Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Leszek Herman
Tytuł: Zbawiciel
Wydawnictwo: Muza
Stron: 874
Data wydania: 14 października 2020
Jak do tej pory proza Leszka Hermana jedynie obijała mi się o uszy, jednak nie miałem okazji sam jej spróbować. Trochę ryzykowne jest zaczynanie jakiegoś cyklu od jego czwartego tomu, ale zdarzało mi się to już wcześniej (Harry’ego Hole’a zacząłem od tomu… dziesiątego), wiec pomyślałem, że w sumie czemu nie. Okazał się to być jednocześnie dobry i zły pomysł. Dobry, ponieważ odkryłem, że faktycznie sposób pisania Leszka Hermana jest tym, co mój gust bardzo lubi. Złym natomiast, gdyż zaspoilowałem sobie co najmniej jedną z wcześniejszych książek, i to tak dość mocno… Z samego „Zbawiciela” jestem jednak bardzo zadowolony!
Wybuch – nawet niewielki, jedynie rozsypujący kwiatki na głowy wszystkich zebranych osób – w katedrze to doskonały materiał dla dziennikarzy. Kolejny wybuch zawalający rusztowanie to już jednak sprawa również dla policji. Paulina i Piotr, którzy pracują dla „Dziennika Szczecińskiego”, muszą jednak szukać innych sposób na dotarcie do prawdy o tych wydarzeniach – obecna redaktor naczelna niechętnie z nimi współpracuje i uważa, że mają o wiele zbyt wybujałą wyobraźnię. A trop z jakiegoś powodu prowadzi do jednego z obrazów namalowanych przez samego Leonarda da Vinci…
Cóż, jak już wspomniałem, nie próbujcie zaczynać całego cyklu od tego tomu. To jest bardzo zły pomysł. Wychodzi na to, że naprawdę wiele wydarzeń (i to dość istotnych na pierwszy rzut oka) opiera się na tym, co wydarzyło się w poprzednim lub wręcz poprzednich tomach. Nie jest to oczywiście nic zaskakującego, jednak tym razem mam na myśli nie same prywatne wątki przedstawiające życie konkretnych postaci, ale dosłownie elementy fabuły wynikające wprost z wcześniejszym tomie. Dla samej radości czytania „Zbawiciela” nie ma to prawie żadnego wpływu, jednak z pewnością nadrabianie zaległości już nie będzie takie przyjemne. Wszak będziecie już wiedzieli, co się stało.
Po przeczytaniu samego opisu jeszcze w czasie podejmowania decyzji o tym, czy chciałbym się z tą książką zaznajomić, czy też nie, spodziewałem się czegoś na miarę Dana Browna czy Zygmunta Miłoszewskiego. Akcji zasuwającej jak szalona, dość wysoko sięgającej intrygi, która od samego początku wciąga czytelnika w wyższe sfery. Lord tu był, a jakże, ale jako jedna z głównych postaci po tej „dobrej” stronie. Przez praktycznie połowę książki nie uświadczyłem takiego właśnie szaleństwa, a zamiast tego autor zaserwował spokojne wprowadzenie w temat i budowanie kuli śnieżnej bez nerwowości i zrzucania kilku ton śniegu od razu na głowę czytelnika. No i wiecie co? To też jest świetne. Zupełnie inaczej mi się czytało „Zbawiciela” niż książki wcześniej wspomnianych autorów – potrafiła wciągnąć, przykuć, ale w bardziej stonowany i mniej agresywny sposób.
Nie można oczywiście tego uznać za „lepsze” lub „gorsze” od tego, na co byłem nastawiony. Rzekłbym wręcz, że jest to po prostu inne podejście, które robi tak samo dobrą robotę, jak to wspomniane przeze mnie wcześniej. Ma to rzecz jasna swoje słabsze strony, jak na przykład dłuższe zagnieżdżanie się w powieści i mniejsza dynamika fabuły, jednak później to wszystko się wyrównuje. Niektórzy zresztą mogą nie lubić takiego ogromnego dynamizmu i rzucania czytelnika w wir wydarzeń – czemu więc wtedy nie spróbować podejścia Leszka Hermana? Być może ono będzie tym, co przyciągnie Was do tego typu książek.
Jedną z najlepszych rzeczy, jakie przytrafiły się „Zbawicielowi”, jest postać redaktor naczelnej Przeworskiej. To jest jedna z najbardziej irytujących postaci, z jakimi miałem do czynienia! W pewnym momencie od razu przyszła mi na myśl Dolores Umbridge, jedna z najbardziej znienawidzonych postaci literackich we współczesnej literaturze. Bardzo szybko zbliżające się sceny z panią naczelną zaczęły nawet mi, czytelnikowi, podnosić ciśnienie. Naprawdę trzeba umieć wykreować taką bohaterkę, która wzbudza chęć mordu i palpitację serca oraz drganie powieki. Tylko wiecie, nie chodzi oczywiście o to, że irytuje sama postać – wtedy nie byłoby to dobre. To jej zachowanie, poglądy oraz podejście do pracowników, konsekwencji podejmowanych decyzji (albo ich braku) generuje napięcie na samą myśl o tym, że znowu pojawi się dialog pomiędzy dowolną postacią, a redaktor Przeworską. Aż z całą reszt prawników czuje się tęsknotę do poprzedniego redaktora! Nawet jeśli się go w ogóle nie zna, jak to było w moim przypadku.
Sama końcówka to już prawie że rollercoaster. Trudno się oderwać, bo autor zaczyna coraz bardziej zaciskać ten kłębek pomysłów i potencjalnych rozwiązań, a czytelnik niby widzi już drogę, którą podąży nitka, ale jednak wciąż wszystko się wokół niego ściska. Można powiedzieć, że cały „Zbawiciel” przypomina pod tym względem podróż wagonikiem wśród jezior, pięknej zieleni i widoków napawających spokojem, tylko po to, by nagle tory zniknęły za rozpadliną na ostatni kilometr podróży. A do tego na samym końcu czeka niespodzianka. Jaka, zapytacie? Ano taka, że wreszcie dowiadujemy się kto za tym wszystkim (i nie tylko wszystkim) stoi. Jeden wątek był dość łatwy do przewidzenia, chociaż w głowie się nie mieścił, jednak za to drugi nie był wcale taki oczywisty. A w końcu niespodzianki w takich książkach są na wagę złota, o to wszak w nich chodzi!
Naprawdę fajny kawał literatury. Wybawiłem się przednio (chociaż nie na samym początku, miałem kilka chwil zawahania, przyznaję bez bicia), elementy zaskoczenia były, co najmniej jednej z postaci szczerze nienawidzę (i jednocześnie chcę, żeby się pojawiła w kolejnym tomie!), więc wygląda na to, że bilans jest całkiem dobry. Na pewno książka ta zachęciła mnie do sięgnięcia po poprzednie powieści Leszka Hermana, jednak wciąż nie mogę odżałować tego zepsucia sobie co najmniej trzeciego tomu spoilerami… Nie popełnijcie tego błędu. Sięgnijcie po „Zbawiciela”, bo warto, ale najpierw nadróbcie wcześniejsze trzy części. Wygląda na to, że możecie stracić zbyt wiele, a tego możecie nie przeżyć!
Łączna ocena: 7/10