kompletnie zakończenia danej frazy i zadowolony z siebie leciałem dalej uznając początek zdania za kontynuację myśli – no i się przeliczałem. Jak widzicie było na to tyle irytujące, że powstał z tego aż cały, osobny akapit w opinii. Wydawnictwo powinno jeszcze raz poddać korekcie cały e-book i usunąć te przeoczone babole.

To jest chyba jedyna uwaga co do samych technikaliów w e-booku. Cieszę się jednocześnie, że wybrałem ten format, a nie papier, bo (co sam autor wyjaśnia na samym początku) książka pełna jest łacińskich wstawek. Zapewne papierowa wersja ma od razu przypisy z tłumaczeniem na dole strony, ale jeśli tak jest, to czasem potrafią one pewnie zająć nawet ćwierć strony. W wydaniu elektronicznym każde ze zdań wypowiedzianych przez postacie (są to bowiem jedynie właśnie kwestie dialogowe lub przytaczane napisy) zostało ładnie oznaczone interaktywnym przypisem, pojawiającym się i znikającym, kiedy tylko czytelnik ma na to ochotę. Samo użycie takich wstawek w innym języku może być dyskusyjne. Spodziewam się, że wiele osób będzie na to narzekać, jeszcze inni uznają to w ogóle za błąd, ale już po parudziesięciu stronach widać, że wbrew pozorom ten zabieg ma sens. W końcu „Imię róży” miało odwzorować jak najlepiej dialogi prowadzone przez średniowiecznych mnichów w czasach, w których łacina była lingua franca, choć niekoniecznie cały czas w niej rozmawiano między sobą.

„A często mędrcy nowych czasów są tylko karłami, które wspieły się na ramiona innych karłów”.

Sama „sprawa kryminalna”, nad którą pracują Wilhelm i Adso jest przepełniona tym, czego można się spodziewać po średniowiecznych uczonych mnichach. Są tu elementy klasycznej logiki (wnioskowanie, oczywiście z dużym naciskiem na sylogizmy, stawianie hipotez, stosowanie kwantyfikatorów etc.), a także matematyczne podejście do rozwiązywania problemów. Dużo większy nacisk położony jest na dedukcję niż działania aktywne. Tak naprawdę morderstwa, które mają miejsce w opactwie, to sieć naprawdę wspaniałej intrygi, do której rozwiązania potrzeba naprawdę nieprzeciętnego umysłu, zwłaszcza mając do dyspozycji jedynie wiedzę oraz narzędzia dostępne w 1325 roku. Umberto Eco ten wątek poprowadził bezbłędnie, chociaż odnoszę wrażenie, że był on jedynie rdzeniem, wymaganym przez fabułę, wokół którego zbudowano coś o wiele ważniejszego. Wszystko to, o czym wspomniałem w poprzednich akapitach.

Nie jest to książka dla każdego i nie jest to historia, którą nacieszyć się może każdy młody człowiek. Sam jestem tego najlepszym przykładem – choć od najmłodszych lat chłonąłem różne tytuły jeden za drugim, to jednak sposób, w jaki „Imię róży” zostało napisane oraz tematyka, którą porusza, zdecydowanie nie trafiała do mojego młodego serca. Teraz jednak widzę całą wspaniałość, która przemawia przez kartki (choćby elektroniczne) powieści. Tak wielowarstwowej książki historycznej nie czytałem bardzo dawno. Chciałbym przy tym zaakcentować fakt, że książka ta jest DEBIUTEM Umberto Eco. Doskonałym debiutem, z pewnością kontrowersyjnym, na pewno bogatym w treść i przesłanie, a do tego przepełnionym merytorycznym przygotowaniem oraz przedstawiającym rozległą wiedzę samego autora.

Łączna ocena: 9/10



piątek, 4 września 2020

Co pod pióro we wrześniu 2020?

Wakacje minęły, jak jeden dzień – parafrazując znany szlagier Andrzeja Rosiewicza. Było i się zmyło, zostawiając po sobie wspaniałe (bądź nie) wspomnienia i czasem nawet trochę zmarznięty tyłek. A skoro mamy już koniec wakacji, to znaczy, że jest wrzesień! Powoli wchodzimy w jesień, drzewa niebawem pokryją się pięknymi kolorami, a nas wszystkich być może ogarnie nostalgia i lekko depresyjny nastrój. Co jest najlepsze na smutne, deszczowe, jesienne wieczory? Kawa lub herbata oraz książka! Znacie mnie już pewnie na tyle dobrze, że wspaniały wieczór z jakimś tomem w ręku nie może oznaczać byle jakiego, wziętego pod wpływem chwili tytułu! Lubię sobie jednak zaplanować to i owo wcześniej.

Tak jest i tym razem – po raz kolejny planuję jedynie cztery tytuły w przypadku papierowych wydań oraz (tym razem udało się wybrać wcześniej) kilka sztuk audiobooków. Wykorzystałem ostatni dzień mojego urlopu w sierpniu do zrobienia małego zapasu w biblioteczce Empik Go, więc mam w czym wybierać. Trochę mi się wyczerpały pomysły na pozycje z dziedziny astrofizyki, bo trochę ich nadrobiłem jeszcze w sierpniu, ale nic straconego! Na pewno wszystkich jeszcze nie zaliczyłem, a poza tym pojawią się kolejne! W końcu trzeba poszerzać swoją ofertę cały czas, prawda Empiku?

Poniżej znajdziecie (jak co miesiąc) listę planowanych przeze mnie pozycji. Będzie trochę recenzencko, a trochę kontynuacyjnie. Jak zwykle wszystkie okładki książek pochodzą z serwisu Lubimy Czytać.

„Triumf Endymiona” – Dan Simmons
„Triumf Endymiona” – Dan Simmons

To już będzie ostatnie spotkanie z bohaterami i światem znanym mi z całego cyklu „Hyperiona”. Z jednej strony się cieszę, że dowiem się, jak cała misterna intryga uknuta przez autora się zakończy, a z drugiej się smucę, gdyż… no właśnie, gdyż jest to już ostatnia część. Zobaczymy, co tym razem wymyślił Dan Simmons!

„Berło Ziemi” – A.C. Gaughen
„Berło Ziemi” – A.C. Gaughen

Nowość od „Uroboros”, która wychodzi we wrześniu. Fantastyka, a jakżeby inaczej! Całkiem niezłe zagraniczne opinie oryginału. Młodzieżówka, trochę young adult, ale czasem bardzo lubię przeczytać coś lżejszego. Mam jedynie nadzieję, że sceny miłosne, bo zapewne występują, mnie nie zabiją.

„Zadziwiający Maurycy i jego edukowane gryzonie” – Terry Pratchett
„Zadziwiający Maurycy i jego edukowane gryzonie” – Terry Pratchett

Przedostatni tom z kolekcji „Świata Dysku” – a to oznacza, że pozostanie mi jeszcze tylko „Pasterska korona” i to będzie już wszystko… „Zadziwiający Maurycy” nie należy do żadnego konkretnego podcyklu, za to zawiera w sobie KOTA! A Śmierć kocha koty. Chociaż nie wiem, czy Śmierć tu jest, jednak spodziewałbym się jego obecności.

„Mitologia nordycka” – Neil Gaiman
„Mitologia nordycka” – Neil Gaiman

No, trzeba wreszcie przeczytać coś, co wyszło spod pióra Neila Gaimana – a „Mitologię nordycką” mam akurat pod ręką! Przy okazji jest to jedna z najmniej znanych mi mitologii, więc połączę przyjemne z pożytecznym.

AUDIOBOOKI

Tym razem się przygotowałem wcześniej! Dorzuciłem do biblioteki w Empik Go parę tytułów, które chciałbym przesłuchać we wrześniu. Zobaczymy, w jakim stopniu mi się to uda, a jak bardzo mi się plany pozmieniają (tutaj akurat się to zdarza), jednak wstępnie możecie liczyć na marudzenie o takich oto pozycjach:

  • „Stulecie detektywów” – Jürgen Thorwald
  • „Anatomia Góry. Osiem tysięcy metrów ponad marzeniami” – Rafał Fronia
  • „Dlaczego śpimy. Odkrywanie potęgi snu i marzeń sennych” – Matthew Walker
  • „Thomas Alva Edison. Biografia autoryzowana” – William H. Meadowcroft


środa, 2 września 2020

Podsumowanie sierpień 2020

Wakacje i po wakacjach! Tak samo z latem – było lato i się zmyło! Sierpień dał nam przynajmniej chwilę takiego porządnego, gorącego lata (chociaż mnie to akurat zbyt mocno nie cieszyło), więc mogliśmy się wszyscy poczuć jak paręnaście lat temu – kiedy to w zimę faktycznie pojawiały się temperatury rzędu -15°C, a lato charakteryzowało się 30°C przez dwa miesiące. Tym razem musieliśmy się nacieszyć raptem dwoma tygodniami takiej pogody, chociaż przyszła ona nagle i z pewnością wiele osób zaskoczyła. Wyszło jednak dzięki temu na to, że ósmy miesiąc 2020 roku okazał się tym najbardziej wyczekiwanym, jeśli o wakacyjne plany chodzi (choć dla wielu były one bardzo okrojone ze względu na sytuację wirusową)!

Moje plany urlopowe wypadły właśnie na sierpień, chociaż trochę nie trafiłem z datami. Akurat, kiedy pojechałem w góry, niż się z wyżem zderzył i zafundował nam cały dzień opadów – chociaż o dziwo bez zapowiadanych grzmotów! W efekcie tak naprawdę tylko jeden dzień przeznaczyliśmy z moją ładniejszą połową na wyjście na szlak. Jednak był to zdecydowanie udany dzień! Chochołowska Dolina zaliczona, na Bobrowieckiej Przełęczy mieliśmy okazję porozmawiać ze Słowakami (oczywiście każdy w swoim własnym języku), a ze szczytu Grzesia obserwowaliśmy bawiącego się w oddali na zboczu niedźwiedzia. Czy można sobie wyobrazić piękniejsze ukoronowanie urlopu (tak, to był ostatni dzień przed wyjazdem)?

U mnie dość często urlop oznacza wręcz zmniejszenie aktywności czytelniczej, bo zajmuję się mnóstwem przeróżnych rzeczy. Jestem osobą, która nie cierpi wypoczywać biernie – po prostu leżąc. Jeśli gdzieś jadę, to muszę tam przebierać jak najwięcej nogami! Wyniki czytelnicze nie są więc jakoś wybitnie powiększone. Mało tego – gdyby nie długie podróże pociągiem, to by były nawet gorsze! Sami jednak spójrzcie na klasyczny zestaw statystyk:



Tym razem trochę urozmaicenia w medium książek. Kilka audiobooków się udało przesłuchać, jak zwykle papier przy czytaniu rządził, ale z okazji podróży pociągiem, sięgnąłem po swojego Kindla. Dzięki temu „Imię róży”, które już dawno chciałem przeczytać, zostało wreszcie zaliczone!



Mniejsza liczba przesłuchanych minut to nie tylko efekt mojego urlopu, ale również urlopu u podkasterów. Sierpień to od wielu lat na polskiej scenie podkastowej jest miesiącem odpoczynku i dość często zamrożenia produkcji kolejnych odcinków (w wielu przypadkach nazywana przerwą między sezonową). A skoro nie ma czego słuchać, to jak tu się rozkoszować rozmowami?

Filmów i seriali nie zabraknie i nigdy mi się nie uda być na bieżąco z choćby dwoma czy trzema serialami na raz, ale i tutaj wynik nie powala. Rozumiecie, wakacje wakacjami, czas wolny czasem wolnym, ale ta aktywność… Lubię aktywność. A aktywność kłóci się z siedzeniem i oglądaniem! Skończyłem jednak już trzeci sezon „Mr. Robot”, więc czekam, aż czwarty ukaże się w jakiejś platformie VoD (najlepiej jednej z tych, które już opłacam).

Poniżej pełna lista seriali oraz filmów, które w części lub całości obejrzałem w sierpniu:

  1. „Zaginiona dziewczyna”
  2. „Mr. Robot” (koniec sezonu trzeciego)
  3. „F is for Family” (pierwsze dwa sezony)


No cóż, takie trochę zamrożone statystyki. Lato, więc absolutnie nie chciało mi się być zbyt aktywnym w social mediach (nie żebym kiedykolwiek był jakoś mocno…). Odbiło się to też na liczbie postów na blogu, a ta z kolei na liczbie odwiedzin i odsłon. No cóż, nie na darmo sierpień jest w wielu branżach nazywany sezonem ogórkowym…

W samym Instagramie również bez zmian. Udało mi się przed wyjazdem zrobić parę zdjęć na zapas, więc miałem w miarę regularną publikację (wciąż w tej samej konwencji), ale nie powiem, żebym tam jakoś szalał zwłaszcza z komentowaniem. No i idę o zakład, że wiele osób też wolało sobie odpocząć niż śledzić social media i to, co inni wrzucają!

View this post on Instagram

Lubicie prozę Dana Simmonsa? To jeden z tych autorów, którzy potrafią odnaleźć się w niemalże każdej odmianie gatunkowej, co już udowodnił nie raz, ani nie dwa razy. Ja się obecnie przekopuję przez dość dawno napisany przez niego cykl „Hyperiona” – w sumie niedługo już go skończę. Aktualnie jestem po lekturze „Endymiona”, czyli trzeciego tomu całej tetralogii. 300 lat po wydarzeniach z „Upadku Hyperiona” dużo się zmieniło – Sieć nie istnieje, Hegemonia odeszła w zapomnienie, a kontrolę nad całym znanym człowiekowi fragmenem galaktyki objął Pax wraz z Kościołem Katolickim. A w samym środku wiru wydarzeń znajduje się kilkunastoletnia dziewczynka oraz tytułowy Raul Endymion. Powieści bliżej jest drugiemu tomowi, niż pierwszemu, chociaż i tutaj znacząco się różni – można ją nazwać „slow action”, która próbuje przedstawić mnogość i piękno światów byłej Hegemonii, ale traci przy tym jedną z ważniejszych rzeczy. Postaci i ich rys charakterologiczny. 😟 Mimo wszystko zmiany w świecie wykreowanym przez Dana Simmonsa oraz możliwości, jakie się otwierają, napawają optymizmem i mam nadzieję, że ostatni tom będzie pozbawiony wad „Endymiona”, za to utrzymany w podobnym klimacie. 😁 ⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀ —————————————— ⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀ #hyperion #endymion #dansimmons #czytamfantastykę #czytamfantasy #czytamscifi #bookblogging #booknerds #amazingbook #polishblogger #instagramczyta #czytam #bookpic #bookinsta #addictedtobooks #readingboy #zdjeciedlaksiazki #readstagram #booksofig #bookpassion #takczytam #readersofig #bookstagrampl #zpiorem #zpioremwsrodksiazek #bookstagrampolska

A post shared by Z piórem wśród książek (@zpiorem) on

W sierpniu nie trafiło do mnie zbyt wiele nowych książek. Taka posucha trochę jak w lipcu – mam na razie co czytać, więc nie kombinuję z zakupami, a nie jest to też zbyt obfity miesiąc, jeśli chodzi o premiery. Dzięki temu jednak kolejka książek do przeczytania nie urosła mi jeszcze bardziej!

  1. „Małe Licho i lato z diabłem” – Marta Kisiel

No i ostatnie, choć nie najgorsze, czyli lista przeczytanych przeze mnie książek! Wbrew pozorom całkiem nieźle to wyszło, zwłaszcza ostatnie trzy dni urlopu były bardzo… audiobookogenne. Niby nie chciałem na koniec miesiąca brać niczego długiego, a w efekcie wyszło mi kilka krótszych pozycji, poniżej dziesięciu godzin każda.

A jak tam Wasz sierpień? Wypoczęliście?


wtorek, 1 września 2020

Zbiorczo spod pióra – sierpień 2020

Wakacje, wakacje i po wakacjach! Niektórzy mają jeszcze do tego wrzesień (tak, studenci, zazdroszczę!), a niektórzy nie mieli ich wcale! W moim przypadku to właśnie sierpień jest klasycznym miesiącem urlopowym, w którego trakcie robię to, co każdy szanujący się Polak robi na urlopie – pracuję jeszcze więcej! Nie zabrakło jednak krótkiego wyjazdu, dość aktywnego (nie umiem odpoczywać, po prostu leżąc, muszę coś robić – więc zwiedzam), wymęczającego porządnie. Jednak tak, rozumiecie, pozytywnie! Kiedy pojawia się ten rodzaj zmęczenia, po którym jesteście usatysfakcjonowani, że zrobiliście kawał dobrej roboty! Nawet jeśli jest to tylko przejście parunastu kilometrów po jakimś mieście.

Oczywiście nie mogło w tym wszystkim zabraknąć książek! W końcu jak najlepiej odpocząć na końcu dnia, zwłaszcza po bardzo aktywnym relaksie? Ano z książką w ręku, piwem lub zimnym napojem w ręku, na jakimś leżaku albo czymś w ten deseń. Pojawiło się więc parę tytułów, które czasem z braku czasu, czasem po prostu z braku weny nie doczekały się pełnych postów. Trafiają więc jak co miesiąc na krótkie podsumowanie, w którym w paru słowach przekazuję Wam moje odczucia związane z lekturą danej pozycji. Czy to książka, czy też audiobook, nie ma znaczenia – wszak o wszystkim zawsze warto powiedzieć chociaż kilka słów!

„Kwestia ceny” – Zygmunt Miłoszewski

Format: Audiobook
Stron/długość: 15h 42m
Lektor: Zbiorowy

Tym razem historia jest już nieco grubszymi nićmi szyta. Miejscami aż zbyt grubymi i takie dziury trochę wyzierają spomiędzy skrupulatnie przygotowanej intrygi. Chociaż cała powieść ponownie ma „wiele poziomów”, jak to się czasem mawia. Porusza bardzo filozoficzne i czasem nieco metafizyczne tematy, tak bliskie ludzkości w obecnych czasach. No i zestawia ze sobą argumenty dwóch stron barykady w kilku znanych i lubianych sporach. To jest mega plus. Jest nieco mniej akcji niż w „Bezcennym”, ale przynajmniej spotykamy dokładnie tych samych głównych bohaterów!

Jako słuchowisko wyszło genialnie. Do tego stopnia, że aż się parę razy musiałem upewniać, że dźwięki, które słyszę, nie pochodzą z mojego otoczenia! Lektorka, która czytała kwestie Lisy Tolgfors jednak skradła cały show – brzmiała dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem Lisę! Nie tylko chodzi o samą wymowę, zwłaszcza z takim kartoflanym akcentem, ale i sposób ekspresji, z jaką wypowiadała wiele zdań! Coś wspaniałego, Lisa skradła całe show! Zresztą nie tylko ta „audio”, na papierze również!

„Czarne flagi” – Joby Warrick

Format: Audiobook
Stron/długość: 14h 22m
Lektor: Kamil Pruban

Po lekturze tego reportażu trudno mieć wątpliwości, że dostał on nagrodę Pulitzera zasłużenie. Stanowi on kompendium wiedzy o historii powstania Państwa Islamskiego, znanego w Europie jako ISIS. Książka przygotowana bardzo merytorycznie, na tyle obiektywnie, jak bardzo tylko da się taki temat pociągnąć bezstronnie. Osobiście nie byłem laikiem, jeśli chodzi o konflikty, które doprowadziły do utworzenia ISIS, jednak ten tytuł to ogromna ilość usystematyzowanej wiedzy, która prowadzi przez osoby i poszczególne organizacje (oraz wydarzenia, zwłaszcza z udziałem wojsk amerykańskich i europejskich), które po drodze się przewijały.

Jeśli ISIS znacie jedynie z informacji w mediach na temat kolejnych ataków terrorystycznych, to wiele informacji może wydać się Wam szokująca. Zwłaszcza kiedy autor dojdzie do stosunków Al-Ka’idy oraz ISIS i wszystkich poprzedzających (i przenikających się) grup. Nie tak oczywiste okaże się również powstanie Państwa Islamskiego „z niczego” – zobaczycie jak ogromny wpływ miały zarówno interwencje krajów spoza terenu Bliskiego Wschodu, jak i ich brak. Można powiedzieć, że „Czarne Flagi” to przewodnik pokazujący jak NIE prowadzić polityki zagranicznej, zwłaszcza tej opartej na militariach. Polecam absolutnie każdemu, nawet jeśli nie jest zainteresowany taką tematyką. Po prostu warto wiedzieć, skąd się wzięły ugrupowania, które są na językach całego świata, a które odpowiedzialne są za śmierć tysięcy ludzi.

„Mrówańcza” – Rusłan Mielnikow

Format: Papier
Stron/długość: 358
Tłumacz: Paweł Podmiotko

Przeczytałem już wiele tytułów z Uniwersum Metro 2033, a wśród nich były głównie wspaniałe, dobre, lub średnie pozycje. „Mrówańcza” należy do tych ostatnich – nie jest to książka zła, ale daleko jej do tych najlepszych przedstawicielek nie tylko postapokaliptycznego świata, ale również do… po prostu wspaniałych powieści. Mocną stroną jest na pewno pomysł na historię – zagrożenie nadchodzące z zewnątrz być może i nie jest czymś innowacyjnym, ale pomysł na to, co tym zagrożeniem może być, jest całkiem dobry. Trochę jednak brakowało smaczków związanych z tytułowa Mrówańczą oraz lepszego zgłębienia tematu. Tak naprawdę wykorzystując wiedzę domenową, można było stworzyć kawał dobrego horroru w postapokaliptycznym klimacie. Tego niestety zabrakło.

Pojawił się również klasyczny motyw porzuconego na pewną śmierć złoczyńcy. Przejadł mi się już, jak nie wiem co. Cóż, autor jednak postanowił go wprowadzić i trzeba z tym żyć. Ciekawie przedstawione jest rostowskie metro, które (ciekawostka!) zgodnie z informacją od autora w rzeczywistości powinno zostać ukończone właśnie w tym, 2020 roku. Rusłan Mielnikow miał też własny pomysł na wyżywienie ludności betonowych tuneli, który jest dość intrygujący. Oprócz tego jest to klasyczna, wręcz do bólu powtarzalna historia, którą czyta się spokojnie, jednak bez większego entuzjazmu. Dla fanów Uniwersum pozycja urozmaicająca, chociaż raczej nie zachęci neofitów do sięgnięcia po inne historie.

„W północ się odzieję” – Terry Pratchett

Format: Papier
Stron/długość: 378
Tłumacz: Piotr W. Cholewa

Podcykl z Tiffany Obolałą jest zdecydowanie jednym z najbardziej niedocenianych podcykli w całym „Świecie Dysku”. A szkoda, bo to naprawdę piękne i podnoszące na duchu historie. „W północ się odzieję” przedstawia Tiffany już jako pełnoprawną czarownicę, która po raz kolejny wpada w kłopoty – nie tylko spowodowane siłami wyższymi, ale również samym czarownictwem. Nie bez powodu bowiem mówią, że czarownice na Kredzie się nie rodzą. Ludzie przyzwyczajeni byli do Babci Obolałej, ale nie do Tiffany, czarownicy. Chociaż jej potrzebują, to sami nie zdają sobie sprawy, jak bardzo.

Tiffany znowu musi się zmierzyć ze swoimi słabościami, lękami oraz siłami, które pokonać może jedynie czarownica – a i to nie każdej się udaje. Jeśli dorzucimy do tego mądrości płynące z ust Babci Weatherwax oraz Niani Ogg, to mamy iście wybuchową mieszankę. Jednak pomiędzy humor rodem z chatki wiedźmy, Terry Pratchett wplótł mnóstwo ciepła oraz pocieszających słów, które koją umysł czytelnika w trakcie lektury. Naprawdę, cały podcykl z Tiffany Obolałą to jedne z najcieplejszych pozycji w całym „Świecie Dysku”. Aż nie mogę się doczekać sięgnięcia po „Pasterską Koronę”, której jeszcze nie miałem okazji czytać.

„Czas krwawego księżyca” – David Grann

Format: Audiobook
Stron/długość: 8h 50m
Lektor: Filip Kosior

Wyobraźcie sobie, że Was i Waszą rodzinę rząd siłą próbuje przenieść w mniej przyjazne do życia miejsce. Dzięki tej decyzji stajecie się jednak bogaci – ktoś nie do końca przemyślał swojej decyzji. Jesteście dosłownie miliarderami, z ogromem pieniędzy na koncie. Jednak nie możecie z niej korzystać. Dostajecie opiekunów prawnych (mimomimo że jesteście dorosłymi ludźmi!), którzy na wpół legalnie trwonią Wasze pieniądze, a Wy sami macie prawo do sięgnięcia jedynie po głodowe racje. Na domiar złego ktoś zaczyna zabijać Waszą rodzinę, człowiek po człowieku, a władze absolutnie nic z tym nie robią. Brzmi jak scenariusz oklepanego thrillera? Nie, to życie Indian z plemienia Osagów na początku XX wieku.

David Grann odkopał i opisał jedną z najczarniejszych zbrodni, jaka dokonała się na terenie Stanów Zjednoczonych Ameryki, połączoną z przerażającym wręcz ograniczaniem praw ludzkich w cywilizowanym państwie. Historia mordów na członkach plemienia Osagów jednak nie kończy się wraz z wyrokami, do których doprowadziło powstające wówczas i raczkujące FBI, ale sam autor odkrywał jeszcze w trakcie pisania tego reportażu niepokojące fakty. Wielu potomków zamordowanych Osagów do tej pory prowadzi prywatne śledztwa. To opowieść o tym, jak my wszyscy wbrew pozorom mamy wspaniałe życie, pełne wolności i jak bardzo możemy się zezwierzęcić, upodlając konkretną grupę ludzi, zabierając im należne im prawa oraz mordując prawie bezkarnie. Wstrząsająca, ale idealna lektura na współczesne czasy – zarówno walk mniejszości o godziwe życie, jak i narzekań przeciętnych ludzi o zabieraniu im wolności.

„Kosmiczna zachwyty” – Neil deGrasse Tyson

Format: Audiobook
Stron/długość: 6h 26m
Lektor: Wojciech Żołądkowicz

To już druga przesłuchana przeze mnie książka Neila deGrasse Tysona i kolejna wprost zachwycająca! Ten amerykański astrofizyk zdecydowanie wie jak w popularyzację nauki! Obawiam się jednak, że powinienem do niej wracać wielokrotnie, bo ilość wiedzy, jaką autor zawarł w tej pozycji, jest obezwładniająca. Nie wiem, czy nie lepszym pomysłem byłoby zainwestowanie w egzemplarz papierowy lub e-booka. Neil deGrasse Tyson tłumaczy oczywiście wszystko bardzo zrozumiale, jednak ciężko czasem nadążyć za porównaniami liczbowymi oraz przede wszystkim ułożyć sobie wszystko w głowie. No, ewentualnie można jeszcze przesłuchać całość – w końcu to tylko dwie i pół godziny.

Z treści dowiemy się wielu ciekawostek dotyczących kosmosu oraz sił, jakie w nim panują – czym są poszczególne rodzaje promieniowania, co by się stało z naszymi oknami, gdyby ludzki wzrok pracował w ultrafiolecie oraz jak dużo pomiarów Ziemi możemy zrobić za pomocą zwykłego patyka. Nie zabrakło również humoru, informacji z przymrużeniem oka oraz kilku bardziej filozoficznych fragmentów. Innymi słowy, polecam całym sercem – gdyby Neil deGrasse Tyson tworzył podręczniki do fizyki, to byłyby pewnie przerobione jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego.