piątek, 23 października 2020

„Zbawiciel” – Leszek Herman

„Zbawiciel” – Leszek Herman
Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Leszek Herman
Tytuł: Zbawiciel
Wydawnictwo: Muza
Stron: 874
Data wydania: 14 października 2020

Jak do tej pory proza Leszka Hermana jedynie obijała mi się o uszy, jednak nie miałem okazji sam jej spróbować. Trochę ryzykowne jest zaczynanie jakiegoś cyklu od jego czwartego tomu, ale zdarzało mi się to już wcześniej (Harry’ego Hole’a zacząłem od tomu… dziesiątego), wiec pomyślałem, że w sumie czemu nie. Okazał się to być jednocześnie dobry i zły pomysł. Dobry, ponieważ odkryłem, że faktycznie sposób pisania Leszka Hermana jest tym, co mój gust bardzo lubi. Złym natomiast, gdyż zaspoilowałem sobie co najmniej jedną z wcześniejszych książek, i to tak dość mocno… Z samego „Zbawiciela” jestem jednak bardzo zadowolony!

Wybuch – nawet niewielki, jedynie rozsypujący kwiatki na głowy wszystkich zebranych osób – w katedrze to doskonały materiał dla dziennikarzy. Kolejny wybuch zawalający rusztowanie to już jednak sprawa również dla policji. Paulina i Piotr, którzy pracują dla „Dziennika Szczecińskiego”, muszą jednak szukać innych sposób na dotarcie do prawdy o tych wydarzeniach – obecna redaktor naczelna niechętnie z nimi współpracuje i uważa, że mają o wiele zbyt wybujałą wyobraźnię. A trop z jakiegoś powodu prowadzi do jednego z obrazów namalowanych przez samego Leonarda da Vinci…

Cóż, jak już wspomniałem, nie próbujcie zaczynać całego cyklu od tego tomu. To jest bardzo zły pomysł. Wychodzi na to, że naprawdę wiele wydarzeń (i to dość istotnych na pierwszy rzut oka) opiera się na tym, co wydarzyło się w poprzednim lub wręcz poprzednich tomach. Nie jest to oczywiście nic zaskakującego, jednak tym razem mam na myśli nie same prywatne wątki przedstawiające życie konkretnych postaci, ale dosłownie elementy fabuły wynikające wprost z wcześniejszym tomie. Dla samej radości czytania „Zbawiciela” nie ma to prawie żadnego wpływu, jednak z pewnością nadrabianie zaległości już nie będzie takie przyjemne. Wszak będziecie już wiedzieli, co się stało.

Po przeczytaniu samego opisu jeszcze w czasie podejmowania decyzji o tym, czy chciałbym się z tą książką zaznajomić, czy też nie, spodziewałem się czegoś na miarę Dana Browna czy Zygmunta Miłoszewskiego. Akcji zasuwającej jak szalona, dość wysoko sięgającej intrygi, która od samego początku wciąga czytelnika w wyższe sfery. Lord tu był, a jakże, ale jako jedna z głównych postaci po tej „dobrej” stronie. Przez praktycznie połowę książki nie uświadczyłem takiego właśnie szaleństwa, a zamiast tego autor zaserwował spokojne wprowadzenie w temat i budowanie kuli śnieżnej bez nerwowości i zrzucania kilku ton śniegu od razu na głowę czytelnika. No i wiecie co? To też jest świetne. Zupełnie inaczej mi się czytało „Zbawiciela” niż książki wcześniej wspomnianych autorów – potrafiła wciągnąć, przykuć, ale w bardziej stonowany i mniej agresywny sposób. 

Nie można oczywiście tego uznać za „lepsze” lub „gorsze” od tego, na co byłem nastawiony. Rzekłbym wręcz, że jest to po prostu inne podejście, które robi tak samo dobrą robotę, jak to wspomniane przeze mnie wcześniej. Ma to rzecz jasna swoje słabsze strony, jak na przykład dłuższe zagnieżdżanie się w powieści i mniejsza dynamika fabuły, jednak później to wszystko się wyrównuje. Niektórzy zresztą mogą nie lubić takiego ogromnego dynamizmu i rzucania czytelnika w wir wydarzeń – czemu więc wtedy nie spróbować podejścia Leszka Hermana? Być może ono będzie tym, co przyciągnie Was do tego typu książek.

Jedną z najlepszych rzeczy, jakie przytrafiły się „Zbawicielowi”, jest postać redaktor naczelnej Przeworskiej. To jest jedna z najbardziej irytujących postaci, z jakimi miałem do czynienia! W pewnym momencie od razu przyszła mi na myśl Dolores Umbridge, jedna z najbardziej znienawidzonych postaci literackich we współczesnej literaturze. Bardzo szybko zbliżające się sceny z panią naczelną zaczęły nawet mi, czytelnikowi, podnosić ciśnienie. Naprawdę trzeba umieć wykreować taką bohaterkę, która wzbudza chęć mordu i palpitację serca oraz drganie powieki. Tylko wiecie, nie chodzi oczywiście o to, że irytuje sama postać – wtedy nie byłoby to dobre. To jej zachowanie, poglądy oraz podejście do pracowników, konsekwencji podejmowanych decyzji (albo ich braku) generuje napięcie na samą myśl o tym, że znowu pojawi się dialog pomiędzy dowolną postacią, a redaktor Przeworską. Aż z całą reszt prawników czuje się tęsknotę do poprzedniego redaktora! Nawet jeśli się go w ogóle nie zna, jak to było w moim przypadku.

Sama końcówka to już prawie że rollercoaster. Trudno się oderwać, bo autor zaczyna coraz bardziej zaciskać ten kłębek pomysłów i potencjalnych rozwiązań, a czytelnik niby widzi już drogę, którą podąży nitka, ale jednak wciąż wszystko się wokół niego ściska. Można powiedzieć, że cały „Zbawiciel” przypomina pod tym względem podróż wagonikiem wśród jezior, pięknej zieleni i widoków napawających spokojem, tylko po to, by nagle tory zniknęły za rozpadliną na ostatni kilometr podróży. A do tego na samym końcu czeka niespodzianka. Jaka, zapytacie? Ano taka, że wreszcie dowiadujemy się kto za tym wszystkim (i nie tylko wszystkim) stoi. Jeden wątek był dość łatwy do przewidzenia, chociaż w głowie się nie mieścił, jednak za to drugi nie był wcale taki oczywisty. A w końcu niespodzianki w takich książkach są na wagę złota, o to wszak w nich chodzi!

Naprawdę fajny kawał literatury. Wybawiłem się przednio (chociaż nie na samym początku, miałem kilka chwil zawahania, przyznaję bez bicia), elementy zaskoczenia były, co najmniej jednej z postaci szczerze nienawidzę (i jednocześnie chcę, żeby się pojawiła w kolejnym tomie!), więc wygląda na to, że bilans jest całkiem dobry. Na pewno książka ta zachęciła mnie do sięgnięcia po poprzednie powieści Leszka Hermana, jednak wciąż nie mogę odżałować tego zepsucia sobie co najmniej trzeciego tomu spoilerami… Nie popełnijcie tego błędu. Sięgnijcie po „Zbawiciela”, bo warto, ale najpierw nadróbcie wcześniejsze trzy części. Wygląda na to, że możecie stracić zbyt wiele, a tego możecie nie przeżyć!

Łączna ocena: 7/10

Za możliwość przeczytania dziękuję:




piątek, 16 października 2020

„Triumf Endymiona” – Dan Simmons

„Triumf Endymiona” – Dan Simmons
Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Dan Simmons
Tytuł: Triumf Endymiona
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Grzegorz Komerski
Stron: 874
Data wydania: 1 sierpnia 2018

To ostatni już tom cyklu „Hyperion”, w którym miałem okazję spędzić mnóstwo czasu ze wspaniale wykreowanym uniwersum, niezwykłymi historiami oraz wielowarstwową fabułą, która zaspokaja nie tylko najbardziej prymitywne potrzeby rozrywki, ale również kultury i spojrzenia na swoje życie z nieco innej perspektywy. Jak do tej pory pierwsze dwa tomy, opowiadające o wydarzeniach przed Upadkiem, były o wiele lepsze od „Endymiona” (chociaż trzecia książka ukazała kunszt autora w dostosowywaniu i rozbudowywaniu świata), ale w końcu jakoś trzeba zakończyć cały cykl, najlepiej z przytupem. Sporo więc oczekiwałem po „Triumfie Endymiona”, kiedy brałem się za jego lekturę – może nie czegoś na miarę pierwszej części, ale jednak czegoś, co wywoła u mnie wow. W sumie wow nie było, ale i tak było całkiem nieźle.

Kościół Katolicki wraz ze współpracującym z nim Paxem wciąż sprawują pełną władzę nad wszystkimi światami, które ocalały po Upadku. Sakrament zmartwychwstania jest zbyt silną obietnicą, żeby ktokolwiek z niego zrezygnował. Jednak Enea niezmiennie jest zagrożeniem dla obecnej równowagi, nawet jeśli zniknęła gdzieś na kilka lat, całkowicie poza radary dostojników watykańskich. Jednak przejdzie ten dzień, w którym pojawi się z powrotem na terytorium kontrolowanym przez Pax, a wtedy wielu graczy będzie musiało podjąć nowe decyzje, lub pozostać przy starych. W każdym przypadku jednak będą musieli przekalkulować potencjalne konsekwencje i zmierzyć się z nimi, niezależnie od tego, jakie decyzje podejmą.

„Triumf Endymiona” utrzymany został w klimacie trzeciej części całego cyklu – cały czas obserwujemy losy Enei, Raula, Bettika, ojca de Soyi i całej reszty postaci, których poznaliśmy w poprzednim tomie. Każde z nich ma swoją porcję stron przeplataną historią pozostałych osób. Możemy więc z jednej strony przerwać w dowolnym momencie, a z drugiej próbować dogonić najbardziej nas intrygującą część. Autor jednak nie próbował stosować cliffhangerów na końcu rozdziałów, więc raczej nie miałem problemów z odstawieniem lektury na później. Być może jest to jeden z tych głównych problemów ostatniego tomu – a tych w sumie można kilka wytypować.

„Niektórzy otyli ludzie noszą ciężar własnego ciała jak stygmat folgowania swoim żądzom, symbol lenistwa i słabości, są jednak i tacy, którzy obnoszą się z nim prawdziwie po królewsku, traktując swoją cielesną powłokę jak oznakę władzy”.

Wciąż wydarzenia są o wiele ważniejsze niż postacie, mimo tego, że cała powieść aż błaga o, choć odrobinę głębsze zarysy charakterologiczne. Niestety w związku z tym, że pojawiają się kolejni bohaterowie, jest bardzo trudno upchnąć coś więcej prócz suchych opisów przeżyć oraz wydarzeń. Co prawda Raul jako główny narrator próbuje czasem przemycić swoje przemyślenia, jednak nie za wiele nam to mówi o jego osobie. Niemal do samego końca pozostał dla mnie po prostu zlepkiem faktów dotyczących jego historii i nie umiem w ogóle opisać go jako człowieka obdarzonego duszą. Podobnie jest z większością pozostałych osób, z bardzo wyrazistym jak na „Triumf Endymiona” kardynałem Lourdusamym, który mógłby stać się jednym z najbardziej czarnych charakterów. No, mógłby. Gdyby Dan Simmons mu na to pozwolił.

Wciąż jednak fascynuje to, jak autor nie tylko stworzył ten cały świat oraz zmienił go pomiędzy drugim a trzecim tomem, ale również jak mu się udało upleść tak doskonałą w szczegółach intrygę związaną z jego historią. „Triumf Endymiona” nawiązuje bardzo mocno do wydarzeń z pierwszej dylogii i ukazuje to, co mieliśmy okazję przeczytać, w zupełnie innym świetle. Być może niektóre momenty wydać się mogą nieco naciągane, jednak, tak czy siak, czapki z głów za tak szczegółowe opisanie wszystkiego bez zgubienia się w zeznaniach. Oczywiście co najważniejsze, brawa również za starania włożone w próby uargumentowania istnienia przecudnych zasad fizyki na przeróżnych planetach, które mamy okazję odwiedzić wraz z postaciami. Zapewne fizyk zgrzytałby zębami, jednak dla przeciętnego czytelnika, któremu fizyka nie jest obca, będzie to całkiem miły gest.

Z drugiej strony trzeba się przygotować na to, że w drugiej połowie książki ta fizyka przekształca się w fantastykę. Pojawia się coraz więcej kompletnie niemożliwych do wytłumaczenia zjawisk. Można wyczuć jakiś taki… dysonans pomiędzy poprzednimi tomami, w których autor starał się jednak poruszać w obrębie „wytłumaczalnych” zjawisk, a tutaj jednak pozwolił sobie popłynąć. Ma to oczywiście swoje uzasadnienie w fabule, bez tej kompletnej fantastyki faktycznie trudno byłoby pociągnąć te wątki w ten sposób, trzymając się jedynie mniej więcej realistycznych motywów. Tak po prawdzie to nawet można się tego było domyślić w trakcie lektury poprzednich tomów, bo ona już daje pewne informacje świadczące o tym, że mamy do czynienia z po prostu fantastyką w dużej mierze.

„Religia od zawsze oferuje nam tego rodzaju fałszywy dualizm. Cisza nieskończonej przestrzeni albo przytulne ciepło wewnętrznej pewności”.

Samo zakończenie określiłbym jako poprawne. Mamy ciekawy plot twist, którego pewnie co bardziej bystrzy czytelnicy, mogliby się domyślić, mamy też domknięte praktycznie wszystkie wątki. Fabuła, która rozwijała się tak naprawdę na przestrzeni czterech tomów, odnalazła swoje zwieńczenie. Pozostaje jedynie pytanie, czy takie zakończenie każdemu podpasuje. Widziałem je nieco inaczej w trakcie lektury wszystkich powieści, ale można powiedzieć, że mimo wszystko jestem usatysfakcjonowany tym, co otrzymałem. Niestety nie udało mi się jeszcze lepiej poznać samego Raula Endymiona ani Enei, ponieważ nawet w trakcie rozwiązania wszystkiego ich postacie nie zostały tak przybliżone, jakbym sobie życzył. Wielka szkoda, ale niestety na to się nic nie poradzi.

Podsumowując, jest to całkiem przyjemne zwieńczenie dwóch dylogii, z których składa się cały cykl. Pozostawia trochę do życzenia w kwestii bohaterów oraz samego poprowadzenia akcji, ale trzeba Danowi Simmonsowi oddać, że przepięknie połączył ze sobą ogrom wątków i stworzył bardzo drobiazgowy świat. Tak naprawdę to cały wszechświat, który do samego końca odsłania przed czytelnikiem swoje tajemnice. To chyba największe plusy „Triumfu Endymiona” oraz całego cyklu – nieprzebrane przestrzenie uniwersum, które w dużej mierze dość twardo osadzone jest na współczesnej fizyce.

Łączna ocena: 7/10

sobota, 10 października 2020

Bardzo chcę! #73 – „Poznaj swoje hormony” Nicola Temple, Catherine Whitlock

Poznaj swoje hormony
Źródło: Lubimy Czytać

Tak, znowu książka okołomedyczna! Coraz częściej interesuję się popularnonaukowymi i próbuję wchłaniać jak najwięcej wiedzy. I tak trzech czwartych nigdy nie zapamiętam, a co dopiero zrozumiem, ale po prostu czytanie oraz słuchanie o bardziej przyziemnych i trudnych sprawach sprawia mi niesamowitą frajdę. Zwłaszcza odkąd odkryłem, że uwielbiam audiobooki, chociaż niekoniecznie te pozycje beletrystyczne. Za to książki popularnonaukowe, reportaże, biografie czy też odkryta przeze mnie niedawno literatura górska, to jest dokładnie to, co przyswajam w formacie audio bez najmniejszych problemów! No a jednak chociaż odrobina tej wiedzy przyswojonej pozostanie, prawda? W najgorszym przypadku będę słyszał, że gdzieś dzwony biją, jednak nie będę wiedział gdzie…

Już od dawna doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że praktycznie wszystkie nasze (znaczy ludzkie) zachowania, decyzje, emocje i cała reszta tego, co czyni z nas ludzi, jest kierowana przez niezliczone hormony i neuroprzekaźniki. O tych drugich miałem okazję już czytać – głównie o dopaminie oraz resztcie koktajli mieszanych w naszych mózgach. „Poznaj swoje hormony” przedstawia już o wiele więcej elementów tej chemicznej układanki, która każdego dnia ciągle się zmienia w organizmach każdego człowieka – i nie tylko człowieka. Wiadomo, że tak rozległej wiedzy nie da się w pełni upchnąć w jednej książce (zwłaszcza, że sama dopamina dostała kilka różnych tomów), jednak liczę na dobre podstawy, które pozwolą wytyczyć dalszy kierunek poszukiwania wiedzy!

A w jaki sposób samo Wydawnictwo Insignis przedstawia tę książkę? Rzućmy okiem na opis!

„Zapoznaj się z tysiącami, a nawet milionami hormonów rozprowadzanych po twoim organizmie przez układ krwionośny.

Ta książka wciągnie cię w niezwykle ważny i złożony świat chemicznych sygnałów, które regulują funkcje życiowe komórek i narządów twojego ciała. Wyjaśni ci, jak sygnały te wspomagają prawidłowe działanie organizmu, koordynując kluczowe procesy, takie jak wzrost, płodność i metabolizm.

Znajdziesz tu szczegółowe opisy najważniejszych hormonów oraz ich roli w organizmie. Dowiesz się, gdzie powstają i na czym polega ich działanie. Przekonasz się też, jak współczesna endokrynologia może przyczynić się do polepszenia stanu twojego zdrowia: są tu praktyczne wskazówki dotyczące stylu życia i różnych diet. A wszystko to podane w niezwykle przystępnej i atrakcyjnej formie! To pełen fascynujących informacji, znakomity przewodnik po świecie hormonów i świetna kontynuacja serii rozpoczętej książką Poznaj swoje bakterie”.

Zainteresowani?

wtorek, 6 października 2020

[PREMIERA] „Trzecia córka” – Thomas Arnold

Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Thomas Arnold
Tytuł: Trzecia córka
Wydawnictwo: Vectra
Stron: 488
Data wydania: 12 października 2020

Książki Thomasa Arnolda wpadły mi kiedyś w oko całkowicie przypadkiem. Na tyle jednak mnie zaintrygowały, że postawiłem je dość wysoko na mojej liście tytułów do przeczytania – było to jeszcze za czasów, kiedy autor wydał dopiero dwie powieści. Tutaj objawiło się pewnego razu szczęście, bo Thomas Arnold sam się do mnie odezwał, widząc moje zainteresowanie jego dziełami i miałem okazję bardzo szybko zapoznać się z jego książkami. Od tamtej chwili wyczekuję absolutnie każdej kolejnej historii, która wyjdzie spod jego pióra. Zarówno tych, które można sklasyfikować jako kryminały lub thrillery, jak i na „Legendy Archeonu”, czyli jego cyklu high fantasy. „Trzecia córka” pojawiła się jako kolejna „odnoga” większej całości i aż nie mogę się doczekać, w jaki sposób autor poskleja te wszystkie postaci do kupy.

Detektyw Jade Reflin pracuje w wydziale osób zaginionych, więc wezwanie jej przez przełożonego do nastolatki, którą tajemniczy dobroczyńca przywiózł do szpitala, nie brzmi jak coś sensownego. Jednak to dopiero początek tajemnic, gdyż rzeczona dziewczyna chce rozmawiać jedynie z Gregiem Ruckerem – detektywem z wydziału zabójstw. Lekarze nie mogą z niej wyciągnąć żadnych sensownych słów, więc dwoje nowych partnerów zaczynają kopać coraz głębiej w tej dziwnej sprawie. Trafiają na adres, pod którym prawdopodobnie mieszka matka nastolatki. Niestety po przyjeździe na miejsce absolutnie wszystko robi się jeszcze bardziej skomplikowane niż dotąd, a partnerzy będą musieli zmierzyć się z kompletnie nową i niespodziewaną sytuacją.

Pierwsze, co rzuca się w oczy komuś, kto miał już do czynienia z prozą Thomasa Arnolda, jest totalnie inne niż do tej pory poprowadzenie całej fabuły. Znowu osoba zaczynająca swoją przygodę z twórczością autora, może odnieść na początku wrażenie bardzo prostej zagadki do rozwiązania, bez wielkich wodotrysków po drodze. Czemu? Ponieważ wszystko, co najlepsze zostało upchnięte w ostatnich stronach, jako lawina zwrotów akcji. Przez zdecydowaną większość książki nie ma wielkich momentów ani zwrotów, które mogłyby wywołać wielkie „wow!” – są oczywiście haczyki zarzucane na czytelnika oraz zachęty do dalszego czytania, jednak nawet mi się wydawało, że coś za prosto się to wszystko skończyło. Thomas Arnold to jednak Thomas Arnold, więc mogłem się od razu domyślić, że nie zrezygnował ze swojego mieszania chemikaliów tuż pod nosem czytelnika.

Kolejną różnicą, którą można odczuć (nie negatywnie czy pozytywnie, po prostu jest różnica) to brak takiego… kontrowersyjnego motywu przewodniego. Do tej pory autor kręcił się wokół sekt, szpitali psychiatrycznych oraz innych, dość mocnych motywów, a tym razem mamy nieco bardziej przyziemną sprawę. Rzecz jasna od samego początku zobaczycie, że raczej nie macie do czynienia z klasycznym pisarzem kryminałów, który płodzi książkę za książką, używając ciągle tych samych motywów, ale jeśli jesteście nowymi czytelnikami Thomasa Arnolda, to weźcie to pod uwagę. Dla stałych fanów pewnie też będzie to dość istotna informacja. „Trzecia córka” pokazuje bowiem, jak autor radzi sobie w klasycznych motywach i jak udaje mu się poprowadzić całą historię bez możliwości użycia bardzo wyrafinowanych sztuczek. A radzi sobie świetnie!

Na temat „Trzeciej córki” mógłbym sporo powiedzieć, jednak jest mały problem. Większość informacji zdradziłaby albo część głównego wątku, albo wspomnianych „niespodzianek”. Trudno się o niej wypowiadać tak, aby nie zepsuć zabawy wszystkim tym, którzy dopiero będą ją czytać. A w książce zawartych jest kilka motywów, które (nie wiem, czy świadomie przez autora umieszczone, czy też nie) każą się pochylić nad… intencjami oraz prawdomównością w niektórych kręgach ludzi. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest to nieco enigmatyczne określenie, jednak nie chciałbym tej enigmy rozszyfrować zbyt mocno. Nie jestem pewien, czy nawet to wspomnienie nie naprowadzi Was wszystkim na trop, którymi podążały myśli Thomasa Arnolda, ale mam nadzieję, że jednak nie. I że zrozumiecie dopiero wtedy, kiedy będzie na to czas. Z mojej strony to po prostu podkreślenie, że nie samą rozrywką i czystą zagadką kryminalną stoi najnowsza powieść rydułtowskiego pisarza.

Czy uważam „Trzecią córkę” za jedną z najlepszych książek Thomasa Arnolda? Z pewnością nie. Czy uważam, że trzyma poziom i autor nie ma się absolutnie czego wstydzić? Jak najbardziej! Czy poleciłbym ją nowemu czytelnikowi? Tak! Jednak z dodatkową radą sięgnięcia później po kolejne jego książki. Warsztat poznacie, sposób myślenia również, ale w tej powieści nie poczujecie tego, co według mnie jest najlepsze w twórczości Thomasa Arnolda – zwrotów akcji co kilka stron (chociaż w sumie tutaj jeden dość mocny pojawia się w początkowej fazie) oraz umiejętności lawirowania wokół kontrowersyjnych lub trudnych tematów. To jest właśnie kwintesencja tego autora i życzę wszystkim, żeby mieli możliwość choć raz jej spróbować. Tymczasem zostawiam Was z rozmyślaniem nad tym, czy sięgnąć po „Trzecią córkę”, czy też nie. Szczerze? Na Waszym miejscu długo bym się nie zastanawiał, tylko po prostu spróbował! Warto.

Łączna ocena: 7/10

Za możliwość przeczytania książki dziękuję autorowi, Thomasowi Arnoldowi!



niedziela, 4 października 2020

Co pod pióro w październiku 2020?

Jesień idzie, ale jak śpiewał klasyk – show must go on! W tym przypadku mowa oczywiście o festiwalu życia, który dla części osób zmieni się ze szczęścia i tryskania radością na ciepły kocyk, herbatę/kawę oraz smutne piosenki lecące ze Spotify, czy czego tam używacie do odpalania muzyki. Pewnie nastawienie wśród książkoholików również się zmieni i postawicie na tytuły pozwalające przemyśleć swoje życie, być może po prostu obyczajowe pozycje przedstawiające krzepiące historie, lub jakieś duszne i mroczne klimaty. Takie akurat, żeby się jeszcze bardziej zdołować. Tak swoją drogą, to którym z tych typów jesteście? A może nie da się Was tak zaszufladkować?

Mnie właśnie się nie da, dlatego po prostu biorę to, co na mam ochotę – i wcale mi się jakoś nie zmienił gust na zbliżające się miesiące. Będzie garść recenzenckich, będzie trochę fantastyki, na sto procent wśród audiobooków znajdą się reportaże lub pozycje popularnonaukowe. Czyli w sumie tak jak zwykle! Jesień to nie tylko zmiana nastrojów, ale również sporo nowości od Wydawnictw, więc mam nadzieję, że będziecie mogli dzięki moim opiniom wybrać coś dla siebie (lub uniknąć czegoś, co Wam się nie spodoba). No a do tego trochę „staroci” też się znajdzie, żeby nie było, że Was premiery atakują z każdej strony! I tak będą, dołożę do tego tylko malutką cegiełkę!

Cóż więc planuję przeczytać w październiku? Ano między innymi te tytuły. Pamiętajcie, proszę, że to się kapkę może zmienić, ale bardzo bym chciał dołożyć wszelkich starań, aby jednak większość z tych planów zrealizować. Klasycznie wykorzystane okładki pochodzą z serwisu Lubimy Czytać.

„Triumf Endymiona” – Dan Simmons

Tak, po raz kolejny… Nie udało mi się jednak skończyć w poprzednim miesiącu, więc zostałem zmuszony (przez siebie samego!) do przełożenia. Jestem gdzieś w połowie mniej więcej tego ostatniego tomu całego cyklu, więc dowiem się (mam nadzieję) wreszcie jak to wszystko się skończy!

„Pasterska Korona” – Terry Pratchett

Ostatni tom w całej kolekcji. Zwieńczenie wszystkiego, wisienka na torcie. Być może nie dla wszystkich, jednak dla mnie tak. Naprawdę wiele słyszałem o tym tytule oraz naczytałem się mnóstwa opinii. Wygląda na to, że będzie to wspaniałe zakończenie przygody z całym „Światem Dysku”. W każdym razie na to się właśnie nastawiam.

„Ja, diablica” – Katarzyna Berenika Miszczuk

Wydawnictwo W.A.B. wypuszcza świeżutkie wznowienie całej anielsko-diabelskiej trylogii, z którą nie miałem jeszcze do czynienia! Za to z prozą autorki, a i owszem. Czemu więc nie skorzystać z okazji i nie zobaczyć, z czym się je Wiktorię Biankowską. Czy się ją słodzi, czy należy porządnie doprawić? A może wystarczy szczypta anielskiego pyłu? Zobaczymy!

„Dzielnica obiecana” – Paweł Majka

Dawno nie było u mnie Metra, co? Trochę się opuściłem, ale planuję to oczywiście nadrobić! Paweł Majka osadził akcję swojej książki w naszym pięknym Krakowie, a dokładniej Nowa Huta. To tam przetrwały niedobitki ludzkości, które niestety niewiele się nauczyły (jak to u nas, ludzi, bywa) i mogą mieć pewne problemy z dalszym przetrwaniem…


AUDIOBOOKI

Zrobiłem sobie małe zapasy w bibliotece Empik Go, chociaż będę je musiał uzupełnić. Sięgnę oczywiście po raz kolejny po literaturę górską (dwie pozycje), do tego jakieś popularnonaukowe i być może nawet jakaś biografia (chociaż tutaj się zastanawiam). Między innymi mogą to być takie tytuły:

  • „Krzysztof Wielicki. Piekło mnie nie chciało” – D. Kortko, M. Pietraszewski
  • „Przeżyć. Moja tragedia na Nanga Parbat” – E. Revol
  • „Świat równoległy” – T. Michniewicz
  • „Prawda. Krótka historia wciskania kitu” – T. Philips


piątek, 2 października 2020

Podsumowanie wrzesień 2020

I jak tam Wam minął pierwszy miesiąc szkoły? Studenci? No tak, to się jeszcze byczyliście! A ja razem z całą resztą osób, które mają już edukację za sobą (chociaż czy aby na pewno?) po prostu dalej sobie pracowałem, relaksowałem się, zajmowałem się różnymi rzeczami oraz rzecz jasna czytałem książki! Za oknem dalej ocieplali mi blok, więc z balkonu niestety skorzystać nie mogłem. Raz spróbowałem wyjść, tylko żeby poprawić folię zabezpieczającą – sypało się ze mną styropianem przez kolejną godzinę… Nasz żuczek (znaczy jeżdżący odkurzacz) miał co robić… Starałem się więc korzystać ze słońca i ładnej pogody podczas spacerów lub krótkich biegów. A wtedy przy okazji pochłaniałem kolejne minuty podcastów oraz audiobooków. Żaden czas nie może być zmarnowany!

We wrześniu miałem niezłe wyzwanie książkowe – „Triumf Endymiona”, który liczy sobie prawie 900 stron. Dużo wody w Wiśle upłynęło, odkąd czytałem takiego grubaska, więc zapomniałem już, jak długo mi to schodzi. Przywykłem w sumie już do tego, że co najmniej jedna tygodniowo papierowa książka mi schodzi, a tu niespodzianka! Ostatecznie wpadły mi kolejne trzy książki, więc ostatnia część „Hyperiona” musi poczekać jeszcze chwilę. Oprócz tego w sumie miniony miesiąc wiele się nie różnił od innych w tym roku. Spójrzcie jednak sami na standardowe statystyki:



Jak sami widzicie, są to raczej typowe dla mnie statystyki. Trochę już mniej audiobooków się załapało, bo podcasty wróciły z sezonu urlopowego! Jednak nie mogę tego uznać za niepowodzenie w tej dziedzinie, ponieważ odkryłem, że w sumie książki o tematyce wypraw wysokogórskich są faktycznie dla mnie. Góry uwielbiam i od dziecka się po nich wspinałem (oczywiście wówczas po banalnie łatwych), ale nie miałem pojęcia, czy słuchanie o wyprawach na ośmiotysięczniki mnie nie zanudzi. Cóż, nie zanudziło, co można chyba wywnioskować po sięgnięciu przeze mnie od razu po kolejny tytuł Rafała Froni.


Wracamy do żywych! Mnóstwo podcasterów wraca po wakacyjnej przerwie – aż się wręcz zdziwiłem, widząc niektóre tytuły! Prawie zapomniałem, że słuchałem! Niektórzy wracają z nieco zmienioną formułą, inni trzymają się sprawdzonych sposobów. Najważniejsze jednak, że znowu mam swoje okno na informacje i dużą dawkę wiedzy!

Jeśli chodzi o filmy i seriale, to tak naprawdę trzymaliśmy się naszego stałego rozkładu, czyli coś do obiadu w weekend i coś wieczorem. Wyszło z tego nadrobienie „Wielkich kłamstewek”, tak bardzo zachwalanych wszędzie, oraz zakończenie dostępnych odcinków „F is for Family” – świetny serial!

  1. F is for Family
  2. Wielkie Kłamstewka
  3. Rozczarowani


W powyższej planszy nie ma zbyt wielu zmian – głównie dotyczą one liczby obserwatorów na Instagramie, która nieznacznie wzrosła. Szału wielkiego też nie ma w statystykach samego bloga, ale to chyba jest coś, co w naszej książkowej działce będzie postępowało – znaczy taki ciągły spadek. Jednak wiele osób w pełni się przeniosło na Instagram i sam się czasem łapię na tym, że obserwuję kogoś fajnego, ale nie pamiętam w ogóle, że ta osoba ma bloga. Cóż, znak nowych czasów!

Trochę ostatnio zmieniłem typ zdjęć na Instagramie – już nie ma tego białego feedu z książką, kwiatkiem i bielą. Opierałem się głównie na świetnym świetle słonecznym, którego teraz brakuje, a niestety nie posiadam sensownego oświetlenia sztucznego. Przeniosłem się więc na stół! Przynajmniej będę mógł poeksperymentować trochę z kompozycją i w ogóle. Chociaż pewnie skończy się jak zwykle – nie do końca udanymi, ale prostymi fotkami. W każdym razie w minionym miesiącu to te oto zdjęcie zdobyło najwięcej Waszych polubień:

View this post on Instagram

Jak tam Wasze plany na weekend? Książkowe? Czujecie już jesień? Czy jeszcze pokorzystacie z tych ostatnich (chociaż kto wie, czy nie będzie ich przez cały wrzesień…) dni ciepła i słońca? Jak widzicie u mnie na weekend wjeżdża ostatni tom cyklu „Hyperiona” – aż jestem ciekaw, jak wypadnie na tle całej reszty! Sam „Endymion” dał mnóstwo nowych rzeczy w zmienionym świecie po Upadku, chociaż niestety nie dane mi było się zżyć porządnie z postaciami. Oby tutaj nacisk był położony jednak na ich rys charaterologiczny i jakąś interakcję z nimi, poznanie ich i tak dalej. Nie wiem jednak, jak szybko uda mi się wgryźć w sam środek powieści, bo w końcu jest weekend, nie? 😁 Trzeba pokorzystać z chwili wolnego na zewnątrz i pewnie porobić to, co w weekendy należy robić – sprzątać mieszkanie. 😆 ⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀ —————————————— ⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀ #fridayvibes #weekendvibes #relakszksiążką #czytamfantastykę #czytamfantasy #dansimmons #hyperion #czytanienieboli #czytamwszędzie #zdjecieksiazki #bookstagramfeature #booked #bookholic #booksforever #czytaniejestsuper #książki #ksiazki #lubieczytac #lubieczytacksiazki #polskiebookstagramy #bookstagrampl #zpiorem #zpioremwsrodksiazek #bookstagrampolska

A post shared by Z piórem wśród książek (@zpiorem) on

We wrześniu w moje ręce nie wpadło dużo nowych książek, chociaż skusiłem się na zakup! Tak naprawdę został on zrobiony już parę miesięcy temu w ramach przedsprzedaży, ale teraz dopiero książka dotarła (zgodnie z planem). Oprócz tego trafiły w moje ręce egzemplarze recenzenckie, w tym moja pierwsza książka paragrafowa!

  1. „Czarnoksiężnik z Ognistej Góry” – S. Jackson, I. Livingstone
  2. „Finansowa Forteca” – M. Iwuć
  3. „Berło ziemi” – A. C. Gaughen
  4. „Trzecia córka” – T. Arnold

Na sam koniec oczywiście zamieszczam listę przeczytanych lub przesłuchanych książek, wraz z linkami do ich recenzji – zarówno tych długich, jak i krótkich w zbiorczym poście!

A jak Wam minął wrzesień? 


czwartek, 1 października 2020

Zbiorczo spod pióra – wrzesień 2020

Nie mam pojęcia na tę chwilę, czy wrzesień będzie nas rozpieszczał, czy nie. Piszę bowiem te słowa jeszcze w jego pierwszych dniach, jako pewnego rodzaju wstępniak. Poniższe opinie (ależ górnolotne słowo na te dwuakapitowce!) rzecz jasna pojawiają się na bieżąco po przeczytaniu konkretnej pozycji, ale rozumiecie… Wszystkiego się ani nie da, ani człowiekowi nie chce na sam koniec zostawiać! Zwłaszcza że ja jestem osobą, która zaczyna daną rzecz tak wcześnie, jak się tylko da. Czemu więc miałbym nie przerzucić tej zasady również na posty, które dla Was piszę. Wróćmy jednak do sedna… Nie wiem, czy wrzesień będzie nas rozpieszczał, ale wiem, że my sami możemy sprawić, że będzie o wiele lepszy! Między innymi poprzez porządne dobranie książki do czytania.

Co prawda niniejszy post nie pomoże Wam akurat w poprawieniu swojego września, jednak być może da Wam szansę na zrewidowanie planów czytelniczych na październik! Parę słów o każdej książce, która nie pojawiła się w formie pełnej recenzji, to też jakaś wskazówka. Zwłaszcza że staram się zawsze wybrać tylko co, co według mnie jest najważniejsze w danej pozycji. Mam jednak nadzieję, że znajdziecie coś dla siebie w tym zestawieniu, lub uda się Wam uniknąć lektury, która nie będzie Was satysfakcjonowała!

„Zadziwiający Maurycy i jego edukowane gryzonie” – Terry Pratchett

Format: Papier
Stron/długość: 254
Tłumacz: Piotr W. Cholewa

To już był przedostatni tom z kolekcji „Świata Dysku”, który przeczytałem. Została mi jedynie „Pasterska korona”, więc cieszę się, że Maurycy okazał się równie świetny, jak większość ostatnio przeze mnie przeczytanych książek brytyjskiego pisarza! Przygody kota Maurycego oraz jego edukowanych gryzoni są wspaniałymi i bardzo… edukacyjnymi historiami. Czysto teoretycznie Pratchett przepuszcza przez swoje krzywe zwierciadło historie związane ze szczurzymi grajkami, jednak schował również coś o wiele ważniejszego – porównanie ludzi oraz szczurów.

Wydaje Wam się to trochę… nie na miejscu? Na pierwszy rzut oka można tak pomyśleć, jednak autor nie stawia obok siebie człowieka i szczura, ale poprzez wypowiedzi inteligentnych szczurów rzuca nam, jako gatunkowi, wyzwanie. Pokazuje, jak moglibyśmy być widziani przez szczury – jako totalnie bezsensownie postępujące istoty, które lubują się w zdradach, kombinowaniu, niszczeniu własnego środowiska naturalnego, chytrych i pełnych sprzeczności. Jest tam wiele dających do myślenia cytatów, z którymi warto się zapoznać i wziąć je sobie do serca.

„Stulecie detektywów” – Jürgen Thorwald

Format: Audiobook
Stron/długość: 26h 11m
Lektor: Popczyński Marcin

Miałem już okazję czytać inną książkę tego autora – „Stulecie chirurgów” – przewspaniała pozycja, pełna szczegółowych, choć nie zanudzających informacji o historii medycyny. Tym razem Jürgen Thorwald wziął na warsztat historię detektywów! Chociaż jest to dość niefortunny tytuł, albowiem nie chodzi jedynie o samych detektywów czy ogólnie pojętą policję. Ta działka to jedynie jedna z części całej książki. Jest ona o wiele bardziej bogata w wiedzę, z zachowaniem tego samego stylu, jaki być może znacie z innych pozycji tego pisarza.

Jeśli jesteście zainteresowani takimi tematami jak toksykologia oraz jej rozwój (i pierwsze kroki), balistyka sądowa czy sama medycyna sądowa, to jest to właśnie książka dla Was! Bardzo fajnie się jej słuchało zaraz po wysłuchaniu „Krwawego księżyca”, w którym pojawiły się pierwsze chwile istnienia i pracy FBI – a tutaj mamy już wszystko kompleksowo. Bardzo fajnie autor podzielił to na części oraz rozdziały, w których słuchamy konkretnych historii z konkretnymi ludźmi, z których się dopiero wyłania cały obraz danego tematu. Wszystko jest uporządkowane, zrozumiałe, a do tego autor wszedł w swoją pracę wystarczająco głęboko, żeby zaspokoić ciekawość nawet najbardziej wymagającej osoby.

„Dlaczego śpimy” – dr Matthew Walker

Format: Audiobook
Stron/długość: 15h 02m
Lektor: Andrzej Ferenc

Jest to chyba jedna z najbardziej znanych książek popularnonaukowych dotyczących snu. Nic jednak dziwnego – tytuł ten zawiera w sobie ogrom wiedzy i to bardzo szczegółowej (czasem aż by się chciało usunąć trochę detali). Przy okazji autor w bardzo pewny siebie sposób przedstawia kolejne informacje dotyczące snu oraz potencjalnych problemów wywołanych jego brakiem. Jednak jest to też w pewnym sensie minus „Dlaczego śpimy”. Wokół książki bowiem wyrosło trochę kontrowersji, a obawiam się, że nie są one bezzasadne. Radek Kotarski wypunktował już w jednym z odcinków Polimatów nieścisłości oraz wręcz kłamstwa, które padły spod pióra Matthew Walkera, jednak sam widzę dwa inne główne problemy.

Pierwszym jest zafiksowanie się autora na ośmiu godzinach snu. To jest według niego magiczna liczba, której nie wolno odpuszczać nawet na jedną sekundę. Drugim problemem jest wspomniana już pewność siebie – w połączeniu z dość przesadzonymi w niektórych miejscach liczbami oraz pierwszym problemem, daje to wybuchową mieszankę. Ludzie mogą za bardzo się przestraszyć konsekwencji i zacząć działać przeciw naturze, jeśli tak można określić. Oczywiście nie można odmówić pisarzowi ogromu faktycznej wiedzy, z której wiele osób nie zdawało sobie sprawy. Niestety trzeba uważać podczas czytania i jeszcze bardziej niż zwykle weryfikować wszystko, co się przeczyta/usłyszy. Zwłaszcza jeśli chodzi o dane dotyczące potencjalnego wzrostu prawdopodobieństwa zachorowania na coś przez niedobór snu.

„Anatomia góry” – Rafał Fronia

Format: Audiobook
Stron/długość: 7h 30m
Lektor: Marcin Popczyński

To była moja pierwsza książka górska – wcześniej jedynie czytałem opinie o takich pozycjach i zastanawiałem się, czy w ogóle mi się to wszystko spodoba. Lubię góry, nie tylko oglądać, ale i po nich chodzić, jednak moje wojaże kończyły się zawsze gdzieś w okolicach dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza – znaczy w naszych polskich górach. Tymczasem Rafał Fronia w „Anatomii góry” opowiada o swoich przygodach na o wiele większych wysokościach, w tym na najwyższych szczycie Ziemi – Mount Everest. Przy okazji przedstawia (chociaż bardzo pokrótce) swoją własną drogę od rodzinnych Karkonoszy do wielkich ośmiotysięczników, na które nikt nie wybiera się samotnie. W pewnym sensie więc pozwala spróbować człowiekowi zrozumieć, skąd się w ogóle bierze ten wielki pęd w stronę śmierci – śmierci oraz piękna.

Cała książka jest trochę chaotyczna i autor często przeskakuje spore jednostki czasu w swojej opowieści. Wiecie, w pierwszej chwili przechodzicie razem z nim z jednego obozu, do drugiego, a zaraz już niemalże jesteście na dole (albo walczycie z niedogodnościami podczas schodzenia). Można jednak powiedzieć, że ten chaos ma swój porządek, bo w ten sposób wygląda każdy opis wyprawy – czy to na nepalskie ośmiotysięczniki, czy na lodowiec Baltoro, czy choćby na koronę Europy, Mont Blanc. Faktycznie jednak Rafał Fronia skupia się na przedstawieniu tych najpiękniejszych jego zdaniem chwil, które mogą nam pokazać, dlaczego tylu ludzi każdego roku stara się wybrać na kosztowne i często niebezpieczne wyprawy. Można powiedzieć, że miłość autora do gór wręcz rozlewa się wokół jego książki lawiną.

„Rozmowa z górą” – Rafał Fronia

Format: Audiobook
Stron/długość: 8h 20m
Lektor: Marcin Popczyński

Tym razem jest to zupełnie inna książka niż „Anatomia góry” – słusznie zauważył jeden z bookstagramerów, który mi ją polecił, że jest o wiele bardziej osobista. Przy okazji o wiele bardziej górnolotna, gdzie emfaza przeplata się z bardzo prostymi żartami. Jest też o wiele bardziej spokojna, płynąca w pewnym sensie, pozwalająca na próby wyobrażenia sobie tego wszystkiego, co opisuje Rafał Fronia. Faktycznie skonstruowana jest tak, jakby autor chciał pokazać całą konstrukcję dialogu między himalaistą a górą, którą planuje zdobyć, począwszy od lądowania w najbliższym mieście, z którego można wyruszyć, aż po szczyt. Po drodze jest nie tylko base camp, od którego bardzo wiele osób rozpoczyna opowieść, ale również cała droga do niego prowadząca – a tę też trzeba przebyć.

Chyba bardziej mi się podoba „Rozmowa z górą” niż „Anatomia góry”. Jest mniej chaotyczna, bardziej płynna, a do tego pełna zarówno faktów, jak i przemyśleń. Pokazuje od kuchni cały ciąg wyprawy wysokogórskiej wraz z tym, co dzieje się w głowie człowieka. No i jak ważny jest szacunek do góry, bez względu na to, jaką ma wysokość. Zresztą nie brakuje wcale wstawek opisujących wypady w polskie Tatry, chociaż oczywiście największy nacisk położony został na ośmiotysięczniki. Oraz na niebezpieczeństwa, które mogą spotkać wszystkich śmiałków pragnących zdobyć ich wierzchołki. A zarówno śmiałków, jak i niebezpieczeństw jest co niemiara.

„Thomas Alva Edison. Biografia autoryzowana” – Thomas A. Edison, William H. Meadowcroft

Format: Audiobook
Stron/długość: 7h 59m
Lektor: Tomasz Kućma

Już na wstępie warto podkreślić, że podtytuł „Biografia autoryzowana” oraz nazwisko samego Edisona jako jednego z autorów nie znalazły się tutaj bez powodu. To faktycznie jest dość wczesna biografia, opowiadana na przemian słowami samego wynalazcy oraz Williama Meadowcrofta. Nie spodziewajcie się więc obiektywnej i mega rzetelnej rozprawy zawierającej w sobie również tę nieco bardziej mroczną i mniej znaną stroną Thomasa Edisona – a już na pewno nie przeczytacie o tak kontrowersyjnych rzeczach, jak kradzież patentów, podprowadzanie pomysłów, ani tym bardziej o „wojnie” pomiędzy Edisonem a innym wielkim umysłem tamtych czasów – Nikola Teslą.

Jeśli jednak odłoży się chęć posłuchania o kontrowersjach na boku, to jest całkiem niezła historia amerykańskiego wynalazcy – począwszy od jego pierwszych kroków przy sprzedaży gazet, przez pierwsze kontrakty na jego wynalazki, aż po bycie głową wielkiej firmy, zatrudniającej setki tysięcy osób i dostarczającej prąd oraz oświetlenie na praktycznie cały świat. Niestety ciągle czuć pochwalne nuty, głównie ze strony Williama Meadowcrofta, bo sam Edison przekazywał w swoich słowach raczej suche fakty i starał się (ewentualnie redakcja się starała) usunąć jakiekolwiek narcystyczne nuty. Czy polecam? Na początek na pewno tak. Jednak nie sądzę, żeby komuś, kto już zapoznał się z życiorysem właściciela patentu żarówki, lektura tej książki pokazała cokolwiek nowego.