piątek, 18 grudnia 2020

„Ja, ocalona” – Katarzyna Berenika Miszczuk

Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Katarzyna Berenika Miszczuk
Tytuł: Ja, ocalona
Wydawnictwo: W.A.B.
Stron: 430
Data wydania: 28 października 2020

Wiecie, ile czasu minęło od pierwszego wydania trzeciej części cyklu o Wiktorii Biankowskiej, czyli „Ja, potępiona”? Osiem lat. Dla pisarki jest to szmat czasu, w którym wydarzyć się może naprawdę wszystko! Przede wszystkim nowe książki, za którymi idzie poprawa nie tylko warsztatu pisarskiego, ale również koncepcji. Nawet na świat, który został już stworzony, i wyprodukowane zostały powieści go opisujące. A w końcu „była diablica, niedoszła anielica” towarzyszy już czytelnikom od trzech tomów, prawda? W czwartym, wydanym po prawie dziesięcioleciu, mogło się wydarzyć absolutnie wszystko. Dlatego cieszę się bardzo, że miałem możliwość przeczytania wszystkich książek jedna po drugiej. Dzięki temu mogłem ocenić, jak zmienił się styl autorki przez te lata, a muszę przyznać, że w czwartej części widać ogromną zmianę.

Jeśli Wiktoria kiedykolwiek sądziła, że życie z diabłem będzie usłane różami, to się bardzo srogo myliła. Chociaż w pewnym sensie udało jej się utrzymać w miarę stabilny byt – przez kilkanaście lat nie doprowadziła do żadnej katastrofy w Zaświatach! Aby jednak równowaga została zachowana, musiało się stać coś bardzo nietypowego. Można chyba w ten sposób określić depresję u samego Szatana, prawda? Zwłaszcza jeśli ten pragnie w związku z tym nieco… przyspieszyć Apokalipsę. Tak, tę Apokalipsę. Chyba nawet Azazel by nie wpadł na tak durny pomysł. Chociaż kto go tam wie, w końcu niejedno już robił w swoim długim, diabelskim życiu…

Minęło osiem lat, od kiedy Katarzyna Berenika Miszczuk wydała trzeci tom przygód Wiktorii Biankowskiej i było to chyba bardzo pracowite osiem lat. Znaczną zmianę widać od samego początku czwartej części – zarówno w języku, jak i w podejściu do samej konstrukcji powieści. Nie jest to być może różnica typu „niebo a ziemia” (he-he), jednak wyczuć ją można od pierwszych zdań. Jest bardziej… bogato, dojrzale, widać dużo urozmaicenia, mniej chaosu. A do tego nawet same postacie są nieco inaczej poprowadzone – bogatsze o dziesięć lat powieściowych „życia” faktycznie są odzwierciedleniem nieco innych wersji samych siebie. Chociaż teoretycznie dla Beletha czy Azazela nie powinno to robić większej różnicy – wszak istnieją oni od zarania dziejów.

Wreszcie pojawia się też więcej historii Nieba oraz Piekła! Wszystko bazuje oczywiście na Biblii oraz podaniach czy mitach, jednak w nieco skrzywiony sposób, tak charakterystyczny dla całego cyklu. Cała powieść kręci się głównie wokół tematu Apokalipsy, więc Apokalipsa św. Jana jest tym utworem, na którym bazuje najwięcej przykładów. Możemy jednak liczyć także na poznanie nowych imion Aniołów wraz z przynależnością do konkretnych chórów. Autorka nawet pozwoliła sobie na wspomnienie tworzenia świata oraz tego, jak budowniczowie pracowali, ile im to zajęło i czym się to dla nich skończyło. Zważywszy na to, jak mało tego typu smaczków było w poprzednich trzech tomach, czuję się choć trochę usatysfakcjonowanym w tej kwestii.

Osiem lat to mnóstwo czasu na to, by w ogóle zapomnieć, o czym były wcześniejsze książki. Ja jestem w tej komfortowej sytuacji, że mogłem je przeczytać ciurkiem – jednak wiele osób ma je już dawno za sobą. Katarzyna Berenika Miszczuk dość trzeźwo więc założyła, że mogą być problemy z przypomnieniem sobie konkretnych wydarzeń i postanowiła (najczęściej słowami Wiktorii) poprzypominać to i owo. Na całe szczęście wyszło to dość naturalnie – nie czuć takiego wpychania informacji na siłę, raczej jest to realizowane w formie rozmyślań samej Wiki. Być może nawet dzięki temu dałoby się przeczytać „Ja, ocalona” bez znajomości wcześniejszych tytułów. Tutaj jednak ciężko mi jest się wypowiedzieć z większą pewnością siebie.

Nawet wątek romantyczny wydaje się jakiś taki… bardziej dojrzały. Nie jest to już jakieś uganianie się przystojnego i jurnego diabła za śliczną Wiktorią, tylko o wiele poważniejsze rozterki na temat związków oraz relacji po rozstaniu. Rzecz jasna nie można nazwać „Ja, ocalona” studium przypadku niedokończonych spraw, to wciąż jest jednak książka dla młodzieży, jednak nawet taki antyfan wstawek miłosnych jak ja jest w stanie to przetrawić, a nawet zaakceptować. Chociaż oczywiście nie mogło zabraknąć bardziej przyziemnych (jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało w kontekście Nieba i Piekła) „żądz” i innych takich. Cóż, trzeba przeżyć – w końcu taki klimat tego cyklu, prawda?

Naprawdę ogromna różnica między poprzednimi tomami, a „Ja, ocalona”. Jednocześnie udało się autorce utrzymać podobny klimat, a zabieg z przeniesieniem akcji również o dziesięć lat do przodu bardzo pozytywnie wpłynęło na te zmiany w postaciach, które zrobiły je nieco bardziej dojrzałymi i konkretnymi. Jestem naprawdę kontent. Końcówka była zwłaszcza miłym zaskoczeniem – jak już wskoczyłem w ostatnie łańcuch wydarzeń, to oderwałem się dopiero wtedy, gdy zamknąłem przeczytaną już książkę. Wielka szkoda, że poprzednie powieści nie powstały właśnie mniej więcej teraz, bo czuję, że wszystkie miałyby o wiele więcej pazura. Niemniej jednak cieszę się, tak czy siak, z tego, że mogłem prześledzić rozwój Wiktorii i jej paczki diabelskich przyjaciół od początku, aż do obecnego końca. Jednak tylko chwilowego – epilog już się postarał o to, żeby było jasne, iż Katarzyna Berenika Miszczuk nie powiedziała ostatniego słowa!

Łączna ocena: 7/10




Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „Wiktoria Biankowska’

wtorek, 15 grudnia 2020

„B.Bomb” – Marta Kozłowska

„B.Bomb” – Marta Kozłowska
Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Marta Kozłowska
Tytuł: B.Bomb
Wydawnictwo: Instytut Literatury
Stron: 176
Data wydania: 22 października 2020

To jedna z tych książek, do których nie próbuję podejść „w leniwe, niedzielne popołudnie”. Nie jest lekka, nie da się w niej po prostu przelecieć wzrokiem nudnych fragmentów, nie można po prostu wertować kolejnych linijek, jednocześnie nadrabiając Instagrama. Czułem, że będzie to właśnie bardziej ambitna książka już podczas wymiany mailowej z Instytutem Literatury. Najczęściej sięgam po bardzo lekką beletrystykę, w dużej mierze wręcz po fantastykę młodzieżową, ale warto czasem sięgnąć po coś, co zmusi moje zwoje mózgowe do poskręcania się, prawda? No i faktycznie trafiłem świetnie. „B.Bomb” nie bierze jeńców, ale za to pozostawia bardzo duże pole do dowolnej interpretacji.

Sytuacja na pustyni nie jest prosta. Stabilizację oraz bezpieczeństwo – jakże szumnie określone – zapewniają wojska pod wodzą generała Melville’a. Humanisty, warto podkreślić, jedynego w okolicy! Z takimi wojakami jak Seba, nikt nie zagrozi sytuacji w bazie wojskowej „Babilon”. Nawet szpiedzy, tacy jak Malik al-Suri, który za odrobinę strawy zrobi niemalże wszystko. Zwłaszcza dla mędra Kadiego, który potrafi czytać znaki jak absolutnie nikt inny. Jednak w tym wszystkim nie należy zapomnieć o trzeciej sile, która próbuje niepostrzeżenie przyglądać się rozwojowi wydarzeń z ciepłego miejsca, jakim jest… telewizor.

Powieść Marty Kozłowskiej jest jednym z wyróżnionych tytułów w kategorii epika w II Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką „Nowy Dokument Tekstowy”, organizowanym przez Instytut Literatury. Już samo to może nakierować czytelnika na klimat, w jakim utrzymana jest powieść, oraz z jakim językiem potencjalnie będzie miał do czynienia. W końcu zwycięskie prace wydane zostały w ramach Biblioteki Literackiej Kwartalnika „Nowy Napis”, a sam konkurs oceniany był przez doktora literaturoznawstwa oraz krytyka literackiego. Spodziewać się więc można było raczej górnolotnej literatury niż klasycznej, lekkiej beletrystyki.

Najbardziej charakterystyczną cechą „B.Bomb” jest chyba język użyty w powieści. Jest bardzo bogaty w słownictwo, ozdobny oraz stylistycznie perfekcyjny. W oczy rzuca się na pewno wykorzystanie przez autorkę czasu zaprzeszłego, który – mam wrażenie – jest w pewnym sensie zapomniany w Polsce. Nadaje on charakterystyczną, archaiczną nutę całości. Już dla niego samego, jak i stylu, w jakim została napisana książka, zdecydowanie warto po nią sięgnąć. Nie czytam na co dzień literatury tego formatu, ale od czasu do czasu taka lektura pozwoli się dosłownie i w przenośni „odchamić” – zobaczyć, że można bawić się słowem, a nie tylko używać go do przelania na papier nieważne jak pięknych i skomplikowanych myśli.

Im bardziej zagłębiałem się w lekturę, tym bardziej chaotyczne na pierwszy rzut oka przeskoki pomiędzy porcjami absurdu przypominały mi coraz bardziej coś konkretnego. Nie mogłem długo uchwycić tego, co mój umysł miał na myśli, ale w końcu się udało! Wiktor Pielewin i jego „S.N.U.F.F.” oraz „Miłość do Trzech Zuckerbrinów”! Oba te dzieła miały podobne podejście do ukazywania rzeczy w bardzo krzywym zwierciadle, takim, przez które przechodzi skrzyżowanie wielu wymiarów rzeczywistości. Takie uderzające w głowę, ale będące w granicach dobrego smaku. Pastisz, a nie przejaskrawiony bełkot.

Dobrze jest czasem sięgnąć po taką książkę jak „B.Bomb”. Trudną w odbiorze, dopracowaną, wymagającą skupienia oraz myślenia. Na dłuższą metę więcej takiej literatury by mogło mnie przegrzać w pewnym sensie (zwłaszcza że i tak na co dzień mam do czynienia z dużą ilością wiedzy branżowej, która zmusza mózg do najwyższych obrotów), ale bardzo cieszę się, że są takie autorki jak Marta Kozłowska, które potrafią się nie tylko odpowiednio bawić słowem, ale i różnymi poziomami abstrakcji. Nie jest to długa powieść, więc przy okazji nie męczy i nie próbuje wycisnąć siódmych potów z czytelnika. Raczej bierze go szybko w obroty i zostawia z pewnego rodzaju mętlikiem w głowie oraz satysfakcją. Dość patologiczną satysfakcją, zważywszy na różne natężenie absurdu zastosowanego przez pisarkę, ale jednak satysfakcją.

Łączna ocena: 7/10


Za możliwość przeczytania dziękuję





czwartek, 10 grudnia 2020

Bardzo chcę! #75 – „Ciszej proszę” Susan Cain

Źródło: Lubimy Czytać

Znowu nie ma medycznej książki! No, w każdym razie nie tak… dosłownie medycznej… Postawiłem i tym razem na non-fiction, tym razem jednak kategoryzowaną jako książkę należącą do nauk społecznych. Jak w końcu inaczej nazwać tytuł, który opowiada o… introwertykach? Zapewne wielu z Was w tym momencie pomyśli „o, to o mnie!”. No i zapewne większość będzie miała rację, ponieważ introwertyk to nie tylko ten totalnie zamknięty w sobie i stroniący od jakichkolwiek ludzi człowieczek z fobią społeczną. „Ciszej proszę” próbuje to zresztą udowodnić – mam nadzieję, że z dobrym skutkiem. Nawet sobie nie zdajemy sprawy z tego, jak wielu introwertyków jest wokół nas i jak wielu z tych brylujących gwiazd ekranu lub innych wystąpień, tak naprawdę nie czerpie radości z ciągłego bycia w centrum uwagi.

Osobiście bardzo lubię książki opisujące jakiś naukowy temat, które mocno bazują na badaniach. Dzięki temu można nawet samodzielnie spróbować drążyć temat dalej, a przy okazji dany tytuł nabiera bardzo na wiarygodności. Nie wiem, jak długa jest bibliografia badań, zamieszczona na końcu „Ciszej proszę”, ale już sam opis Wydawnictwa podkreśla, że nie jest to tylko pozbawione podstaw dumanie autorki. Sami zresztą zobaczcie, czego można się spodziewać!

„Cicha rewolucja…

Co najmniej jedna trzecia spośród osób, które znamy, to introwertycy. To ci, którzy wolą słuchać niż mówić, czytać książki niż chodzić na przyjęcia. Są oni pomysłowi i twórczy, ale nie lubią się promować; wolą pracować samodzielnie niż w zespole. Choć często mówi się o takich osobach »ciche« i »spokojne«, to właśnie introwertykom zawdzięczamy wiele z najwspanialszych dokonań – od słynnych słoneczników van Gogha do pierwszego komputera osobistego.

Ta napisana z pasją, oparta na wynikach badań naukowych, pełna zapadających w pamięć fascynujących opowieści o rzeczywistych osobach książka pokazuje nam, jak bardzo nie docenia się introwertyków oraz ile na tym traci nasz rozgadany świat.

Korzystając z wyników najnowszych badań z dziedziny psychologii oraz neurobiologii, autorka ujawnia zadziwiające, mało znane dotąd różnice między ekstrawertykami a introwertykami.

Zapewne najbardziej inspirującym aspektem Ciszej, proszę… jest to, że Susan Cain prezentuje nam galerię introwertyków, którzy odnieśli sukces – od superinteligentnego, niezwykle dynamicznego prelegenta, który po wykładach odzyskuje siły w samotności, do osiągającego rekordowe wyniki sprzedaży akwizytora, który w spokoju swoich czterech ścian korzysta z mocy, jaką daje mu zadawanie pytań. Wreszcie autorka udziela nam mnóstwa bezcennych rad dotyczących m.in. tego, w jaki sposób lepiej i skuteczniej radzić sobie z różnicami w relacjach introwertyk/ekstrawertyk, jak wzmacniać poczucie własnej wartości w introwertycznym dziecku oraz czy i kiedy warto »udawać« ekstrawertyka.

Ta niezwykła książka na zawsze już zmieni nasz sposób postrzegania introwertyków oraz, co równie ważne, to, w jaki sposób introwertycy postrzegają samych siebie”.

Zachęceni? :D 


poniedziałek, 7 grudnia 2020

„Ja, potępiona” – Katarzyna Berenika Miszczuk

Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Katarzyna Berenika Miszczuk
Tytuł: Ja, potępiona
Wydawnictwo: W.A.B.
Stron: 416
Data wydania: 28 października 2020

Jak się powiedziało „A”, to powinno się też powiedzieć „B”, prawda? Ja „B” już powiedziałem paręnaście dni temu, a teraz przyszedł czas na „C”, czyli trzecią już część cyklu o Wiktorii Biankowskiej, czyli „byłej diablicy, niedoszłej anielicy”, jak ona sama lubi siebie określać. Przede mną jeszcze jeden (na tę chwilę) tom, czyli „Ja, ocalona”, a po przejściu przez trzecią część jestem bardziej pozytywnie nastawiony na następną, niż miało to miejsce przy pierwszych dwóch tomach. Jestem pozytywnie zaskoczony i muszę przyznać, że mimo niewielkiego w gruncie rzeczy odstępu między drugą a kolejną powieścią, pojawiła się duża poprawa. Ewentualnie ja po prostu już przywykłem do pewnych niuansów prozy autorki!

Piekło, jakie jest, każdy wie. W każdym razie każdy, kto do niego trafił. Wiktoria już odwiedziła zarówno Niższą Arkadię, jak i samo Niebo, w obu uzyskując w pewnym sensie obywatelstwo. Poruszanie się między Zaświatami to wyjątkowy przywilej, którego nie mają ani diabły, ani aniołowie. Wiktoria może więc się cieszyć ze swojego szczęścia. No, mogłaby się cieszyć, gdyby jednak nieszczęśliwym zrządzeniem losu (o imieniu Beleth) nie trafiła do Tartaru. Stamtąd jak do tej pory nie uciekła żadna potępiona dusza. Jednak do tej pory nie było tam Wiktorii, więc wszystko się może zmienić…

„– Boże przenajświętszy, to wy! – zawołał [Gabriel].
Nie miał jednak zbyt wiele czasu, by zdumieć się porządnie. Szatan zerwał się na równe nogi, zrzucając na ziemię talerz pełen eklerek, i krzyknął, pokazując palcem na Archanioła:
– HA!!! Użyłeś nadaremno!”

Przyznać muszę, że to właśnie w tym tomie po raz pierwszy w całym cyklu miałem momenty w stylu „no dobra, jeszcze tylko do końca tego rozdziału i idę spać”. Serio, autorka bardzo fajnie poprowadziła wiele akcji i sprawiła, że pomiędzy poszczególnymi rozdziałami pojawiła się nutka niepewności oraz tajemnicy. Takiej, wiecie, zachęcającej, niewymuszonej. Jest to w sumie dość klasyczny manewr, połączony z przeplataniem miejsca akcji oraz bohaterów, dzięki czemu nie można się doczekać kolejnego rozdziału, a z kolei po lekturze obecnego chce się dowiedzieć, co dalej będzie się działo w ostatnim… No i tak w kółko. Dzięki temu książkę bardzo szybko się czyta, dużo szybciej niż jej poprzedniczki.

Trochę mnie niestety zakończenie rozczarowało – wszystko zadziało się zdecydowanie zbyt szybko. Nie do końca byłem w stanie nadążyć za zmianami, jakie się pojawiały oraz za sposobami rozwiązania nietuzinkowego problemu, który w pewnym sensie znowu Wiktoria wygenerowała. Dość mocno naciągane (tak bardzo, jak rajstopy na arbuza) było też zachowanie głównej antagonistki, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę jej dość logiczne rozumowanie przez całą poprzednią część książki. No, a do tego jeszcze wrodzoną wręcz podejrzliwość. Można więc było to o wiele lepiej rozwiązać.

„Biada nam. Socjopata napalił się na socjopatkę. To może skończyć się rzezią, kiedy trzecia socjopatka, właścicielka wcześniej wspomnianego socjopaty, się o tym dowie”.

Zdecydowanie za to podoba mi się pomysł, w którym zmierza dalej cała historia paczki… diabelskich przyjaciół (?), o ile mogę tak to nazwać. Z jednej strony wydawać by się mogło, że nic gorszego i dziwnego się już stać nie może, wszak widzieliśmy już dosłownie wszystko, jednak chyba w czwartym tomie czeka coś jeszcze bardziej absurdalnego! Na całe szczęście faktycznie w trzecim tomie poziom absurdu jest dostosowany dość sensownie i można faktycznie nazwać tę książkę w pewnym sensie pastiszem, a nie przerysowanym światem z bohaterami bardziej żenującymi, niż prześmiewczymi. Jeśli jeszcze ilość pseudoromantyzmu zostałaby zmniejszona do minimum, to byłbym naprawdę rad…

Dużo lepsza część niż poprzednie dwie, chociaż wciąż to i owo jest do poprawy. Przygody Wiktorii i Beletha są już jednak na wyższym poziomie niż dotychczas, a cały świat nie jest już taką karykaturą krzywego zwierciadła. Nie wiem, czy warto przedzierać się przez „Ja, diablica” oraz „Ja, anielica”, żeby tu dotrzeć, ale wiele wskazuje na to, że w czwartym tomie będę mógł spróbować odpowiedzieć na to pytanie. Zwłaszcza że obecnie opisywana powieść wydana została w 2012 roku, a więc osiem lat twórczości Katarzyny Bereniki Miszczuk temu. Mam więc cichą nadzieję, że poprawa jakości wręcz uderzy mnie w twarz i będę mógł z czystym sumieniem napisać, że to jest to, na co czekałem przez jakieś 1200 stron poprzednich tomów.

Łączna ocena: 6/10




Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „Wiktoria Biankowska’

piątek, 4 grudnia 2020

Co pod pióro w grudniu 2020?

Grudzień, ostatni miesiąc roku. Jak myślicie, czy 2020 spłata nam figla i naprawdę po Sylwestrze obudzimy się tak naprawdę nie 1.01.2021, tylko 32.12.2020? Już tyle żartów jest o tym nieszczęsnym, bieżącym roku, że to aż się czasem trochę smutno robi. Trochę straszno, a trochę smutno – chociaż trochę też śmiesznie. W końcu co nam innego pozostaje? No, tak, czytanie! W końcu my tu wszyscy o książkach i w ogóle. Zamierzam sobie z grudnia nie robić nic i po prostu spędzić go tak, jak każdy inny miesiąc. Zwłaszcza że pewnie Boże Narodzenie raczej nie będzie w dużym gronie, tylko takim… dużo mniejszym. We dwójkę. Czasu na czytanie więc być może będę miał więcej niż normalnie w dwunastym miesiącu roku!

Tego mi się z kolei trochę przyda, bo w listopadzie odrobinę przegiąłem i zasypałem się egzemplarzami recenzenckimi! Wjadą one jeszcze w grudzień, ale wyjątkowo spróbuję sobie zaplanować nieco więcej, niż zwykle. Poniżej zobaczycie, tak czy siak, tylko cztery tytuły, jednak tylko jeden z nich będzie zaległym recenzenckim. Oczywiście będą tu głównie spady z poprzedniego miesiąca, bo tamte tytuły cały czas chcę przeczytać w możliwie najbliższym terminie, ale calutki listopad poświęciłem właśnie na recenzenckie… No cóż, na swoją obronę mam to, że większość była naprawdę świetna! No i nie wiadomo, czy te pozostałe nie okażą się również nietuzinkowe!

Przejdźmy więc do tytułów oraz ich okładek – pochodzących jak zwykle z serwisu Lubimy Czytać. Na końcu rzecz jasna kolejna porcja audiobooków, których chciałbym wsysać jeszcze więcej!

„Ja, ocalona” – Katarzyna Berenika Miszczuk

Najnowsza książka z cyklu o Wiktorii Biankowskiej – cyklu znanym również jako anielsko-diabelski! Świeżynka dosłownie, bo z tego roku. Poprzednie tomy były bardzo lekkie, a początek nie napawał optymizmem, jednak w końcu się przekonałem (a autorka zrobiła postępy). Zobaczymy jaki skok jakościowy będzie w tym przypadku!

„B.Bomb” – Marta Kozłowska

Jest to dla mnie duża niewiadoma – otrzymałem tę książkę jako egzemplarz recenzencki od Instytutu Literatury. Powieść ta otrzymała wyróżnienie w II Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką „Nowy Dokument Tekstowy” i można ją opisać jako coś w rodzaju pastiszu wojennego. Przekonamy się, z czym się go je!

„Dzielnica obiecana” – Paweł Majka

Znowu przeniesiona na następny miesiąc… Tym razem jednak przeczytam! Na pewno, na sto procent! Ewentualnie nie przeczytam… W każdym razie mam ochotę znowu wrócić do Uniwersum Metro 2033, bo już trochę zbyt długa jest ta nasza rozłąka. A tutaj w końcu postapo w Polsce!

„Wojna i pokój” – Lew Tołstoj

Tak, dobrze widzicie. Rosyjska epopeja narodowa wspaniałego pisarza, jakim był Lew Tołstoj. Ostatnia z pięciu wyznaczonych przeze mnie zaległych książek do przeczytania w tym roku. Mam nadzieję, że uda mi się tego ponad ośmiuset stronicowego grubaska przeczytać w grudniu…


AUDIOBOOKI

Tutaj zawsze jest u mnie jeden, wielki chaos! Nie mam pojęcia, czego będę słuchał, bo czasem mnie Empik Go potrafi czymś zaskoczyć. Jednak tym razem też przygotowałem sobie parę tytułów na mojej liście audiobooków, które prawdopodobnie sobie przesłucham. Możliwe więc, że spotkanie takie oto książki u mnie:


  • „Świat równoległy” – Tomasz Michniewicz
  • „Zabawy w Boga. Ludzie o magnetycznych palcach” – Magda Gacyk
  • „Nie rób nic” – Celeste Headlee
  • „Skorpion” – Krzysztof Wójcik



środa, 2 grudnia 2020

Podsumowanie listopad 2020

Ciągle powtarzam, że czas jakoś tak zasuwa szybciej, niż bym tego chciał. Powtarzam to wręcz do znudzenia, ale taka jest prawda! Wczoraj publikowałem podsumowanie października, a tutaj już listopad minął! Zauważyliście w ogóle, kiedy to się stało? Przecież teraz do świąt to już strzeli jak z bicza i zaraz będzie Nowy Rok. Może jednak tym razem nie będziemy witali nowego, ale z radością żegnali stary? Jak myślicie, robi to sens? Nie był on zbyt pozytywny w takim całościowym spojrzeniu, chociaż nie wątpię, że pomimo takich, a nie innych okoliczności, niektórzy mogli zaliczyć w nim najpiękniejsze chwile swojego życia! No, ale nie jest to wszak podsumowanie roku, prawda?

Wróćmy więc do listopada oraz do mojej perspektywy – w końcu skrobię to podsumowanie dla Was, o mnie i moich książkach, serialach oraz całej reszcie „internetowej działalności”! Chociaż pewnie niczym się nie zaskoczycie – listopad był bardzo podobno do wcześniejszych miesięcy. Sytuacja w Polsce i na świecie nie zachęca do żadnych podróży, więc dosłownie całe trzydzieści dni spędziłem w Toruniu. Klasycznie wieczorami przyjaciółką była mi książka, a w weekendy serial lub film. Natomiast kiedy tylko mogłem, to słuchałem podcastów oraz audiobooków!

Dobra! Jedziemy z planszami, co nie?



Szału nie ma, co nie? Taka klasyka, bym powiedział. Sam się czasem zaskakuję, że udaje mi się tutaj taką stabilność zachować. Chyba od nowego roku spróbuję sobie zagospodarować więcej czasu na słuchanie, bo tutaj mam największe pole do popisu. Znaczy, po prostu poeksperymentuję, w jakich przypadkach mogę spokojnie jeszcze słuchać audiobooków lub podcastów bez utraty jakości, że tak to ujmę. W końcu w każdej dziedzinie warto szukać ulepszeń i optymalizacji!

No tutaj jestem zawsze uzależniony od tego, jak często twórcy, których słucham, publikują nowe nagrania. Mógłbym rzecz jasna dorzucać sobie kolejne podcasty do listy, bo przecież wyrasta ich co chwilę jak grzybów po deszczu, ale nie chcę tego robić. Już w ogóle nie miałbym czasu na audiobooki, a tego bym nie chciał…

W serialach i filmach zaszalałem jak nigdy! Znaczy no dobra, podobnie jak w październiku. Jednak co rutyna, to rutyna, pozwala pochłaniać to i owo w większej ilości. Znowu metoda małych kroczków oraz drobnych sukcesów pomaga – każdego dnia oglądam sobie 20 minut Brzyduli i nagle w miesiąc się z tego robi ponad sześć godzin! A oto i lista:

  1. Gambit królowej
  2. Brzydula
  3. Mr. Robot
  4. Alienista
  5. The Wire


Wspominałem kiedykolwiek, że nie umiem w social media? Tak? No pewnie, że tak! To widać na załączonym przykładzie! Raczej nic nie drga w tych statystykach, ale i tak mam niezłą radochę, robiąc to wszystko. A do tego cieszę się bardzo z tego, że jesteście Wy wszyscy, którzy mnie czytacie, obserwujecie, sprawdzacie, oglądacie!

Jeśli zastanawiacie się, które z listopadowych zdjęć wrzuconych na Instagram zdobyło najwięcej polubień, to spieszę z informacją – oto ono:

Tym razem zaszalałem z zakupami oraz egzemplarzami recenzenckimi… Nie wiem w sumie, jak ja to wszystko upchnę na fotce, ale chyba będę musiał po prostu pokazać grzbiety… Ze dwa razy w roku mnie nachodzi na tego typu zakupy – może nie są jakieś przerażająco wielkie, ale jak na mnie to i tak całkiem nieźle. Moja biblioteczka wzbogaciła się więc o takie tytuły:

  1. „Cyberpunk Girls” – Praca zbiorowa
  2. „Ogień nie zabije smoka” – J. Hibberd
  3. „Terror” – D. Simmons
  4. „Abonimacja” – D. Simmons
  5. „Zew Cthulhu” – H. P. Lovecraft
  6. „Przyszłą na Sarnath zagłada” – H. P. Lovecraft
  7. „Nemezis” – H. P. Lovecraft
  8. „Ja, anielica” – K. B. Miszczuk
  9. „Ja, potępiona” – K. B. Miszczuk
  10. „Ja, diablica” – K. B. Miszczuk
  11. „Inaczej” – R. Kotarski
  12. „B.Bomb” – M. Kozłowska

Na koniec przedstawiam listę przeczytanych w listopadzie książek. Możecie kliknąć sobie w linki i zobaczyć, jakie są moje opinie!

  1. „Ja, diablica” – K. B. Miszczuk
  2. „Triumf chirurgów” – J. Thorwald
  3. „Ogień nie zabije smoka” – J. Hibberd
  4. „Pandemia. Raport z frontu” – P. Kapusta
  5. „Lalka” – B. Prus
  6. „Ja, anielica” – K. B. Miszczuk
  7. „Broad Peak. Niebo i piekło” – P. Wilczyński, B. Dobroch
  8. „Antologia polskiego cyberpunka” – Praca zbiorowa
  9. „Cyberpunk Girls” – Praca zbiorowa
  10. „Na sygnale” – L. Walder



wtorek, 1 grudnia 2020

Zbiorczo spod pióra – listopad 2020

Jak tam listopad? Spoko było? Smutno? Wesoło? Nie, nie pomyliłem wpisów, to cały czas jest post ze zbiorczymi, krótkimi opiniami o niektórych tytułach przeczytanych lub przesłuchanych przeze mnie w minionym miesiącu. Po prostu często plany i możliwości czytelnicze idą w parze z ogólnym nastrojem oraz nastawieniem do życia i otaczającego nas świata. A w końcu nie od dziś wiadomo, że listopad jest dla wielu osób bardzo ciężkim i przytłaczającym miesiącem. Jesień wjeżdża na pełnej, ale już w tej nieco mniej przyjemnej odsłonie (chociaż to też zależy od nastawienia!) no i lepiej się czasem po prostu siedzi przed serialem. Książki za to się odkłada na bok, zwłaszcza jeśli trudno się człowiekowi skupić na tym, co czyta.

Dla mnie na całe szczęście te problemy nie istnieją, bo raz, że pogoda nigdy mi nie przeszkadzała w tym, co robię, a dwa, wolę niższe temperatury. Brak słońca również nie stanowi wielkiej przeszkody. Jedynie kręcę nosem, jeśli muszę chodzić w deszczu – nie mam po prostu porządnej membrany, którą mógłbym na siebie narzucić i mieć siekący deszcz z mroźnym wiatrem w głębokim poważaniu. Jednak zarówno papier, e-booki, jak i również audiobooki leciały w takim samym zagęszczeniu, jak zwykle! W związku z tym niniejszy post nie jest jakoś szczególnie odchudzony (chociaż miałem kilka recenzenckich egzemplarzy, które otrzymały „pełne” opinie).

Jak co miesiąc, wszystkie okładki pochodzą z serwisu „Lubimy Czytać”.

„Triumf chirurgów” – Jürgen Thorwald

Format: Audiobook
Stron/długość: 12h 20m
Lektor: Marcin Popczyński

„Triumf chirurgów” jest niejako kontynuacją „Stulecia chirurgów”, które wywarło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Jednak „Triumf” jest jeszcze lepszy – tym razem autor oparł książkę DOSŁOWNIE na zapiskach swojego dziadka, Henry'ego Stevena Hartmanna. Odpowiednio przeredagowane i przystosowane do współczesnego czytelnika, ale jednak oryginalne zapiski, dzięki którym dostajemy relację z tego, co widział i czego świadkiem był doktor Hartmann. A jest co śledzić! Poprzednia książka była jedynie wprowadzeniem do całego łańcucha odkryć związanych z chirurgią – od samych problemów technicznych operacji, aż po aseptykę i antyseptykę, jak również problematykę znieczuleń miejscowych.

Mnóstwo szczegółów i to dość barwnie opisanych, więc nie jest to raczej pozycja dla osób wrażliwych. Na kartach książki możemy znaleźć opisy pierwszych operacji guzów mózgu, rdzenia kręgowego, wola w tarczycy, nowotworów krtani czy nawet przepukliny pachwinowej. Zwłaszcza ta ostatnia ma bogatą i brutalną historię „leczenia”, od której mogą się kiszki same z przerażenia zacząć kręcić. Jednak dla osób uodpornionych na brutalne opisy, może to być naprawdę wartościowa pozycja. Pozwala skłonić głowę z szacunkiem dla wszystkich odkryć oraz postępu, jaki zrobiła medycyna – jeszcze sto pięćdziesiąt lat temu chirurgia bardziej przypominała rzeźnię niż sztukę.

„Pandemia. Raport z frontu” – Paweł Kapusta

Format: Audiobook
Stron/długość: 6h 21m
Lektor: Wojciech Żołądkowicz

Kiedy się zabierałem za „Pandemię”, czułem podskórnie, że podczas słuchania będzie mnie nosić we wszystkie strony. Przywykłem już do tego, że Paweł Kapusta nie bierze jeńców i jego reportaże potrafią wywołać naprawdę ogromne emocje. Przy okazji temat jest aktualny, cały czas gorący i choć książka została wydana po „pierwszej fali”, to wciąż jest jak najbardziej aktualna. Problemy opisywane przez autora zapewne obecnie, w listopadzie 2020 roku, są jeszcze bardziej wyraźne i spotęgowane. A problemów tych jest bez liku i trudno wskazać jakichkolwiek winnych wszystkich opisywanych przez niego sytuacji. Zwyczajnie ani przeciętni ludzie, ani służby, ani absolutnie nikt inny nie był na to wszystko przygotowany. Jednak własne zachowanie można zmienić – co bywa niestety trudne, patrząc na historie przytaczane przez rozmówców Pawła Kapusty.

Dostaje się jak zwykle wszystkim – począwszy od zwyczajnych ludzi, którzy chcą tylko jakoś żyć dalej, poprzez niekompetentne osoby na przeróżnych stanowiskach, a na całokształcie „systemu” zakończywszy. Wiecie jednak, co jest najgorsze? Słuchanie o kompletnym braku odpowiedzialności oraz instynktu samozachowawczego u ogromnej liczby ludzi. Niezależnie od tego, za co są odpowiedzialni i czego by się po nich można było spodziewać. Jeśli można jakieś wnioski wyciągnąć z „Pandemii” to takie, że ludziom się od dobrobytu naprawdę poprzewracało w głowach i cywilizowany świat już długo nie wytrzyma w takiej formie, w jakiej obecnie go widzimy. To wszystko po prostu zwyczajnie jebnie.

„Lalka” – Bolesław Prus

Format: Słuchowisko
Stron/długość: 11h 19m
Lektor: Zbiorowy

Skusiłem się na „Lalkę” z dwóch powodów. Pierwszym z nich był fakt, że Empik Go wydało ją jako słuchowisko, a już zdążyłem zauważyć, że ich słuchowiska są na bardzo wysokim poziomie. Nie przebili jeszcze superNOWA, która nagrała wiele dzieł Sapkowskiego, jednak jest to naprawdę uczta dla uszu. Tak było i tym razem – aktorzy dawali z siebie wszystko i potrafili przekazać emocje samym głosem dokładnie tak, żeby oddać to, co dzieje się w głowach ich postaci. Wspaniała uczta, dodatkowo okraszona odpowiednimi dźwiękami oraz muzyką w tle. Julia Wieniawa zagrała tak przekonująco, że słuchając tylko jej tonu głosu, odczuwa się pewnego rodzaju niechęć graniczącą z nienawiścią do Izabeli Łęckiej.

Drugim powodem była próba podejścia do lektury szkolnej po wielu latach. „Lalkę” oczywiście czytałem za czasów młodości, kiedy uczniowie byli do tego poniekąd zmuszani. Jak się można domyślić, odebrałem tę powieść jako bardzo nudną, nieinteresującą, monotonną i ogólnie niezbyt lotną. O jakże się myliłem! Zapewne byłem o wiele zbyt młody, żeby docenić zarówno wielowarstwowość fabuły, jak i przemiany bohaterów, zwłaszcza upadającej powoli arystokracji w zderzeniu z bogacącymi się kupcami. Cóż, to jedynie kolejny dowód na to, że spis lektur szkolnych wymaga gruntownej przebudowy i dostosowania do realiów. 

„Broad Peak. Niebo i piekło” – Przemysław Wilczyński, Bartek Dobroch

Format: Audiobook
Stron/długość: 13h 6m
Lektor: Tomasz Sobczak

Przeczytałem już kilka różnych książek o tematyce wysokogórskiej, traktujących zarówno o konkretnych miejscach, jak i osobach (a nawet rodzinach himalaistów). Trochę więc mam już „doświadczenia”, a przede wszystkim mam już z czym porównywać kolejne tytuły. Zdaję sobie sprawę jednak z tego, że przede mną jeszcze ogromna liczba napisanych już pozycji, że nie wspomnę o tych, które dopiero powstaną. Mimo to jestem w stanie z czystym sumieniem napisać, że „Broad Peak. Niebo i piekło” to najbardziej obiektywna książka o tej tematyce, jaką miałem do tej pory okazję przeczytać lub przesłuchać. Mega rzetelna i widać na kilometr, że autorzy próbują nie stawać po żadnej stronie… konfliktu, jeśli mogę tak to nazwać.

Przemysław Wilczyński oraz Bartek Dobroch podjęli próbę opisania nieco szerzej tragedii na Broad Peak z 2013 roku, podczas której życie stracili Maciej Berbeka oraz Tomasz Kowalski. Książka to nie tylko sama historia tej wyprawy oraz tego, co działo się zarówno w mediach, jak i w Polskim Związku Alpinizmu. To również przybliżone dzieje każdego z uczestników tej wyprawy oraz rozmowy z innymi himalaistami na temat wydarzeń z roku 2013. To także przybliżenie innych tragedii, które miały miejsce w tym feralnym, 2013 roku, razem z atakiem terrorystów pod Nanga Parbat. Dużo treści, ale ani jej ilość nie przytłacza, ani nie nudzi.

„Antologia polskiego cyberpunka” – Praca zbiorowa

Format: Audiobook
Stron/długość: 8h 37m
Lektor: Wielu lektorów

Zaskakująca dobra antologia! Wiele zbiorów odbiło mi się czkawką, bo opowiadania były albo niedopracowane, albo za szybkie, albo za długie, albo po prostu nijakie. Nie jest to łatwa forma, więc wcale autorów nie próbuję winić, że niezbyt im ona wychodzi. Tutaj jednak zdecydowana większośc była naprawdę wspaniała. Nie ma czemu jednak dziwić, w końcu mamy tu takie nazwiska jak Orłowski, Wegner czy Majka – zdziwiłbym się bardzo, gdyby „Antologia polskiego cyberpunka” była słaba. Niektóre z tych opowiadań bardzo chętnie zobaczyłbym w nieco rozszerzonej wersji. Znaczy się jako powieść albo najlepiej cykl.

Na dodatkowe wyróżnienie zasługuje oprawa dźwiękowa. Audiobook został stworzony jako coś pomiędzy pełnym słuchowiskiem, a właśnie audiobookiem. Nie ma wielu lektorów, którzy biorą udział w jednym opowiadaniu – jest tylko jeden – za to w tle wykorzystano odpowiednią muzykę oraz efekty dźwiękowe. Lektorzy zresztą też stanęli na wysokości zadania i postarali się, aby słuchacz mógł łatwo odróżnić poszczególne kwestie dialogowe i miał chociaż namiastkę odczuwania emocji. Być może taka forma (bez wielu aktorów) jest tańsza w produkcji, ale wcale nie gorsza. Wiadomo, nie jest to dokładnie to, co w przypadku pełnoprawnego słuchowiska, jednak też przyniosło mi mnóstwo przyjemności ze słuchania.

„Na sygnale” – Lysa Walder

Format: Audiobook
Stron/długość: 7h 41m
Lektor: Elżbieta Kijowska

Spodziewałem się w sumie czegoś innego, ale to, co otrzymałem, też jest bardzo spoko! Za bardzo chyba przywykłem do polskiego reportażu, który dość brutalnie odziera rzeczywistość z warstw maskujących i pokazuje najbardziej nawet niewygodne rzeczy. Na to samo nastawiłem się przed sięgnięciem po „Na sygnale”. Rzecz jasna, zamiast sprawdzić opinie, czy bardziej szczegółowe opisy to po prostu sobie coś… no… założyłem! Tymczasem jest to książka napisana przez ratowniczkę medyczną, która opisuje przeróżne przypadki, z którymi miała do czynienia w trakcie swojej kariery w karetce pogotowia. No, czy jak w oryginale nazywa się w Wielkiej Brytanii ambulans!

Wychodzi na to, że Polska wcale nie różni się od Wielkiej Brytanii pod wieloma względami – większość historii brzmiała dokładnie tak, jakby mogła się wydarzyć w naszym pięknym, nadbałtyckim kraju. Autorka dobrała w miarę po równo przypadki szokujące, przerażające, zaskakujące i podnoszące morale oraz wiarę w ludzi. Po prostu pełen przekrój! To by również mogło wyjaśniać, czemu książka z 2011 roku może być cały czas aktualna. Niewiele jest informacji o przepisach dotyczących ratownictwa medycznego, więc to tak naprawdę jedyny aspekt, na który powinno się patrzeć przez palce. Reszta natomiast to dobrze opisane przypadki medyczne i społeczne.


poniedziałek, 30 listopada 2020

„Cyberpunk Girls” – Praca zbiorowa

„Cyberpunk Girls” – Praca zbiorowa
Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Krystyna Chodorowska, Magdalena Kucenty, Gabriela Panika, Martyna Raduchowska, Jagna Rolska, Agata Suchocka
Tytuł: Cyberpunk Girls
Wydawnictwo: Uroboros
Stron: 448
Data wydania: 12 listopada 2020

Słowo „cyberpunk” jest w ostatnich miesiącach na ustach absolutnie wszystkich graczy. Premiera gry „Cyberpunk 2077” była już kilkukrotnie przesuwana przez CD Projekt Red, co wywołało jeszcze większy szum i dotarło już do niemalże wszystkich grup społecznych. Wydanie zbioru opowiadań o tytule nawiązującym do świata najbardziej wyczekiwanej od kilku lat gry to doskonały pomysł! Na pewno od strony marketingowej. Jednak nie wystarczy dobra reklama, towar też musi być dobry, aby zdobył rzesze fanów. Czy zbiór stworzony przez autorki piszące na co dzień dla przeróżnych Wydawnictw i w bardzo różnym stylu robi robotę? Jako całość wyszedł naprawdę zaskakująco dobrze, chociaż poszczególne opowiadania mają przeróżny poziom.

Różne kobiety, różne przypadki, różne zajęcia, ale wszystko zebrane w jednym, konkretnym schemacie. Muszą sobie dać radę, muszą przeżyć i muszą odkryć tajemnice, które stanęły na ich drogach. W bardziej lub mniej określonej przyszłości, w przeróżnych sytuacjach na świecie, ale wszystko spaja jeden wspólny mianownik – rozwarstwienie społeczne. Trudno żyć w świecie, którym rządzą korporacje, a każdy człowiek jest w pełni śledzony przez przywódców. Czasem jednak trzeba się poświęcić dla dobra sprawy lub samej siebie. A nie jest to zawsze proste, zwłaszcza kiedy kłody rzuca Ci pod nogi absolutnie cała istniejąca rzeczywistość, jak i jej wirtualny odpowiednik.

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to bardzo delikatne potraktowanie przekształcenia się świata we wszystkich opowiadaniach. W niektórych przypadkach zmiany są bardzo widoczne, jednak autorki nie zagłębiają się w szczegóły techniczne, nie próbują przedstawiać bliżej ani nowych metod i sposobów życia, ani technologii wykorzystywanej na co dzień. Tam, gdzie muszą się pojawić jakieś maszyny, opisy wszczepów czy innych modyfikacji, są robione w bardzo podstawowy sposób, jedynie na potrzeby pokazania, że coś takiego istnieje. Pod tym względem cały zbiór można zaliczyć raczej do soft cyberpunka, co być może niektórym niezdecydowanym może bardzo na rękę. Zamiast tonąć w nowomowie, będą się mogli skupić na samych historiach.

Te niestety były dość nierówne. Pierwsze dwa były naprawdę bardzo fajne. Trudno z początku mi było odnaleźć się w „Heartbyte”, jednak dość szybko wskoczyłem na odpowiednie tory i dalej przejażdżka już była komfortowa. Później, począwszy od trzeciego opowiadania, było już bardzo różnie, i to nawet w obrębie jednego, konkretnego tytułu. Takie „Amber” na przykład od samego początku mnie mocno wciągnęło i aż mi się zamarzyła pełnoprawna powieść osadzona w tym świecie. Końcówka niestety została rozegrana zbyt szybko i chaotycznie. „Spandau” z kolei było rozwleczone za mocno w czasie – gdyby usunąć niepotrzebne przeszkadzajki, to objętość by się spokojnie skurczyła o kilkadziesiąt nawet procent, bez uszczerbku dla historii.

Całokształt jednak jest na spory plus, bo wszystkie te historie tworzą spójną całość. Kiedy przechodzi się z jednego opowiadania do drugiego, nie czuje się czegoś kompletnie obcego. Mimo że są to różne światy, stworzone przez różne autorki, to jednak utrzymane w podobnym klimacie. Wszędzie dominuje skupienie na głównej bohaterce, okrojenie wszystkiego z nadmiarowej ilości technologicznej nowomowy, a do tego nawet pomimo ogromnych różnic w ewolucji rzeczywistości, odczuć można spójność pomiędzy nimi. Zupełnie jakby to było po prostu jedno, wielki uniwersum, z nieco innymi zasadami panującymi w poszczególnych dystryktach.

Bardzo ciekawy zbiór opowiadań, trochę nierównych i niekoniecznie dobrych dla wyrafinowanych znawców gatunku, ale na pewno jest doskonałym wyborem dla początkujących czytelników. Staram się zawsze na antologie spojrzeć jako na jeden obraz, a ta, pomimo swoich nierówności w poszczególnych jej składowych, jawi się jako zaplanowany i napisany w konkretnej konwencji zbiór, co warto docenić. Jeśli więc nie jesteście pewni, czy klimaty cyberpunka Wam się w ogóle spodobają, możecie sięgnąć po „Cyberpunk Girls” i samodzielnie się przekonać. Nie zaatakują Was interfejsy wszczepów, świadomości przeniesione do cyberrzeczywistości i inne, bardziej zaawansowane tematy. Dostaniecie jednak namiastkę w postaci korpolicji, neurożelu oraz ludzi kompletnie zapadających się w wirtualnej rzeczywistości! Takie niewielkie ilości akurat na sam początek.

Łączna ocena: 7/10




Za możliwość przeczytania dziękuję

piątek, 27 listopada 2020

„Ja, anielica” – Katarzyna Berenika Miszczuk

Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Katarzyna Berenika Miszczuk
Tytuł: Ja, anielica
Wydawnictwo: W.A.B.
Stron: 416
Data wydania: 30 września 2020

Moje pierwsze spotkanie z cyklem o Wiktorii Biankowskiej nie należało może do najlepszych, ale jednak obiecywało wiele. Znaczy okej, może nie wiele, ale na pewno pokazywało, że autorka ma pomysł na cały świat i bohaterów, tylko po prostu wówczas pisała „Ja, diablica” jako jedną ze swoich pierwszych książek. Rok po rozpoczęciu anielsko-diabelskiego cyklu wydała jego drugi tom, czyli „Ja, anielica”, o którym czytałem wiele różnych opinii – chociaż w większości bardzo dobre. Dość często spotykałem wśród nich wyrazy lekkiego rozczarowania, ponieważ według czytelników drugi tom jest na nieco niższym poziomie niż pierwszy. Ja natomiast plasuję go nieco wyżej – wciąż nie jest to ponadprzeciętna książka, ale część problemów z pierwszego tomu została wyeliminowana.

Jeśli Wiktoria myślała, że długo będzie się cieszyła ze związku z Piotrusiem, to nie wzięła pod uwagę uporu Beletha. Beleth, jak to Beleth, piekielnie przystojny i przekonujący, ma do Wiktorii bardzo niewinną prośbę. Wszystko rzecz jasna z dobroci serca i szlachetnych planów, które ma, ale do których realizacji potrzebuje kogoś w Niebie. Czemu więc nie wysłać tam byłej diablicy? W końcu co może się złego stać. Wszak Niebo słynie ze sztywnych manier, totalnej nudy i absolutnego braku brawury na drodze. No, chyba żeby liczyć syna Szefa, który wozi się nowiutkim maserati…

„Przecież śmierć wcale nie jest czymś strasznym. To po prostu przejaw skrajnego niedoboru zdrowia”.

Cóż, na pewno jest to odrobinę bardziej dojrzała pozycja niż „Ja, diablica”. Oczywiście cały czas kręci się wokół przedstawiania Zaświatów w krzywym zwierciadle, ale czuć ogólnie, że nawet same opisy są bardziej konkretne i pełnowartościowe. Przy okazji nie ma już tak dużego nagromadzenia bardzo oczywistych porównań w Niebie, jak to było z Piekłem! Mamy Edenię, mamy również obsesję na punkcie siódemki (chociaż to jest w sumie dość spodziewanym efektem), jednak infantylne porównania nie atakują nas ze wszystkich stron. Ba! Nawet sam początek książki jest naprawdę… magiczny w pewnym sensie. Tajemniczy nawet można rzec, chociaż później wracamy do starej, dobrej Wiktorii i jej dalszych przygód, tym razem w Niebie.

Właśnie, Niebo! W pierwszej części autorka przedstawiła swoją wizję Piekła, natomiast teraz przyszedł czas na Niebo. A nie jest ono wcale takie, jakiego można się było spodziewać! Wbrew pozorom nie jest dokładnym przeciwieństwem Niższej Arkadii. Można powiedzieć, że jest bardziej złożone, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Jednak to, co najbardziej mnie w nim urzekło to putto – znane również jako kupidyn lub amor! Kreacja tych stworzeń przedstawiona przez Katarzynę Berenikę Miszczuk jest bezbłędna! Jak na razie to najlepsze, co mnie spotkało w całym cyklu o Wiktorii Biankowskiej i aż dziw bierze, że o jej wersji putto nie jest głośniej w różnych opiniach o książce.

Widać już też pewnego rodzaju schemat, w którym stara się obracać autorka. Schemat opowieści rzecz jasna. Wydarzenia toczą się podobnie do tych znany z poprzedniej części cyklu – chociaż rzecz jasna same szczegóły są kompletnie inne. Nawet mniej więcej w tym samym momencie wszystko zaczyna się zagęszczać (po przeczytaniu około 70% – ach te czytniki i ich wskaźniki!) i dąży już powoli do finału. W pewnym sensie to pomaga trochę w odnalezieniu się w tym wszystkim i oszacowaniu, czy powoli zbliżamy się do końca, czy można się spodziewać jeszcze jakichś zwrotów akcji. W końcu najważniejszy jest tu relaks i zabawa, nie jest to powieść z gatunku hard thriller czy innego skomplikowanego kryminału!

„Gabriel uśmiechnął się wesoło, jakby poczuł z tego powodu ulgę. Zapewne poczuł. Z kolei Szatan... on wyglądał, jakby miał się rozpłakać”.

Wciąż brakuje mi bardzo szerszego przedstawienia Zaświatów w wersji autorki, bo wszystkie informacje, jakie otrzymuje czytelnik, to tylko taka dawka, która pozwoli na bieżące śledzenie wydarzeń. Brakuje takiego szerszego spojrzenia na wszystkie krainy albo chociaż na krainę, której dotyczy konkretna książka. W pewnym sensie niewielką rekompensatą jest ponowne użycie konkretnego motywu religijnego, tak jak miało to miejsce w „Ja, diablica”. Tym razem są to klucze henochiańskie wraz z otaczającymi je „nieczystymi rzeczami”. Ba! Katarzyna Berenika Miszczuk nawet pokusiła się o cytowanie „Biblii Szatana”! Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, gdy w przypisach zobaczyłem właśnie ten tytuł. Kompletnie się tego nie spodziewałem, ale to na akurat na plus. Szkoda tylko, że w całokształcie przedstawienie świata wykreowanego przez autorkę cały czas traktowane jest po macoszemu…

Cieszę się, że sięgnąłem po kolejny tom, bo całkiem dobrze się bawiłem i widzę poprawę w stosunku do poprzedniej powieści. Ciągle nie jest to historia, do jakiej przywykłem, kiedy czytałem inne książki tego typu, aczkolwiek zaczynam doceniać powoli lekkość i brak zobowiązań w prozie Katarzyny Bereniki Miszczuk. Kolejne dwa tomy mają o wiele lepsze opinie, więc liczę na dobry rozwój powieści. Cały czas plasuję ten cykl gdzieś w kategorii rzeczy przyjemnych do przeczytania, ale daleko stojących od ambitnej czy wymagającej literatury – czasem jednak ma się na coś lekkiego ochotę. W takim przypadku, po przefiltrowaniu wątku romantycznego, ciągłych umizgów Beletha oraz skakania z akcji na akcję, oraz braku porządnego rysu świata, dostajemy całkiem miłą historię z lekkim humorem. A to czasem nawet więcej, niż się możemy spodziewać, prawda?

Łączna ocena: 6/10




Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „Wiktoria Biankowska’

środa, 18 listopada 2020

„Ogień nie zabije smoka” – James Hibberd

Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
James Hibberd
Tytuł: Ogień zabije smoka
Wydawnictwo: W.A.B.
Tłumaczenie: Marcin Mortka
Stron: 528
Data wydania: 12 listopada 2020

Pewnie nie istnieje osoba, która choćby nie słyszała o jednym z najgłośniejszych seriali HBO – „Grze o tron”. Można ją kochać, można jej nie cierpieć, a nawet można jej nie oglądać, jednak produkcja narobiła wokół siebie wystarczająco dużo szumu, żeby była chociaż kojarzona z tytułu. Ogromne wrażenie robią też szacunki przychodów, które wynoszą – w zależności od źródła – od 2,5 miliarda dolarów do nawet 3,5 miliarda dolarów, przy szacowanym koszcie produkcji zbliżającym się do 700 milionów dolarów. Nic więc dziwnego, że każdy próbuje ukroić coś z tego ogromnego tortu, a jeśli ten ktoś zapewni jeszcze więcej rozrywki fanom serialu, tym większy kawałek sobie wyrwie. Taką osobą jest James Hibberd, którego książka opisująca ciekawostki z planu oraz wywiady z aktorami i twórcami serialu została wydana w Polsce 12 listopada 2020 roku nakładem Wydawnictwa W.A.B.

Wiele jest osób, które towarzyszyły „Grze o tron” przez wszystkie jej sezony, jednak niewiele z nich spisało swoje wrażenia oraz rozmowy z poszczególnymi osobami na papierze. Jeszcze mniej wydało swoje notatki w formie książki. James Hibberd oddał jednak w ręce wielu czytelników i fanów serialu skondensowaną dawkę aktorów, reżyserów, wypowiedzi showrunnerów oraz nawet dyrektorów HBO, wraz z ogromną ilością ciekawostek z planu, wpadek, triumfów, porażek. Wszystko spisane na pięciuset dwudziestu ośmiu stronach polskiego wydania, zawierającego same smaczki z wielu lat produkcji, które po zakończeniu serialu mogą stanowić łakomy kąsek dla osób spragnionych starej, dobrej „Gry o tron”.

„Nie jest niczym dziwnym, że podplenie kaskadera i przyglądanie się jak płonie, to dość niebezpieczny manewr”.

Nie do końca wiedziałem, czego mam się spodziewać po tej książce. Liczyłem na to, że po prostu pokaże jakieś smaczki, rzuci trochę anegdot, a przestrzenie wypełni średnio interesującymi wywiadami z aktorami oraz showrunnerami. Byłbym więcej niż zadowolony, gdybym otrzymał taki zestaw. Rozumiecie, nigdy nie miałem jeszcze okazji czytać książki, która byłaby poświęcona produkcji jakiegoś serialu lub filmu. Pojawiło się ich oczywiście całe mnóstwo, zresztą o same „Grze o tron” również (nawet wypowiedzi z kilku z nich są cytowane w dziele Jamesa Hibberda), jednak nawet nie kartkowałem ich nigdy w żadnej księgarni. Jestem więc zaskoczony tym, jak bardzo oczarowany byłem podczas lektury „Ogień nie zabije smoka”!

Zawartością tej pozycji w rzeczy samej są elementy, które wymieniłem. Są ciekawostki, różne anegdotki z planu (jak również opisy chwil smutnych lub strasznych), ale w jednym się bardzo mocno pomyliłem. Wypowiedzi aktorów, reżyserów, scenarzystów czy dyrektorów HBO nie są przedstawione w formie nudnawych wywiadów. Kojarzycie takie krótkie wstawki w filmach typu „making off”, w których konkretne postacie udzielają krótkiego komentarza na temat wydarzeń opisywanych przez narratora? To dokładnie taki zabieg zrobił James Hibberd! Być może to normalne w tego typu książkach, w końcu w filmach dokumentalnych się to sprawdza, ale mnie osobiście bardzo ucieszyła taka forma. Jest nie dość, że przystępna, to jeszcze mega interesująca. Przyciąga uwagę.

Cała książka ma swoją chronologię zgodną z kolejnością powstawania sezonów. Nie ma jakiegoś chaosu, który można kategoryzować poszczególnymi postaciami czy wydarzeniami. Po prostu James Hibberd leci po kolei od castingów przed serialem, przez wszystkie poszczególne sezony aż po finał. Dzięki temu można sobie powoli przypominać, co się działo w konkretnych odcinkach, jakie były kamienie milowe serialu, a przy okazji obserwować rozwój nie tylko aktorów, ale i całego przedsięwzięcia. Od niskich budżetów na odcinki, które powinny być kręcone z rozmachem, aż po bitwy morskie oraz lądowe, które robiły ogromne wrażenie na ekranie. No, może z wyjątkiem jednej, feralnej, z ósmego sezonu, po której widzowie nie zostawili na HBO suchej nitki…

„Raz chyba zasnąłem i obudziłem się w środku sceny. Znacie to przerażające uczucie, gdy budzicie się i nie wiecie, gdzie jesteście? No to wyobraźcie sobie, że budzicie się w samym środku »Gry o Tron«. Istny koszmar”.

Tutaj jednak wchodzimy z bardzo, ale to bardzo ważnym elementem „Ogień nie zabije smoka”. Zarówno showrunnerzy, jak i reżyserowie, scenarzyści oraz sami producenci wyjaśniają, czemu niektóre decyzje zostały podjęte w takim, a nie inny sposób. Oraz dlaczego nie wszystkie podobały się obsadzie i kierownictwu. Bardzo często problemem był oczywiście budżet (choć i tak dla przeciętnego człowieka ogromny), a czasem zwyczajnie nieszczęśliwe wypadki wśród załogi. No, ewentualnie „głupota” niektórych aktorów i aktorek, o czym sami wspominają z mieszanką rozbawienia i zażenowania własnymi decyzjami. To są naprawdę bardzo wartościowe informacje, bo pozwalają nam spojrzeć nieco inaczej na niektóre kontrowersyjne wydarzenia oraz sceny. Zwłaszcza te, które tak mocno odbiegają od wydarzeń znanych fanom literatury Martina.

Jest to pozycja, która powinna usatysfakcjonować niemalże każdego fana „Gry o Tron” w wersji serialowej. Ani chwili się nie nudziłem w trakcie lektury – mało tego, ciągle chciałem więcej! Zastanawiałem się co chwilę, jakie smaczki pojawią w odniesieniu do kolejnych wydarzeń oraz ostatnich sezonów. Rozczarowałem się nieco tłumaczeniem showrunnerów, dlaczego w ostatnim sezonie dziura logiczna poganiała dziurę logiczną, jednak byłem w ogóle w stanie spróbować zrozumieć ich decyzje. Tak czy siak, ubawiłem się przednio, bo anegdotki były naprawdę przezabawne, a czasem dobór słów zwyczajnie rozkładał na łopatki, nawet jeśli były to nieco… niebezpieczne sprawy (jak opis płonących kaskaderów – dosłownie płonących). James Hibberd wykonał kawał świetnej i tytanicznej pracy, którą naprawdę warto docenić!

Łączna ocena: 9/10





Za możliwość przeczytania dziękuję


środa, 11 listopada 2020

„Ja, diablica” – Katarzyna Berenika Miszczuk

„Ja, diablica” – Katarzyna Berenika Miszczuk
Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Katarzyna Berenika Miszczuk
Tytuł: Ja, diablica
Wydawnictwo: W.A.B.
Stron: 416
Data wydania: 16 września 2020

O cyklu anielsko-diabelskim, znanym pewnie lepiej pod nazwą cyklu o Wiktorii Biankowskiej, pewnie niektórzy z Was już słyszeli. Nie jest to wcale nic nowego, Katarzyna Berenika Miszczuk wydała pierwszy jego tom już w 2010 roku. Tuż przed publikacją czwartego z kolei tomu Wydawnictwo W.A.B. wydało wznowienie w odświeżonej wersji, więc skorzystałem z okazji i postanowiłem przeczytać wreszcie historie młodej Wiki, która nagle i niespodziewanie umarła. W końcu przewijał mi się ten cykl wielokrotnie przed oczami na różnych blogach, Instagramie, Facebooku i gdziekolwiek tylko nie istnieje społeczność książkowa. No to spróbowałem. Na razie szału nie ma, ale nie daję za wygraną.

Wiktoria wcale nie przewidywała tego, że jej życie skończy się tak nagle, w młodym wieku. Całe studia jeszcze przed nią, a co dopiero mówić o czerpaniu radości ze świata! Może jednak korzystać z przyjemności, jakie oferuje zarówno Ziemia, jak i Piekło przez całą wieczność. Jak? Dokładnie tak jak inne diablice, których w Piekle pojawia się powoli coraz więcej – nawet Lucyfer idzie z duchem czasu i rozumie potrzebę równouprawnienia! Tylko dlaczego akurat na nią padł wybór? Wszystko to trochę śmierdzi i wcale nie trąca siarką. Wiktoria szybko łapie trop, chociaż nie jest pewna, czy faktycznie cieszy się z bliskiego rozwiązania zagadki.

Cóż, początek jest naprawdę ciężki do przebrnięcia. Gdy Wiktoria trafia do Piekła, okazuje się, że jest ono jak z krzywego zwierciadła stworzonego przez gimnazjalistę. Wszędzie występują bardzo infantylne nazwy nawiązujące właśnie do piekła, diabelstwa, cyfry „6” we wszystkich wariantach – nawet w dialogach można zobaczyć nieco żenujące nawiązania do dziecinnych nazw. Przyznam, że skręcało mnie z żenady co chwilę. W tamtych fragmentach przy książce trzymała mnie bardzo żywa narracja oraz ogólna lekkość pióra autorki – po prostu pomysły były bardzo kiepskie, ale sama treść napisana była przyciągająco. Widać było, że Katarzyna Berenika Miszczuk ma na to wszystko jakiś pomysł, więc trzeba po prostu zobaczyć, jak będzie dalej.

Od pewnego momentu było dużo lepiej. Nawet w którymś momencie same diabły (lub demony) zaczęły narzekać na te bardzo stereotypowe nawiązania w nazewnictwie. Z drugiej strony autorka postanowiła też przytoczyć średniej długości wywód dotyczący znaczenia cyfry „6” dla całego Piekła, oczywiście na bazie znanych nam wszystkim informacji z wiar chrześcijańskiej. Ogólnie znalazło się sporo tego typu nawiązań, jak choćby polskie tłumaczenie imienia Lucyfer, które pochodzi z języka łacińskiego. Przyznać trzeba, że do poziomu Zygmunta Miłoszewskiego czy choćby Dana Browna autorce jest bardzo daleko w tej materii, ale mimo wszystko takie smaczki należy docenić. Zwłaszcza że pisarka stworzyła „Ja, diablica” w wieku 22 lat, jako pierwszą powieść wydaną z Wydawnictwem W.A.B. (choć nie jest to jej debiut literacki).

„– Gabriel, dlaczego akurat Gabriel? – Azazel mamrotał do siebie pod nosem. – Taki pozer! Kto chce zwiastować Zachariaszowi? Ja! Ja! Słyszałem, jak się wyrywał. A potem jeszcze się dopchał do zwiastowania Maryi. Durny karierowicz!”

To, co na pewno rzuca się w oczy to grupa docelowa, dla której została napisana ta powieść. Wszystkie znaki na ziemi i niebie (he-he) wskazują na młodzież, głównie ze względu na dość lekkie podejście do rozbudowy świata oraz jego skomplikowania. Podobnie jest z trzymaniem się jakiejkolwiek fizyki czy logiki – dość częste są kłócące się z rozsądkiem wydarzenia lub podejmowane przez poszczególne postacie decyzje. Komuś nieprzyzwyczajonemu do powieści młodzieżowych mogą się one wydać wręcz spartaczeniem roboty pisarskiej, ale w zdecydowanej większości te uproszczenia pokrywają się z tym, co robią inni autorzy oraz autorki w swoich powieściach. Po prostu skupiają się bardziej na narracji oraz prowadzeniu samej historii niż na szczegółach technicznych, zwłaszcza świata. No, chociaż parę razy zdarzyło się Katarzynie Berenice Miszczuk trochę przegiąć, bo aż mnie zęby zabolały (jak np. w scenie z księżycem – wystarczy do zidentyfikowania konkretnej sceny, ale nie zdradzę w ten sposób zbyt wielu szczegółów).

Koncepcja Piekła oraz Nieba jako królestwa (?) Arkadii jest może nie tyle nietuzinkowa, ile z pewnością intrygująca. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że tak naprawdę powieść powstała w 2010 roku. Trochę szkoda, że nie jest to bardziej „twarda” literatura, bo świat wykreowany przez autorkę mógłby być naprawdę niezwykle rozbudowany i ciekawy. Trochę też liczę na to, że w kolejnych częściach cyklu pisarka położyła nieco większy nacisk na wprowadzenie czytelnika w meandry działania obu królestw – Piekła oraz Nieba. Sama koncepcja doskonałej zabawy, która pojawia się już na samym początku książki, świeża nie jest, ale na pewno została dobrze wykorzystana. Nawet w mojej opinii udało się autorce nie przesadzić z tymi wolnościami oraz imprezami. Ciekaw jestem, jak wygląda Niebo w jej wersji…

Jak już wspomniałem, technicznie powieść jest na odpowiednim poziomie. Czyta się ją szybko, potrafi miejscami przyciągnąć, chociaż odnoszę wrażenie, że akcja często dzieje się o wiele zbyt szybko. Przy okazji w wielu sytuacjach wkrada się chaos – nie do końca wiadomo, czemu coś się wydarzyło tak szybko, kilka razy zgubiłem się nieco w wydarzeniach, ale każdy powrót do lektury następował z pozytywnym nastawieniem. A to w końcu jest bardzo ważne, nawet jeśli powieść ma sporo problemów, które warto w przyszłości naprawić. Przy okazji parę razy zdarzyło się nawet, że poczułem się zaskoczony uplecioną przez Katarzynę Berenikę Miszczuk intrygą. W końcu jesteśmy w Piekle, a diabły powinny ciągle knuć, prawda? Chociaż mogłyby knuć z mniej… romantycznym wątkiem, a nieco bardziej pożądliwym…

„Prawdziwi przyjaciele. Kto by pomyślał, że znajdę ich w piekle”.

Chyba mam jakieś skłonności masochistyczne, bo ciągle sięgam po książki z mocno zarysowanym wątkiem romantycznym, a ja takich wątków zwyczajnie nie cierpię. Zwłaszcza jeśli wpływają na brak realizmu postaci (jak knujący od wielu tysięcy lat diabeł, który nagle się robi pocieszny i współczujący oraz ma wiele rozterek, bo się „zakochał”). Ciężko mi też je zawsze jednoznacznie ocenić, bo trudno się wysilić na choć odrobinę obiektywizmu, kiedy się czegoś po prostu nie cierpi. Dlatego też może jedynie zaznaczę, że wątek romantyczny jest dość mocno zarysowany w „Ja, diablica”, więc jeśli liczycie na to, to możecie uznać się za szczęśliwych. W przeciwnym przypadku musicie jakoś to po prostu przeżyć, jeśli chcecie sięgnąć po tę pozycję.

Jak więc widzicie mam sporo zastrzeżeń do „Ja, diablica”, ale widzę również sporo plusów – no i do tego całkiem niezły potencjał. Wyszły kolejne cztery książki z tego cyklu, pomiędzy nimi autorka napisała jeszcze wiele innych (część z nich nagradzana przeróżnymi nagrodami), więc wierzę, że są to po prostu problemy wczesnego pisarstwa. W końcu niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto stworzył idealną powieść i to na samym początku swojej kariery literackiej! Zdarzają się takie perełki, ale całą resztę twórców trzeba po prostu wspierać i nie przekreślać ich, jeśli tylko widzimy pewnego rodzaju iskierkę w ich dziełach. Ja takową tutaj widzę, więc po prostu bez zbędnej zwłoki sięgnę po kolejny tom i przekonam się, o ile poprawiła się proza pisarki!

Łączna ocena: 5/10





Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „Wiktoria Biankowska’