poniedziałek, 31 grudnia 2018

„Życie w średniowiecznej wsi” – Frances Gies, Joseph Gies

„Życie w średniowiecznej wsi” – Frances Gies, Joseph Gies
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Frances Gies, Joseph Gies
Tytuł: Życie w średniowiecznej wsi
Wydawnictwo: Znak
Tłumaczenie: Jakub Janik
Stron: 440
Data wydania: 21 maja 2018


Tematyka średniowiecza pociągała mnie od zawsze. Co prawda same lekcje historii przychodziły mi z trudem i nie starałem się bardzo mocno pogłębić mojej wiedzy, jednak jeśli mogłem wybrać cokolwiek osadzonego w realiach średniowiecza, to wybierałem dokładnie to. Gry strategiczne? Stronghold. System RPG? Dungeons and Dragons osadzony w Forgotten Realms. Gry cRPG? Baldur’s Gate czy Morrowind – byle osadzone w świecie podobnym do średniowiecza. Podobnie wygląda sprawa z książkami – fantastyka jest literaturą, po którą najchętniej sięgam i na której się w pewnym sensie wychowałem. W tym przypadku nie ma znaczenia, czy jest to high fantasy czy też sword and sorcery – jeśli świat zbliżony jest do średniowiecza, to ja to biorę w ciemno. Tak jak wziąłem „Życie w średniowiecznej wsi”. Czuję, że sięgnę po resztę książek tych autorów.

Pańszczyzna, trójpolówka, lenno, łan, feudalizm – z pewnością wielu osobom te pojęcia są znane. Mniej lub bardziej, jednak pojawiły się w trakcie edukacji. Dotyczą w sposób pośredni lub bezpośredni wsi, o której można się dowiedzieć o wiele więcej z książki, której autorami są Frances Gies, Joseph Gies. Jak wyewoluowały wsie? Skąd się wzięły? W jaki sposób żyli chłopi z rodzinami i czy na pewno byli tylko ciemiężeni? Jak rozwijało się rolnictwo i jaki miało wpływ na gospodarkę całego państwa? Jest mnóstwo pytań, na które dwójka historyków próbuje odpowiedzieć w sposób jak najbardziej przystępny dla przeciętnego człowieka. 

„Z drugiej strony dwa pozytywne aspekty takich surowych z konieczności zasad odżywiania – mała ilość białka i tłuszczów – dawały korzyści podobne do tych, które można uzyskać dzięki dzisiejszej diecie pomagającej dbać o układ krążenia, a wysoka zawartość błonnika w średniowiecznych potrawach pomagała ograniczyć ryzyko zachorowania na raka”.

Kiedy będziecie sięgali po tę pozycję, zajrzyjcie najpierw na sam koniec książki. Przejrzyjcie ostatnie strony. Spokojnie, nie spotka Was tam żaden „spoiler” (chociaż co tu z drugiej strony można zdradzić?), ale mam nadzieję, że będziecie mile zaskoczeni. Czym? Zbiorem przypisów oraz bibliografii, na bazie której powstała niniejsza książka. Ostatnie kilkadziesiąt stron to właśnie źródła, w oparciu o które pracowali autorzy „Życia w średniowiecznej wsi”. Bardzo cenię sobie takie podejście, ponieważ dzięki niemu dany tytuł nabiera wiarygodności. Widać, że autor (w tym przypadku autorzy) poświęcili swój czas na porządne zbadanie tematu i napisali coś, na czym można rzeczywiście polegać.

Cała książka podzielona jest na poszczególne rozdziały, wśród których każdy odpowiada za inny aspekt wsi – zależność chłopów od pana majątku, ich rodzinę i sposób zawierania małżeństw i tak dalej. Dzięki temu każda część jest spójna logicznie, a jednocześnie można je oddzielić grubą kreską mówiącą, że teraz przechodzimy do nowego tematu. Autorzy starają się z jednej strony wyczerpać każdy temat, a z drugiej widać, że nie chcą zanudzić czytelnika zbyt szczegółowymi opisami. Czasem cytowanie dokumentów średniowiecznych jednak bywa nieco nużące, tego jednak się nie da uniknąć jeśli chce się zrobić rzetelne opracowanie. Frances i Joseph Gies większość książki stworzyli w oparciu o cytaty z odpowiednimi przypisami (stąd też taka a nie inna ich objętość), co też nie było łatwe punktu widzenia stylistyki. A wyszło naprawdę świetnie.

Warto pamiętać o tym, że książka opisuje głównie angielską wieś – tłumacz zresztą informuje w swoich przypisach o pewnych rozbieżnościach pomiędzy tym, co widzimy w tekście, a tym, co działo się w Polsce. W wielu przypadkach podaje również nazwy czynności, świąt czy przedmiotów, które znane są z naszej, polskiej historii i przyrównuje do tych, których użyli autorzy. Pod tym względem Jakub Janik wykonał doskonałą pracę – aż się chce takie przekłady czytać, które są jasno i klarownie przetłumaczone. Widać, że zostało w to włożone więcej pracy, niż tylko samo tłumaczenie. Czytelnik może skonfrontować ze sobą różnice bez konieczności samodzielnego szukania informacji czy frustrowania się, jeśli akurat wie jak wyglądała sytuacja w Polsce. Czapki z głów dla pracy Jakuba Janika! Tak powinien wyglądać każdy przekład tego typu książek.

„Sąd wykazywał się jednak pobłażliwością wobec ubogich – albo po prostu realizmem co do możliwości wyciśnięcia z nich grosza”.

Pomiędzy samym tekstem znajdziemy również ilustracje, które najczęściej są zdjęciami lub reprodukcjami średniowiecznych dzieł – zarówno malarskich, jak i literackich. Począwszy od obrazów (takich jak portret Henryka VIII) a zakończywszy na schematach podziału pól wiejskich wykonanych z perspektywy lotu ptaka. One również urozmaicają książkę i dodają jej kolejnych walorów edukacyjnych. Nie jest ich co prawda wiele, jednak ich różnorodność rekompensuje niewielką liczbę. Przy okazji w książce zawarte zostały również zdjęcia starych, średniowiecznych spisów, ksiąg oraz innych dzieł wykorzystywanych do codziennego zarządzania majątkami oraz sprawowania władzy sądowniczej. 

Nie jest to może ogromne kompendium wiedzy, dzięki któremu poznacie absolutnie wszystkie szczegóły dotyczące życia i pracy w średniowiecznej wsi. Jest to jednak książka, którą warto przeczytać, jeśli chcecie poznać wiele aspektów z chłopskiej egzystencji oraz dowiedzieć się jak działało ówczesne prawo, czym się kierowali mieszkańcy i w jaki sposób zależni byli od panów majątków, na których żyli i pracowali. Bogata bibliografia pozwoli Wam zgłębić szczegóły, jeśli poczujecie głód wiedzy. Przede wszystkim jednak wiedza zawarta w „Życiu w średniowiecznej wsi” podana jest jako lekkostrawne danie, które konsumuje się z przyjemnością. Zarówno sam język, jak i forma książki (oraz oczywiście przekład!) świadczą o tym, że cały proces produkcji książki dążył do tego, aby przeciętny Kowalski (lub jak kto woli Smith) mógł czerpać z niej garściami i dowiedział się nieco więcej o tym, jak żyło się w czasach średnich. 

Łączna ocena: 8/10



piątek, 28 grudnia 2018

„Stokrotka w kajdanach” – Sharon Bolton

„Stokrotka w kajdanach” – Sharon Bolton
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Sharon Bolton
Tytuł: Stokrotka w kajdanach
Wydawnictwo: Amber
Tłumaczenie: Agata Kowalczyk
Stron: 368
Data wydania: 19 lipca 2016


Do niedawna nazwisko Sharon Bolton nie mówiło mi absolutnie nic. Jak się okazuje, autorka ma na swoim koncie już kilka książek, kryminałów oraz thrillerów, była również wielokrotnie nominowana do brytyjskich oraz międzynarodowych nagród literackich. Przyznam jednak szczerze, że nie wiem kiedy zwróciłbym uwagę na jej twórczość, gdyby nie to, że udało mi się kupić jej książkę za raptem 12 zł (nawet nie pamiętam gdzie dokładnie). Na świecie jest tyle książek i tylu ciekawych autorów, że zwyczajnie nie wiadomo, kiedy się trafi na kogoś niesamowitego, a wielu wspaniałych twórców wręcz nigdy nie zawita w naszych prywatnych biblioteczkach. Zawsze więc miło jest odkryć kogoś nowego. Tym razem ciężko mi jednoznacznie się wypowiedzieć na temat książki – jest jednocześnie niezwykła oraz po prostu przeciętna.

Maggie Rose wyciągnęła zza krat już kilku seryjnych morderców, których procesy sądowe pełne były nieścisłości i niedopowiedzeń. Hamish Wolfe w oczach opinii publicznej oraz okolicznej policji pretenduje do miana kolejnego, którego sprawę weźmie znana prawniczka i pisarka. Nie podoba się to śledczemu, który prowadził sprawę, ani jego przełożonemu. Maggie Rose może bowiem porządnie zamieszać w kotle, jeśli zdecyduje się bronić człowieka osadzonego przez nich za wielokrotne morderstwo. Autorka kilku bestsellerów traktujących o prowadzonych przez nią sprawach musi się jednak porządnie zastanowić, czy ma szansę na wybronienie Wolfe’a. 

„– Imiesłów. – Ton głosu Wolfe'a sprawia, że Phil nerwowo marszczy brwi. – Używa imiesłowu przysłówkowego współczesnego »biorąc«, chociaż tak naprawdę powinna zastosować uprzedni, »wziąwszy«. To powszechny błąd”.

Bardzo ciekawym i dodającym powiewu świeżości zabiegiem jest mieszanie przez autorkę zwykłej narracji z wymianą listów pomiędzy skazanym Hamishem a główną bohaterką oraz z fragmentami pisanej przez nią książki. Maggie Rose jest bowiem nie tylko prawniczką (piekielnie skuteczną), ale również autorką, która każdą swoją prowadzoną sprawę opakowuje w książkę, która najczęściej szybko staje się bestsellerem. Wstawki złożone z fragmentów rozdziałów dotyczących Hamisha Wolfe’a robią pewnego rodzaju wyrwę w klasycznej narracji, dzięki czemu nie jest to kolejna, zwykła, tradycyjna książka z wątkiem kryminalnym. Doceniam takie urozmaicenia, zwłaszcza jeśli autorka wplata je w sposób sensowny i nieprzeszkadzający w lekturze.

Szkoda jednak, że co najmniej połowa całej powieści należy raczej do tych nudnych. Szczerze powiedziawszy, gdyby nie właśnie to urozmaicanie czytelnikowi lektury poprzez robienie książkocepcji oraz wstawianie korespondencji między prawniczką a skazanym, zanudziłbym się na śmierć. Akcja rozwija się naprawdę bardzo powoli. Praktycznie pierwsze dwieście stron można by było skondensować do pięćdziesięciu i książka nie straciłaby na wartości – zyskałaby za to na dynamice. Zastanawiałem się nawet, czy taki stan rzeczy utrzyma się do samego końca, chociaż na szczęście „Stokrotka w kajdanach” zaczęła się rozwijać i przyspieszać w drugiej połowie. Tylko dlaczego to musiało tyle trwać?

Kiedy Sharon Bolton postanowiła zacząć pisać konkrety, to muszę przyznać, że wyszło jej to całkiem nieźle. Intryga, którą przygotowała jest wystarczająco zawiła, żeby zaintrygować czytelnika, a jednocześnie nie jest bardzo chaotyczna. Możemy również liczyć na nieoczekiwany plot twist niemalże na samym końcu powieści, który może zaskoczyć – i zapewne to zrobi, jeśli ktoś (tak jak ja) nie stara się rozwiązywać zagadki w trakcie czytania. Nie bez powodu w poprzednim akapicie użyłem neologizmu w postaci słowa „książkocepcja” – po przeczytaniu całej książki do głowy rzeczywiście może przyjść skojarzenie z filmem Christophera Nolana. Czytelnik ma do czynienia z tyloma warstwami intrygi, że w pewnym momencie zaczyna się zastanawiać kto z kim kiedy się umówił i w jaki sposób rzeczywiście to wszystko działa. 

„Uważanie na maniery przez cały dzień nie jest jeszcze takie najgorsze, ale to oczekiwanie wdzięczności niszczy duszę”.

Gdzieniegdzie można ujrzeć nawet szczątki humoru! Nie jest to humor wysokich lotów – całą powieść zresztą nie ma być humorystyczna. Mimo wszystko każdy, nawet malutki żart jest dla mnie dużym plusem dla książki. O wiele przyjemniej się czyta coś, przy czym można się od czasu do czasu uśmiechnąć (oczywiście jeśli obracamy się w beletrystyce, nie literaturze faktu, gdzie czasem śmiech bywa bardzo niemile widziany). Po drugiej stronie wagi znalazły się dość szybko rozegrane zakończenie – nieco wręcz zbyt szybko. Fajnie, że akcja zaczęła nabierać tempa, ale pod koniec wręcz ciężko było posklejać sobie to wszystko w jakąś sensowną, logiczną całość. Plot twisty plot twistami, ale całokształt powinien dawać jasno do zrozumienia, że to, co stworzyła autorka, ma ręce i nogi. Rzeczywiście historia ma sens, ale zbyt szybkie jej rozegranie powoduje, że w trakcie lektury nachodzą człowieka wątpliwości. 

Mimo pewnych potknięć, Sharon Bolton pokazała, że potrafi stworzyć dobrą historię. Dobrą pod względem samego zamysłu, szkieletu oraz planu. Nieco gorzej wypadło w tym przypadku jej poprowadzenie, ale jest to dopiero pierwsza powieść tej autorki, którą mam okazję czytać. Mogę z czystym sumieniem napisać, że na 100% będę chciał sięgnąć po inne jej książki, traktując „Stokrotkę w kajdanach” jako pewnego rodzaju potknięcie. Może nie spowodowało ono upadku, ale pewne zachwianie widać. Nie odradzam tej powieści, bo warto ją przeczytać choćby dla samego sedna opisanej w niej historii. Wystarczająco skomplikowanej, żeby zainteresować nawet najbardziej wymagających czytelników, a do tego prosto opisanej. Chociaż – jak już wspomniałem – nie wciąga od samego początku i niestety trzeba to wziąć pod uwagę.

Łączna ocena: 6/10


poniedziałek, 24 grudnia 2018

Wesołych Świąt 2018!


Już dzisiaj wiele osób zasiądzie przy wigilijnym stole. Niemalże cała Polska żyje Świętami Bożego Narodzenia, nawet wśród osób innego wyznania (zwłaszcza jeśli są to celebryci lub influencerzy). W związku z tym chciałbym Wam wszystkim życzyć nie tyle wesołych Świąt, co po prostu szczęśliwie spędzonego czasu z rodziną oraz/lub przyjaciółmi! Aby ten wolny czas był dla Was jak najbardziej przyjemny, a jeśli akurat musicie lub chcecie pracować, to żeby te dni stały się bardzo produktywne!

WESOŁYCH! 

niedziela, 23 grudnia 2018

„Alita: Battle Angel. Miasto Złomu” - Pat Cadigan

„Alita: Battle Angel. Miasto Złomu” - Pat Cadigan
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Pat Cadigan
Tytuł: Alita: Battle Angel. Miasto Złomu
Wydawnictwo: Insignis
Tłumaczenie: Michał Jóźwiak
Stron: 352
Data wydania: 12 grudnia 2018


Już w lutym 2019 roku swoją premierę będzie miał film o tytule „Alita: Battle Angel”. Oparty jest o mangę o takiej samej nazwie, która w Japonii znana jest jako Gunnm. „Alita: Battle Angel. Miasto Złomu” to prequel wydarzeń, które fani mangi znają, a które chętni na wyjście do kina dopiero poznają. Ostatnio nie jest niczym nowym tworzenie prequeli zbliżających się (lub już wydanych) filmów czy też gier („Mass Effect: Andromeda” czy też „World of Warcraft: Cisza przed burzą”) i wychodzi to za każdym razem w inny sposób. Czasem dobry, czasem zły – wiele zależy od tego, na jakim poziomie stoi dzieło, w oparciu o które powstaje książka. Sam wspomnianej już mangi nie czytałem, chociaż trailery przed seansem któregoś z filmów, na których byłem, zaciekawiły mnie. Książkowa wersja może trochę mniej, ale na pewno pokazał mniej więcej z jakim światem miałbym do czynienia.

Kiedyś latających miast było więcej – obecnie przetrwało jedynie Zalem. U jego stóp wyrosła ogromna metropolia, karmiąca się tym, co wyrzucą mieszkańcy podniebnej enklawy, w pełni zależnej od dostaw z Miasta Złomu. Jedyna droga na ziemię prowadzi przez sam środek najbrzydszej betonowej dżungli, jaka kiedykolwiek powstała. Wśród resztek złomu mieszka Dyson Ido – cyberchirurg, który pomaga nawet najbiedniejszym cyborgom w odzyskaniu sprawności. Pracował kiedyś dla Vectora, który rządzi tą częścią ocalałego globu, jednak odkąd jego rodzinę spotkała kolejna, tym razem już całkiem nieodwracalna tragedia, skupił się swoim podwójnym życiu, w którym nie ma miejsca na zawodników motorballa. Jednak Miasto Złomu nigdy nie śpi i nigdy nie wybacza.

Jak już wspomniałem na samym wstępie, nie miałem okazji czytać mangi, na podstawie której powstaje film. Niestety wpływa to oczywiście na mój odbiór książki – chociaż ciężko stwierdzić czy jest to wpływ dobry czy też nie. Ciężko mi ocenić w jaki sposób świat przedstawiony w „Alita: Battle Angel. Miasto Złomu” pokrywa się z tym, który został stworzony przez Yukito Kishiro. Na pewno jednak mogę przedstawić opinię osoby, która właśnie z Miastem Złomu oraz Zalemem nie miała nigdy nic wspólnego, więc patrzy na tę książkę po prostu jako na pewną historię z konkretnym światem, który rządzi się takimi, a nie innymi prawami oraz ma takich, a nie innych bohaterów. Na pewno „Alita” zachęciła mnie na tyle, żebym obejrzał film, chociaż jeszcze bardziej chciałbym się zapoznać z oryginalną historią z mangi.

„Od kiedy doktorek został sam, nie miało znaczenia, co mu podnosiło ciśnienie, bo i tak miał za niskie, żeby sikać pod wiatr”.

Historia przedstawia Miasto Złomu z perspektywy kilku osób. Vectora, który jest osobą niezwykle wpływową, czymś w rodzaju nieoficjalnego władcy. Dysona Ido, cyberchirurga pomagającego najbiedniejszym mieszkańcom. Chiren, która była żoną Dysona Ido, a teraz pracuje z paladynami biorącymi udział w zawodach motorballu. Główną stawkę zamyka Hugo, nastolatek zarabiający na życie nie do końca legalnymi metodami. Kilka punktów widzenia opisanych w książce, która ma raptem trzysta pięćdziesiąt stron to o wiele za dużo i można to odczuć. Mnóstwo potencjalnie ciekawych aspektów zostało pominiętych, a po lekturze odczuwa się spory niedosyt. Próba prowadzenia równoległej narracji była oczywiście próbą dobrą – można było się dowiedzieć w jaki sposób funkcjonuje świat z niemalże każdej możliwej strony, ale niestety aby wyszło to dobrze, wymagałoby to o wiele większej objętości powieści. 

Oprócz tego „Alita: Battle Angel. Miasto Złomu” to książka naprawdę przyjemna, chociaż zdecydowanie bardziej rozrywkowa niż ambitna. Napisana jest lekkim stylem, więc czyta się ją błyskawicznie i z przyjemnością. Nawet mimo szarpania wątków, to przejścia pomiędzy nimi są płynne – ciężko w tym przypadku zarzucić cokolwiek autorce. Jakby nie patrzył nie otrzymałaby tych wszystkich nagród kompletnie za nic. Postacie opisywane przez PAt Cadigan zdecydowanie są dopracowane. Podczas lektury byłem sobie w stanie wyobrazić nie tylko ich zachowanie, ale również przypisać aktorów, którzy w mojej opinii najlepiej pasowaliby do danej roli. Zwłaszcza żona Dysona Ido jest postacią wyrazistą i konkretną, prowadzoną konsekwentnie (widać to nawet mimo tego, że nie pojawią się w książce bardzo często).

Nie jest to może najbardziej wybitne dzieło, zdecydowanie typowo rozrywkowe (chociaż i tutaj trochę pozostawia do życzenia), ale jako przedsmak tego, czego można się spodziewać w filmie (oraz mam nadzieję mandze) jest naprawdę bardzo w porządku. Mam tylko nadzieję, że nie odbiega zbyt mocno od tego, co zostało stworzone przez Yukito Kishiro – byłoby to co prawda niezbyt zaskakujące, ale jednocześnie smutne, gdyby Pat Cadigan stworzyła coś całkowicie swojego. Szkoda, że równolegle prowadzone wątki nie zostały bardziej rozwinięte, ale z drugiej strony powieść nie pokazuje wszystkiego, dzięki czemu stanowi jedynie przystawkę podaną przed głównym daniem. Miejmy więc nadzieję, że film wyjdzie dobrze i nie zostanie zmieszany z błotem przez fanów mangi – przekonamy się jednak o tym dopiero za parę miesięcy.

Łączna ocena: 6/10


Za możliwość przeczytania dziękuję


środa, 19 grudnia 2018

[zabawa blogowa] Mój dzień w książkach

Źródło: Blog Lirael
W moim czytniku RSS na raz pojawiły się dwa posty – u Sylwki z Unserious.pl oraz Kasi z Kącika z książką. Oba dotyczyły zabawy blogowej – a że ja lubię takie rzeczy czytać to od razu odpaliłem oba posty. No i nawet mnie udało się porwać temu pomysłowi, mimo mojego ogromnego lenistwa. Zerknąłem pobieżnie na listę przeczytanych w 2018 książek i od razu odpaliłem swoje Google Docs, żeby zacząć skrobać tego posta. No i ostatecznie wziąć udział w chyba powoli odkopywanej, starej zabawie, która wcale nie zabiera dużo czasu, ale jej wyniki mogą być dość zabawne! Nie wiecie o co chodzi? Śpieszę z wyjaśnieniami!

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, za siedmioma rzekami, żyła sobie Lirael. Lirael prowadziła bloga książkowego, w którym opisywała wszystkie swoje lektury. Zamieszczałą opinie, stosiki oraz posty luźno związane z książkami. Pewnego razu wpadła na genialny pomysł! „A może by tak zrobić układankę słowną, opisującą jeden dzień z życia książkoholika! Ułożyć krótką historyjkę i zostawić wolne miejsca do uzupełnienia, niech każdy wpisze tytuły przeczytanych w ostatnim roku książek”! Jak pomyślała, tak zrobiła. Myślała, kombinowała, główkowała, zastanawiała się i wreszcie po wielu ciężkich dniach stworzyła „Mój dzień w książkach”. Dorobiła do zabawy wspaniałą grafikę i oddała wszystko do dyspozycji wszystkich chętnych, którzy spragnieni są krótkiej, ale kreatywnej zabawy.

No, może aż tak to nie wyglądało, ale zasady zostały chyba dość jasno opisane. :) Mamy sobie taki oto krótki tekst:

„Mój dzień w książkach” 
Zaczęłam dzień (z) _____.
W drodze do pracy zobaczyłam _____ 
i przeszłam obok _____, 
żeby uniknąć _____ , 
ale oczywiście zatrzymałam się przy _____. 
W biurze szef powiedział: _____. 
i zlecił mi zbadanie _____. 
W czasie obiadu z _____ 
zauważyłam _____ 
pod _____ . 
Potem wróciłam do swojego biurka _____. 
Następnie, w drodze do domu, kupiłam _____ 
ponieważ mam _____.
Przygotowując się do snu, wzięłam _____ 
i uczyłam się _____, 
zanim powiedziałam dobranoc _____ .

Wolne miejsca należy uzupełnić tytułami książek, ktore przeczytało się w ostatnim roku. Akurat mamy grudzień, więc jest to idealny miesiąc na takie zabawy i rozluźnienie tuż przed samymi Świętami. :) Zabawiłem się i ja, a efekty tej zabawy prezentują się następująco:

„Mój dzień w książkach” 
Zacząłem dzień (z) Wieżą świtu. 
W drodze do pracy zobaczyłem Cień rycerza 
i przeszedłem obok Wiedźmikołaja, 
żeby uniknąć Drugiej rzeczywistości, 
ale oczywiście zatrzymałem się przy Końcu drogi. 
W biurze szef powiedział: Czy to pierdzi? 
i zlecił mi zbadanie Mojej europejskiej rodziny. 
W czasie obiadu z Zabójczynią 
zauważyłem Studnię wstąpienia 
pod Czerwonym parasolem . 
Potem wróciłem do swojego biurka Z mgły zrodzony. 
Następnie, w drodze do domu, kupiłem Ostrze zdrajcy 
ponieważ mam Serce z lodu.
Przygotowując się do snu, wziąłem Stop prawa 
i uczyłem się Chorałów z pogranicza czasu, 
zanim powiedziałem dobranoc Przybyszowi.

He-he. Not bad. :D


niedziela, 16 grudnia 2018

„Mauzoleum” – Thomas Arnold

„Mauzoleum” – Thomas Arnold
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Thomas Arnold
Tytuł: Mauzoleum
Wydawnictwo: Agencja Reklamowo - Wydawnicza VECTRA
Stron: 432
Data wydania: 16 listopada 2018


Thrillery zaraz obok fantastyki to chyba najbardziej popularne powieści, jakie można znaleźć w mojej czytelniczej historii. Samego Thomasa Arnolda i jego twórczość poznałem całkowitym przypadkiem – już nawet nie pamiętam kiedy dokładnie – i od pierwszej książki zacząłem wykazywać zainteresowanie jego powieściami, a obecnie je wręcz uwielbiam. Przeczytałem wszystkie tytuły, jakie do tej pory wyszły spod jego pióra, więc absolutnie nie mogłem odpuścić również „Mauzoleum”, które jest kolejnym thrillerem. Tym razem jednak zupełnie innym niż dotychczasowe książki. Dosłownie umierałem z ciekawości, jakie tym razem niespodzianki zaserwował autor swoim czytelnikom. Danie było i orzeźwiające, i syte.

Zack Seeger nie jest przeciętnym mieszkańcem Pittsburgh. Prowadzi własną, dobrze prosperującą firmę, związał się z piękną kobietą i może sam decydować o wielu rzeczach. Miewa oczywiście swoje kłopoty, jednak nawet nie wie, w jakie się wplącze, kiedy postanowi pomóc rodzinie sąsiada i wejdzie w posiadanie listu napisanego przez Derriana McCaine’a. Wydarzenia, które nastąpią po przeczytaniu listu doprowadzić mogą do szaleństwa każdego, łącznie z Zackiem oraz Nicole, jego partnerką. We wszystko wmieszana jest bardzo stara historia sprzed wielu lat, która wcale nie należy do przyjemnych. Przeżycia wspomnianej pary również takie nie będą…

Jeśli mieliście już do czynienia z książkami Thomasa Arnolda, to zapomnijcie o niemalże wszystkim, co z nich pamiętacie. Zapomnijcie o detektywach, zapomnijcie o sprawie kryminalnej, która rozwiązywana jest przez całą książkę. Zapomnijcie o próbach rozszyfrowania co autor miał na myśli i zapomnijcie o klasycznym formacie kryminału. Przypomnijcie sobie za to, jak Thomas Arnold potrafi mieszać w prostych wydawałoby się sprawach i w jak głębokie zakamarki ludzkich lęków potrafi wejść. Jeśli jednak jest to Wasza pierwsza książka tego autora, to nastawcie się na scenariusz dobrego thrillera, który nie tylko przyprawiłby Was o gęsią skórkę, ale mógł zapewnić niezapomniane wrażenia, zwłaszcza, gdybyście oglądali go w nocy.

Cała historia opiera się o wydarzenia, które przytrafiły się dwójce młodych ludzi. Całkowicie zmyślone wydarzenia, rzecz jasna, które wręcz ocierają się o granice absurdu. Słowo „ocierają” jest jednak w tym przypadku użyte z pełną premedytacją – oznacza nie mniej, nie więcej, jak to, że autor starał się wycisnąć co się tylko da z balansowania na granicy rzeczywistości i absurdu, jednak przez całą drogę zachował równowagę. Było parę momentów, w których można było się zastanowić nad sensownością danej sceny, jednak całokształt skutecznie zacierał jakiekolwiek negatywne wrażenia. Na szczególne uznanie zasługuje fakt, że zdecydowana większość powieści rozgrywa się w jednym budynku. Już nie raz podkreślałem w opiniach, jak bardzo szanuję autorów, którzy potrafią stworzyć trzymającą się kupy i interesującą historię w zamkniętych pomieszczeniach – chapeau bas, bo to wyzwanie samo w sobie.

„Kto w dzisiejszych czasach zwraca uwagę na wyjące syreny alarmowe… Ludzie odwracają głowy, aby tylko ktoś nie zauważył, że niepotrzebnie się interesują”.

Wspomniałem już, że całe „Mauzoleum” nadaje się na scenariusz do filmu? Ostatnie parędziesiąt stron książki to jeden plot twist za drugim. Nie jestem co prawda osobą, która próbuje rozwikłać zagadkę w trakcie czytania, ale wiele razy pewne potencjalne rozwiązania same przychodzą na myśl. Bez względu na to, czy mają one sens, czy nie, po prostu się pojawiają, bo wydarzenia je po zwyczajnie sugerują. Podczas czytania „Mauzoleum” nie przyszło mi do głowy nic, co by było w choćby najmniejszym stopniu związane z rzeczywistym rozwiązaniem. Thomas Arnold ponownie zrobił niezłe zamieszanie, które tym razem aż się prosi, żeby je przerzucić na wielki ekran. Bladego pojęcia nie mam, w jaki sposób wygląda praca nad scenariuszem filmowym, ale historia opisana w tej powieści wydaje się być wręcz gotowcem, nad którym nie trzeba się zbyt długo pochylać, aby wykrzesać z niego gotowy obraz.

Co bardziej wybredne osoby mogą zauważyć również przeze mnie już wspomniane balansowanie na granicy realizmu – ciężko to nazwać wadą lub zaletą, jednak warto o tym wspomnieć. Kiedy jednak ktoś będzie zastanawiał się nad tym, czy dane ruchy przy konkretnych obrażeniach nie są zbyt… optymistyczne, to warto wziąć pod uwagę wykształcenie autora, który lekarzem co prawda nie jest, jednak wie sporo zwłaszcza o wpływie przeróżnych substancji (w tym produkowanych przez ludzki organizm) na ludzką sprawność. Na pewno przydałoby się odrobinę więcej wyjaśnień dotyczących niektórych ze scen, aby je nieco bardziej urealnić. Wszak przeciętny zjadacz chleba może nie wiedzieć niektórych rzeczy, nawet jeśli jest wielkim fanem thrillerów, w których pewne schematy powtarzają się w niemalże każdym tytule.

Jako thriller jest to chyba jeszcze lepsza powieść niż te dotychczasowe, napisane przez Thomasa Arnolda. Na pewno wprowadza coś nowego nie tylko do jego książek, ale również do gatunku. Z jednej strony całkowicie wybija się ze schematów, a z drugiej bardzo twardo stoi w konwencji. Czytelnik nie zostanie zanudzony ani klasycznym śledztwem, charakterystycznym dla książek ze środkiem ciężkości umiejscowionym w kryminalnym aspekcie, ani też standardowym pojedynkiem pomiędzy złoczyńcą a ofiarami. To jest właśnie bardzo mocna strona „Mauzoleum”. Co więcej, jeśli nie czytaliście wcześniejszych książek Thomasa Arnolda, to możecie tak czy siak sięgnąć po tę pozycję. Nie jest bowiem ściśle powiązana z przygodami dwójki detektywów – chociaż smaczki się znajdą. W każdym razie nie będziecie się czuli, że czegoś nie rozumiecie, chociaż możecie sobie zdradzić garść szczegółów z poprzednich książek.

Łączna ocena: 8/10


Za możliwość przeczytania książki dziękuję autorowi, Thomasowi Arnoldowi!



środa, 12 grudnia 2018

„Legendy Archeonu. Strach Stary i Nowy” – Thomas Arnold

„Legendy Archeonu. Strach Stary i Nowy” – Thomas Arnold
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Thomas Arnold
Tytuł: Legendy Archeonu. Strach Stary i Nowy
Wydawnictwo: Agencja Reklamowo - Wydawnicza VECTRA
Stron: 722
Data wydania: 30 listopada 2018


Jestem ogromnym fanem autora – przeczytałem wszystkie książki, które do tej pory napisał. Łącznie oczywiście z odświeżoną wersja „Anestezji”, która jednoznacznie pokazuje podejście Thomas Arnolda do fanów. A jest ono mega pozytywne, co widać było po rzeczywistym poprawieniu niemal trzech czwartych książki, która była jego pisarskim debiutem. „Legendy Archeonu. Strach Stary i Nowy” są jego pierwszym (choć nie ostatnim) podejściem do literatury fantastycznej. Osobiście byłem dobrej myśli od samego początku, ponieważ znam warsztat oraz wyobraźnię autora i ta pierwsza myśl była dobra. Nie dostałem doskonałej powieści fantasy, ale dostałem naprawdę dobrą lekturę, która ma przogromny potencjał.

Archeoni – niemal zapomniany lud, który mieszkał niegdyś na Terenach Centralnych, powrócił do Archeonu. Po wielu latach zapomnienia, walki i przelewu krwi wszystkiego, co tylko żyło na tych ziemiach. Sami Stwórcy widzieli w nich nic więcej aniżeli piaskownicę, na której mogli bawić się w swoje własne gry, sterując kolejnymi falami monstrów opanowujących lądy i wody. Wszystko jednak ma zarówno swój początek, jak i koniec. Każde wydarzenie, każda historia, każda era. A to, co powstaje na końcu, staje się jednocześnie początkiem czegoś nowego – czegoś, co może tchnąć zupełnie nowe życie w umęczony i zbrukany krwią świat.

Jednocześnie jest to książka, która pokazała mi coś nowego oraz okazała się być pewnym powrotem do sprawdzonych, znanych schematów. Coś nowego pojawiło się w twórczości Thomasa Arnolda, którego do tej pory miałem przyjemność czytać jedynie w formie thrillerów, a powrotem było stworzenie świata opartego o podobne prawa, jak w wielu powieściach fantasy. Powiewem świeżości było wykorzystanie dość oficjalnego, być może nieco archaicznego stylu prowadzenia dialogów, a twardą, znaną podstawą było wykorzystanie klasycznych motywów przewodnich fabuły powieści. Nowością jest również dla mnie dość surowe prowadzenie historii, wyzucie jej z ozdobników, przy jednoczesnym zachowaniu klasycznego budowania napięcia i dawkowania faktów.

„Od kiedy to puste chaty cię przerażają? Nie wierzymy w ich duchy, a nasze jeszcze nie zdążyły się tu osiedlić”.

Pewnym mankamentem są niezbyt wyraźne postacie. Mają swoje cechy charakteru i osobowości, prowadzone są raczej konsekwentnie (nie zmieniają swoich zachowań w sposób losowy, tylko kierują się raz obranymi cechami), jednak czegoś im brakuje, Jeśli pomyślę o Aodhonie i jego towarzyszu, to po chwili namysłu jestem w stanie ich opisać. Tylko tutaj problemem jest ta chwila namysłu – jej nie powinno być. Bardzo fajnie jest opisana budowa relacji pomiedzy księciem a jego kompanem, jednak brakuje pazura nie tylko im, ale również innym postaciom, które spotkamy na kartach powieści. Przekonałem się już jednak, że Thomas Arnold potrafi tego typu niedociągnięcia bardzo szybko nadrobić. W tym więc pokładam nadzieję, ponieważ ta pewnego rodzaju miałkość potrafi dać się we znaki.

Doskonale wyważony jest za to stosunek opisów świata do samej akcji i rozwoju fabuły. Autor płynnie przeplata te elementy, dzięki czemu czytelnik bardzo szybko i w przystępny sposób poznaje zawiłości świata stworzonego przez Thomasa Arnolda (dość rozległego świata, trzeba to podkreślić), jednocześnie nie nudząc się i otrzymując kolejne porcje wydarzeń rozgrywających się nie tylko na Terenach Centralnych, ale również w innych krainach. Całe „Legendy Archeonu. Strach stary i nowy” są bowiem podzielone na poszczególne rozdziały opisujące na przemian wydarzenia w różnych państwach/regionach oraz wędrówkę następny tronu Archeonu. Pod tym względem w pewnym sensie jest to konstrukcja zbliżona do historii, którą możemy oglądać w „Grze o tron”. Z pełną premedytacją użyłem słowa „oglądać”, ponieważ mam za sobą jedynie pierwsze dwa tomy, natomiast z serialem jestem na bieżąco. Jeśli pasuje Wam przeplatanie grupowych scen z historią konkretnych osób, to jest to książka dla Was.

„Przeszłość zawsze odnajdzie drogę, aby przypomnieć sobie o teraźniejszości”.

Na duże uznanie zasługuje również nie tylko sama szczegółowość świata stworzonego przez autora, ale również jego spójność i głębia – kontynent, na którym rozgrywa się cała akcja jest nie tylko przeogromny, ale również niezwykle różnorodny społecznie, narodowo, kulturalnie i geograficznie. Ma też swoją niezwykła historię, wraz z zaczątkiem całej mitologii, widocznej w niemalże każdej krainie. Takie konstrukcje zawsze szanuję i podziwiam, bo domyślam się, ile siły i skrupulatności potrzeba, aby wszystko miało ręce i nogi a nie było tylko popisem grafomańskiej wyobraźni. Jest jeszcze naprawdę dużo informacji, które Thomas Arnold może zdradzić na temat wszystkich ziem otaczających Tereny Centralne, co mam nadzieję, że zrobi w następnych tomach. Najlepiej w sposób, do którego przyzwyczaił czytelników w pierwszej części – spokojny, dawkujący wiedzę i wplatający ją między główną historię.

Przeogromny potencjał, różnorodny świat, wiele możliwości. Tymi słowami można nazwać debiut fantasy w wykonaniu Thomasa Arnolda. Jak na pierwszą książkę z tego gatunku jest po prostu świetnie. „Legendy Archeonu. Strach stary i nowy” mają swoje niedociągnięcia, jak niewystarczający wyraźni bohaterowie, ale są ogromnym polem do popisu dla autora. Sprawdzone rozwiązania wykorzystane przy tworzeniu powieści, w połączeniu z bardzo płodnym umysłem stały się zaczątkiem do czegoś, co mam nadzieję, że rozkręci się jeszcze bardziej i pokaże, że polscy autorzy stoją w fantastyce bardzo twardo i potrafią pokazać klasę na miarę światowej literatury. Tego życzę Thomasowi Arnoldowi i po lekturze pierwszego tomu nowego cyklu wierzę, że jest w stanie podołać temu wyzwaniu.

Łączna ocena: 7/10


Za możliwość przeczytania książki dziękuję autorowi, Thomasowi Arnoldowi!



poniedziałek, 10 grudnia 2018

Bardzo chcę! #52 – „O procesorach i procesach myślowych. Elementy kognitywistyki” Max Urchs

„O procesorach i procesach myślowych. Elementy kognitywistyki” Max Urchs
Źródło: Lubimy Czytać
Ha, ale Was dzisiaj zaskoczę! Pewnie nawet nie możecie objąć wzrokiem tego długaśnego tytułu! A na dodatek pojawia się w nim kognitywistyka, procesy myślowe i w ogóle. Brzmi groźnie, co nie? No cóż, ale stali bywalcy tego bloga z pewnością wiedzą, że czasem lubię zagłębić się w dość nietypowe książki. Na szczęście nie wrzucam na bloga pozycji czysto branżowych, które traktują o konkretnych technologiach lub ogólnie rzeczach związanych z IT, jednak tego typu trochę akademicką, a trochę popularnonaukową książkę myślę, że warto wrzucić. Zwłaszcza, że według opisu oraz nielicznych opinii dostępnych w „prostym” internecie wynika, że naprawdę pozycja ta może być traktowana jako popularnonaukowa, a więc przeznaczona dla niemal wszystkich czytelników. Jak jest naprawdę? Dowiem się pewnie dopiero po przeczytaniu!

Nie bez powodu kognitywistyka znalazła się wśród moich zainteresowań – chociaż są to dopiero początki, na razie mierzymy się wzrokiem. Jest to dziedzina interdyscyplinarna, która ma zastosowanie między innymi w badaniu sztucznej inteligencji. W dużym skrócie, kognitywistyka zajmuje się badaniem umysłu, zmysłów, modelowaniem działania naszego mózgu i procesów w nim zchodzących. Jednym z celów tej dziedziny jest nie tylko wyjaśnienie, w jaki sposób działa ludzki mózg oraz jego procesy myślowe, ale również tworzenie symulacji komputerowych, które mogą je naśladować, a co za tym idzie, rozwój sztucznej inteligencji. Proponowana przeze mnie książka to już dinozaur w pewnym sensie, wydana została bowiem w 2009 roku, jednak opisane w niej treści cały czas mają zastosowanie.

„O procesorach i procesach myślowych. Elementy kognitywistyki” to podstawy kognitywistyki, zawierająca w sobie między innymi bazę w postaci neurobiologii, definicji i podziału sztucznej inteligencji czy filozofii umysłu. Kieruje swoje tory również w kierunku transhumanizmy oraz posthumanizmu, co z pewnością stanowi nieco kontrowersyjny, ale i bardzo łakomy kąsek. Sam opis wydawnictwa nie jest zbyt bogaty, jednak choć trochę pokazuj czym ta pozycja może być: 
„Sugestywnymi przykładami i wciągającymi opowieściami z historii nauki Autor sprawia, że trudne do przyswojenia wyniki cognitive science stają się zrozumiałe i frapujące. Z tego względu książka znajdzie czytelników również poza gronem fachowców i studentów. Ma bowiem wielkie walory popularyzatorskie. Zarazem jednak może służyć jako podręcznik akademicki dla coraz liczniejszych studentów kognitywistyki w Polsce oraz i i psychologii. 
Z recenzji Roberta Piłata 
Rozprawa stanowi doskonałe kompendium wiedzy z zakresu kognitywistyki, może zatem znakomicie służyć jako podręcznik akademicki, nie tylko nauki tej dyscypliny, ale również specjalistycznych zajęć na kierunkach filozoficznych. Książka jest napisana językiem przystępnym, stylem przejrzystym i czytelnym. Terminy techniczne są zawsze wprowadzane wraz z precyzyjnym wyjaśnieniem sensu, jaki im się przypisuje. Praca tłumaczki zasługuje na najwyższą ocenę. 
Z recenzji Mirosława Żelaznego”

A Wy jak się zapatrujecie na ten tytuł? Zainteresował Was? A może nie chcecie mieć z „nudną kognitywistyką” nic wspólnego? :)

wtorek, 4 grudnia 2018

Co pod pióro w grudniu 2018?

Grudzień kojarzy się w Polsce ze Świętami Bożego Narodzenia, nawet dla osób innej narodowości i wyznania – po prostu to czuć. A Święta kojarzą się z wolnym czasem, odpoczynkiem, a dla książkoholika z lekturą w ręku (być może pod ciepłym kocem). Nie jestem do końca przekonany czy aż tak ja skorzystam z możliwości, jakie daje urlop wzięty pomiędzy Świętami Bożego Narodzenia, a Sylwestrem i Nowym Rokiem, dlatego nie zamierzam robić mega zaawansowanych planów. Klasycznie podchodzę sobie z czterema książkami, chociaż mam nadzieję, że uda się przeczytać więcej (zwłaszcza między 24.12 a 28.12). A przy okazji i tak „Legendy Archeonu” rozpocząłem jeszcze w listopadzie!

Ten ostatni miesiąc 2018 roku mam nadzieję, że będzie miksem gatunkowym. Trochę fantastyki, trochę kryminału, może też trochę czegoś innego! Na pewno będę chciał jak najszybciej przeczytać książki Thomasa Arnolda, więc już tutaj będzie pewna różnorodność, mam również rozpoczętą powieść Sharon Bolton. Liczę jednak, że uda się sięgnąć też po coś innego, niekoniecznie z tych dwóch gatunków. Może jakaś literatura faktu… Trochę tam mi się uzbierało książek na półce, które czekają na swoją kolej. :)

Jak zazwyczaj, wszystkie okładki pochodzą z portalu Lubimy Czytać. :)

„Legendy Archeonu. Strach Stary i Nowy” – Thomas Arnold

Pierwsza powieść fantasy w dorobku autora, znanego z niezwykle oryginalnych thrillerów. Fantastykę zawsze łykam jak młody pelikan, a jeśli wychodzi spod pióra autora, którego książki od samego początku mnie urzekły, to tym bardziej nie mogę przejść obojętnie. Zobaczymy więc, co mnie spotka w Archeonie!
„Mauzoleum” – Thomas Arnold

Tak, dobrze widzicie, ponownie Thomas Arnold, ale spokojnie – nie zamienia się w Remigiusza Mroza. :) Chyba… :D Chociaż rzeczywiście w tym samym czasie jest premiera jego kolejnej książki, utrzymanej w starym stylu – „Mauzoleum”. Thrillery Thomasa Arnolda oznaczają dla mnie wysoką jakość, więc tę książkę również chcę jak najszybciej przeczytać o podzielić się opinią o niej.


„Życie w średniowiecznej wsi” – Frances Gies, Joseph Gies 

Czy ktoś z Was kiedykolwiek się zastanawiał jak mogło rzeczywiście wyglądać życie przeciętnego mieszkańca średniowiecznej wsi? Ja tak! A ta książka jest potencjalnym zbiorem odpowiedzi na moje pytania, ponieważ z niewiadomego powodu, okres średniowiecz uznaję za najbardziej interesujący ze społecznego punktu widzenia. Poszerzenie wiedzy w tym temacie jest więc dla mnie zawsze łakomym kąskiem. :)
„Odłamki” – Ismet Prcić

Nie pamiętam już gdzie dokładnie kupiłem tę książkę, ale zainteresował mnie jej opis. Obiecuje on niezwykłą opowieść imigracyjną, w której główne skrzypce gra wojna oraz ucieczka od niej, jednak która okraszona jest dużą dawką humoru. Ponadto książka otrzymała wiele nagród, a na dodatek w Polsce wydana jest przez Sine Qua Non – wydawnictwo, którego książki jeszcze nigdy mnie nie zawiodły.





Widzicie w tym zestawieniu coś dla siebie? :) 

niedziela, 2 grudnia 2018

Podsumowanie listopad 2018

Niedawno wspominałem w podsumowaniach, że lato już mija, studenci jeszcze się cieszą z ostatniego miesiąca wolnego, oj, już nie… A teraz muszę napisać, że już zaraz kolejny, 2019 rok! Serio, ten czas tak ucieka przez palce, że autentycznie mam wrażenie, że maksymalnie miesiąc temu pisałem podsumowanie roku 2017. A tak naprawdę mija już kolejny rok prowadzenia bloga. Między innymi tego bloga (chociaż drugi, techniczny, nieco zaniedbałem – jednak stare wpisy są dość często odkopywane i wciąż ma o niebo lepsze statystyki od niniejszego). Nie ma co jednak uprzedzać faktów, cieszmy się ostatnim miesiącem 2018 roku – w końcu nie wszystkim jeszcze się udało ukończyć pozytywnie wyzwanie Przeczytam tyle, ile mam wzrostu! ;)

Listopad przybliżył mnie do tego upragnionego wyniku stu siedemdziesięciu ośmiu centymetrów, które mierzę. Jednak jest to pierwszy raz, kiedy jestem tak blisko, że bliżej się nie da! Co prawda nieco tempo mi jakby nieznacznie spadło w ostatnim miesiącu, ale co poradzić. Nie zawsze mamy tyle czasu, ile byśmy chcieli mieć i często nie jesteśmy w stanie przeznaczyć go w odpowiedniej ilości. :) Mimo wszystko cieszę się, że przeczytałem cztery książki i zaliczyłem całkiem sporą część piątej. No dobra, może nie aż taką sporą, ale jednak rozpocząłem!

Poniżej możecie obejrzeć podsumowanie w wykresach – liczba książek, stron, milimetrów grzbietów i tak dalej:



Not bad, chociaż mogłoby być lepiej. Nie ma co jednak narzekać, bo czasu było trochę mniej, więc i tak udało mi się go sporo wygospodarować. :)



Muszę przyznać, że jestem nieco zaskoczony statystykami odwiedzin. Nie tylko było prawie dwa razy tyle odsłon co w poprzednim miesiącu, ale również zwiększył się współczynnik stron na sesję. Niewiele, bo niewiele, ale jednak! Zapewne wszystko to jest wynikiem ogłoszonego konkursu na „Legendy Archeonu” Thomasa Arnolda. :) Ładnie też podskoczyła liczba osób, które lubią mój fanpejdż! Dzięki!



No, tutaj to jestem przeszczęśliwy! Teoretycznie nie powinienem się jeszcze cieszyć na zapas, ale jednak nie wiem co by się musiało stać, żebym nie dał rady w tym roku zaliczyć wyzwania! Niby listopad skończyłem z wynikiem 99 milimetrów w grzbietach, ale to tak po prostu wyszło, gorszy okres! No i „Legendy Archeonu” zacząłem czytać, a te swoją grubość mają… :D 



Tutaj też w sumie przyszalałem jak na mnie. Łącznie trzynaście sztuk, z czego dwie recenzenckie i aż osiem zakupionych w Sklepie Insignis. Ciężko było przejść obojętnie obok książek z Metra po 19,99 zł za sztukę. :D 

Zapraszam jeszcze do zerknięcia na moją krótką listę książek, które przeczytałem w listopadzie. Każda z pozycji listy prowadzi do opinii. :)


Najwięcej wejść z innego bloga Google Analytics odnotował od Łukasza z bloga Świat Fantasy – dzięki! :) Najbardziej popularnym wpisem był natomiast post konkursowy, w którym do wygrania były „Legendy Archeonu” Thomasa Arnolda! No cóż, w sumie nic dziwnego. :) 

Jesteście zadowoleni ze swoich miesięcy? Niekoniecznie książkowo, ale nawet w całokształcie. :)