sobota, 30 czerwca 2018

[PREMIERA] "Łzy Mai" - Martyna Raduchowska

"Łzy Mai" - Martyna Raduchowska
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Martyna Raduchowska
Tytuł: Łzy Mai
Wydawnictwo: Uroboros
Stron: 416
Data wydania: 4 lipca 2018


Ze względu na branżę, z którą związany jestem zawodowo, pochłaniam niemalże hurtowo wszystko co jest związane z nowymi technologiami, jak również ich przyszłością. Nieważne czy są to artykuły przedstawiające potencjalne możliwości, jakie rysują przed nami naukowcy, czy też po prostu nie mająca żadnego związku z rzeczywistością, fikcyjna historia opierająca się na owocach wyobraźni. “Łzy Mai” wpasowują się w tę tematykę, więc z wielkim zapałem sięgnąłem po książkę Martyny Raduchowskiej. Spodziewałem się lekkiej lektury osadzonej w przyszłości i w sumie mniej więcej to otrzymałem.

Postępująca cyfryzacja daje się odczuć nawet w policji. Cybernetyczny policjant jest w stanie zastąpić niemalże wszystkich pracowników wydziału dochodzeniowego, o czym boleśnie przekonuje się Jard Quinn. Jest jednak jeszcze zbyt wcześnie, aby sztuczna inteligencja przejęła w pełni zadania policji. Riot Shield nie jest w stanie bowiem schwytać mordercy, który sieje postrach w całym mieście. W tym momencie do akcji wkracza Quinn wraz ze starodawnymi metodami. Nie byłoby jednak tej historii, gdyby okazało się to takie proste. Ciężko jest sprawować obowiązki detektywa będąc na skraju szaleństwa.

Pierwsze co rzuciło mi się w oczy już na samym początku było nawiązanie do jednego z najsłynniejszych dzieł Philipa K. Dicka - “Czy androidy śnią o elektrycznych owcach” wraz z ekranizacją w postaci “Łowcy androidów”. Słowo “replikanci” zdecydowanie nawiązuje do tych kultowych dzieł, a na pewno je jako pierwsze przywodzi na myśl. Ciężko jednak znaleźć lepsze określenie na przedstawione przez autorkę androidy, które występują w “Łzach Mai”. Są jednym z elementów świata wykreowanego przez Martynę Raduchowską, a który to świat potrafi przyciągnąć wcale nie gorzej niż znane nam uniwersa obejmujące w swoich założeniach cybernetyczną i technologiczną pieśń przyszłości. 

“Otóż sprawca ze strachu pocił się pod tą kominiarką, w pewnym momencie przetarł kark i policzki urękawiczoną dłonią, a potem podjął jeszcze jedną beznadziejną próbę sforsowania drzwi. Kiedy tą samą ręką dotknął klamki, cyberzarządca przeanalizował DNA zawarte w kroplach potu oraz komórkach naskórka i natychmiast przesłał nam jego dane personalne”.

Stworzony przez autorkę świat należy na pewno do mocnych stron tej powieści. Potrafi być jednocześnie skomplikowany oraz prosty - zupełnie nieznane nam i kompletnie nowe technologie mieszają się ze znanymi schematami. Wszystko ma swoje miejsce w szeregu, chociaż Czytelnik nie jest zalewany potokiem nowych słów i sformułowań. Co prawda czasem niektóre z definicji nie są zagnieżdżone w tekście w sposób naturalny (nieco przypominają wyrwane z kontekstu teksty z encyklopedii), ale jest to jedynie lekka bolączka samego początku powieści. Można rzec, że cały świat jest taki “w sam raz”. Ani nie przytłacza, ani nie jest zbyt prostolinijny. Ciężko jest się pogubić w nowinkach technologicznych, a autorka raczej unikała używania neologizmów - wszelkiego rodzaju nowe przedmioty czy technologie opisywane są w wykorzystaniem znanych nam słów.

Autorka w swojej książce poruszyła dość ciekawe zagadnienie. Pierwsze wydanie książki pojawiło się w 2015 roku, kiedy rozwój technologii dopiero przechodził z kłusa w galop, ale cwał obserwujemy dopiero teraz. Jak można wyczytać z samego opisu, w świecie przedstawionym przez Martynę Raduchowską, prawa strzeże Riot Shield - cybernetyczny policjant, który tak naprawdę jest rozproszonym systemem złożonym z wielu elementów, rozsianych po całym mieście. W pewnym momencie technologia zawodzi i go akcji wkroczyć muszą starodawne metody policyjne. W trakcie lektury problem staje się jednak o wiele bardziej złożony, ponieważ do samego faktu chwilowej niedyspozycji części systemów, dochodzi również temat transhumanizmu oraz jego wpływu na jednostki, jak i całe społeczeństwo. Co ciekawe, autorka unika skomplikowanych opisów natury egzystencjalnej i skupia się na prostym przekazaniu paru podstawowych zastrzeżeń, które pojawiają się w wojnie pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami transhumanizmu.

Tutaj należy przedstawić Jareda Quinna - porucznika policji z New Horizon, człowieka po przejściach, cierpiącego na syndrom stresu pourazowego. Jeśli chciałoby się rozpisać jego profil psychologiczny w postaci choćby prostej mapy, to moglibyśmy utonąć w gąszczu zależności. Zwłaszcza jeśli ktoś podjąłby próbę zestawienia cech porucznika Jareda sprzed krwawej rzeźni w Beyond Industries, opisywanej na pierwszych stronach książki, z jego późniejszym jestestwem. Co prawda brakuje tej postaci pewnego jawnego skomplikowania i mocniejszego podkreślenia zawiłości jej psychiki, ale jeśli tylko pozwolimy na to, by w naszym umysłach wykreował się obraz stworzony na podstawie informacji z “Łez Mai”, to ujrzymy dość ciekawy umysł. Używam w tym przypadku słowa “ciekawy” z pełną premedytacją, bowiem jest on jednocześnie nieskomplikowany oraz pełen wewnętrznych sprzeczności i walk. Chciałbym jednak podkreślić, że nie jawi się on wprost, ponieważ autorka zdecydowanie postawiła na nie komplikowanie spraw bardziej, niż jest to absolutnie wymagane. Jeśli więc liczycie na niesamowicie wyrazistą postać, która wręcz wierci sobie dostęp do naszego świata przez kartki, to nie jest to ten typ. 

“Błądzić jest rzeczą ludzką, a to, co nieludzkie, mogło się potknąć tylko pierwszy i zarazem ostatni raz”.

“Łzy Mai” mogą być w obliczu pewnego rodzaju prostoty uznane za książkę, która nie wyczerpuje tematu z ogromnym potencjałem. Oczywiście mamy mnóstwo szczegółów zarówno o świecie, jak i problemie zawierzenia zdrowia, życia oraz kontroli nad nim zdobyczom najnowszych technologii, jednak nie są w pełni wyczerpane. Dla mnie to akurat ogromny plus powieści Martyny Raduchowskiej - nie przytłacza Czytelnika ponurymi i trudnymi rozważaniami, tylko skupia się na ogóle poszczególnych problemów i pozostawia wiele do własnej interpretacji. W końcu tematyka zarówno cwałującego postępu technologicznego, jak i związanego z nim rozwoju sztucznej inteligencji oraz transhumanizmu potrafi być naprawdę ciężka i wyczerpująca umysłowo. A nie o to chodzi w tej powieści - oprócz dotknięcia wspomnianych tematów, mamy przede wszystkim zagadki kryminalne.

Cała otoczka technologiczna to jedynie tło dla głównego wątku, czyli zagadki kryminalnej związanej nie tylko z tajemniczymi morderstwami, ale w pewnym sensie również bezpośrednio głównym bohaterem, porucznikiem Jaredem Quinnem. Mało tego - autorka jasno daje nam do zrozumienia, że pojawi się kontynuacja (chociaż obecnie wiemy o tym doskonale z materiałów prasowych), którą ciężko będzie czytać bez znajomości pierwszego tomu. Sama budowa całej intrygi jest klasyczna - pierwsze podejrzenia, zatarcie tropu, zwrot akcji, powtórzyć to razy kilka aż dojdziemy do zakończenia. Jednak to, co wyróżnia “Łzy Mai” na tle innych, typowych kryminałów, to właśnie tło oraz możliwości, jakie ono daje. Nie bez znaczenia są również nowe gałęzie prawa, które można wykorzystać w świecie pełnym cyborgów, robotów oraz androidów. Wszystko to daje pewien powiew świeżości, nawet jeśli w tle umysłu pojawia się nam informacje “ale to już było”. Było, ale w takiej formie niezbyt często.

W ogólnym rozrachunku jest to ciekawa i wciągająca książka, chociaż nie przykuła mojej uwagi od samego początku do końca. Czasem można pokręcić nosem na nazwy nowych technologii, chociaż Martyna Raduchowska zdecydowanie dała sobie radę z tworzeniem świata pełnego cyfryzacji oraz cyborgizacji. Drugą część z chęcią przeczytam i liczę na to, że będzie jeszcze lepsza, z jeszcze większą ilością mięsa kryminalnego oraz jeszcze lepszymi zwrotami akcji. Przyznam szczerze, że to, czego mi bardzo brakowało to mapy New Horizon - miasto jest na tyle rozbudowane, że aż chciałoby się zerknąć na to, jak wygląda na papierze. Zwłaszcza kiedy pojawiają się retrospekcje czy opisy wydarzeń w poszczególnych dzielnicach. Dobre podwaliny do kolejnej historii, którą ujrzymy już niedługo.

Łączna ocena: 7/10


Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „Czarne światła”

niedziela, 24 czerwca 2018

"Moja europejska rodzina" - Karin Bojs

"Moja europejska rodzina" - Karin Bojs
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Karin Bojs
Tytuł: Moja europejska rodzina
Wydawnictwo: Insignis
Tłumaczenie: Urszula Gardner
Stron: 448
Data wydania: 23 maja 2018


Ostatnio temat genetyki w odniesieniu zarówno do przodków samych Polaków, jak i Europejczyków, potrafi wywołać sporo kontrowersji. Zwłaszcza hasło “turbosłowianie” potrafi wywołać naprawdę skrajne emocje, a genetyka jest niemalże do niego przyklejona na stałe. Z jednej strony więc odrobinę obawiałem się wydźwięku, jaki ma “Moja europejska rodzina”, jednocześnie jednak miałem nadzieję, że jest to coś zdecydowanie bardziej naukowego i stonowanego. Moje nadzieje zostały ogólnie rzecz ujmując spełnione. Od samego początku było dużo mięsa naukowego, razem z akcentowaniem co jest faktem, a co jedynie hipotezą czy wręcz insynuacją nie potwierdzoną badaniami. Ten trend utrzymał się praktycznie do samego końca.

Wszystko ma jakiś swój początek - ludzie również. Nie od zawsze na całej Ziemi było nas aż tylu, a bywały nawet czasy, w których byliśmy gatunkiem zagrożonym wyginięciem. Wycieczka po historii człowieka rozumnego - Homo sapiens - może być niesamowicie inspirująca i ukazująca jak bardzo genetyka rozwinęła się na przestrzeni lat. Nie tylko jesteśmy w stanie prześledzić swoje pochodzenie do paru pokoleń wstecz, ale również określić z dużym prawdopodobieństwem jak wyglądały wędrówki poszczególnych grup ludzi kilkanaście i kilkadziesiąt tysięcy lat temu. Karin Bojs zabiera nas w taką właśnie podróż, pełną niezwykłych, choć znanych już od dawna faktów, a także całkowicie nowych odkryć.

"Dwie złote płytki, które zdobiły symetrycznie krawędź dysku - obecnie jednej z nich brakuje - są późniejszymi dodatkami, których zasięg na okręgu wynosi osiemdziesiąt dwa stopnie, czyli dokładnie tyle, ile dzieli zachód słońca w dzień przesilenia letniego od zachodu słońca w dzień przesilenia zimowego na szerokości geograficznej Nerby".

Tytuł tej książki jest dość mocno sugerujący próbę przebrnięcia przez drzewo genealogiczne aż do tych pięćdziesięciu czterech tysięcy lat wstecz, co jest oczywiście praktycznie niemożliwe (co zresztą autorka sama wielokrotnie podkreśla w swoim dziele). Nic więc dziwnego, że byłem trochę sceptycznie nastawiony do “Mojej europejskiej rodziny”. Jeśli dorzucimy do tego to, o czym wspominałem w pierwszym akapicie - modę na udowadnianie, że pewne narody/plemiona/grupy pochodzą od najwspanialszych wojowników i najbardziej twardych przedstawicieli gatunku ludzkiego, to nie mamy zbyt optymistycznego obrazu. Na całe szczęście wszystko to nie ma zastosowania do historii, którą opisała Karin Bojs. Jest to bowiem rzeczywiście historia człowieka współczesnego, w której poszukiwania samej autorki są jedynie motorem napędowym.

Od wielu miesięcy słucham regularnie podcastów, a jednym z tych, którego stare odcinki znam niemalże na pamięć jest podcast “Nerdy Nocą”. Można w nim znaleźć między innymi podzieloną na części historię człowieka począwszy od pierwszych naszyjników, igieł sprzed czterdziestu tysięcy lat oraz wpływie badania wszy na rozwój człowieka aż po… jeszcze niedokończone, jednak zatrzymane na piramidach egipskich dzieje. Naprawdę dużo mięsa naukowego. “Moja europejska rodzina” właśnie z tym zaczęła mi się kojarzyć już po kilkudziesięciu stronach. Niemalże identyczna historia, jednak z ogromną ilością szczegółów (wszak zwyczajnie na papierze jest więcej miejsca niż czasu w godzinnej audycji), która wygląda jak pewnego rodzaju rozszerzenie tego, czego dowiedziałem się słuchając jak Kaja zadaje pytania, a Zły Major Witek na nie odpowiada, przedstawiając poszczególne etapy rozwoju człowieka współczesnego.

"Powszechna jest opinia, że choroby, rozwarstwienie społeczne, wojny i wszelkie inne nieszczęścia spadły na nas, kiedy porzuciliśmy życie łowców i przeszliśmy do gospodarki rolniczej".

Mimo ogromnej ilości naukowych faktów, teorii, hipotez, jak również zwracania uwagi na mniej naukowe insynuacje, styl książki jest zdecydowanie dostępny dla każdego. Karin Bojs postanowiła oblec twarde dane miękką otoczką, na którą składa się jej poszukiwanie swoich korzeni. Z książki dowiemy się, że naprawdę pragnęła prześledzić swoje drzewo genealogiczne tak szczegółowo jak się tylko da, nawet jeśli od pewnego momentu ta szczegółowość kończy się na dowiedzeniu się, do której haplogrupy należy. Oraz w jaki sposób mogły wyglądać trasy wędrówek osobników najbliżej z nią spokrewnionych. Nie mogło zabraknąć na końcu książki mnóstwa przypisów, wyjaśnień oraz krótkiego słowniczka. Większość odniesień, które widzimy w tekście, wyjaśniane są na końcu przez redaktora naukowego, dr Małgorzatę Bonar. Wyjaśniane to może trochę za dużo powiedziane - zebrana została bibliografia prac naukowych, które zawierają opracowania wymienionych przez autorkę wniosków. O części z nich Karin Bojs wspomina sama w treści książki, a cała reszta zawarta jest na jej końcu, we wspomnianej liście publikacji.

Na ogromny plus jest dość rozsądne podejście do faktu, że po “Moją europejską rodzinę” mogą sięgnąć ludzie nawet i za kilka lat. Nauka brnie do przodu jak taran i często okazuje się, że otwiera zupełnie nowe drzwi, o których nigdy wcześniej nie śniło się żadnym naukowcom. W związku z tym część informacji może być nieaktualnych za jakiś czas. Karin Bojs uczciwie informuje i podkreśla w niektórych przypadkach, że opisywany przez nią stan ma miejsce w chwili pisania książki. Część badań jest jeszcze w trakcie, więc nie do końca można mówić o jasnych wynikach, a Czytelnik nie jest wodzony za nos i nie jest mu wmawiane, że punkt widzenia autorki jest jedynym słusznym. Takie podejście zwiększa zaufanie do książki oraz pracy wykonanej przez szwedzką dziennikarkę i ukazuje jej rzetelność. Oczywiście wszystkie prace można zweryfikować, ponieważ - jak zostało to już wspomniane w poprzednim akapicie - lista publikacji, na których opiera się autorka znajduje się na końcu książki.

"Najstarszy znany wizerunek pojazdu kołowego zdobi terakotowe naczynie znalezione na terenie obecnej Polski, datowane na pięć tysięcy sześćset lat".

Oczywiście “Moja europejska rodzina” to nie jest zlepek sztywnego, naukowego języka, ciężkiego do przetrawienia. Autorka podaje mnóstwo przykładów z życia wziętych lub w postaci krótkich, zmyślonych opowieści, które mają przedstawić potencjalne dzieje znaleziska lub zjawiska. W wielu miejscach pozwala sobie również na bardzo lekkie podejście do tematu i wplata pomiędzy fakty jej osobiste odczucia w stosunku do osób, z którymi miała okazję rozmawiać. A przebyła niemalże pół Europy robiąc wywiady z osobami ze świata naukowego, które miały wpływ na wiele najnowszych odkryć. Jako ciekawostkę można dodać, że odwiedziła również Polskę, a dokładniej naszą byłą stolicę królów - Kraków. Nie brakuje również informacji o osobach, które nie przyniosły chluby światu nauki lub wręcz powodują, że niektóre z dopiero kiełkujących gałęzi nauki pojawiają się na językach ludzi w negatywnym kontekście. W takich przypadkach Karin Bojs zwraca uwagę na to, co powinno najważniejsze w danym aspekcie i dlaczego świat naukowy stara się odciąć od takich osób.

Jeśli chcecie poznać czym jest współczesna genetyka i w jaki sposób pomaga odkrywać historię ludzkości sprzed wielu tysięcy lat, to “Moja europejska rodzina” jest książką dla Was. W niezwykle przyjemny, ale i rzeczowy sposób odpowiada na wiele pytań i ukazuje ewolucję nauki na przestrzeni lat. Przybliża podstawowe pojęcia używane w przypadku wykorzystywania genetyki do badania historii ludzkości i wskazuje najważniejsze odkrycia oraz wnioski, które nasuwają podczas badań. Wszystko podane w naprawdę przystępny sposób wraz z odpowiednią bibliografią. A jako wisienka na torcie autorka ukazuje odtworzoną historię swojej rodziny aż do XVII wieku - częściowo udało się to właśnie dzięki badaniom genetycznym. Prehistoria ściera się z czasami współczesnymi, a wiele niewiadomych ostatecznie otrzymuje swoje rozwiązanie.

Łączna ocena: 8/10


środa, 20 czerwca 2018

[KONKURS] "Łzy Mai" Martyny Raduchowskiej

"Łzy Mai" Martyna Raduchowska
Źródło: Lubimy Czytać
Krótko, zwięźle i na temat: mam dla Was dzisiaj konkurs organizowany wespół z Wydawnictwem Uroboros, które jest sponsorem nagród, które możecie wygrać! Chodzi o dwa egzemplarze "Łez Mai" - pierwszej części cyklu "Czarne Światła", którego autorką jest Martyna Raduchowska! Być może kojarzycie autorkę z takich tytułów jak "Szamanka od umarlaków" czy też "Antologia opowiadań o Opolu: Festiwal Natchnienia". "Łzy Mai" również mogły obić się Wam o uszy (albo nawet i o oczy), gdyż nie jest to pierwsze wydanie tej powieści. Premiera, która odbędzie się 4 lipca 2018 roku będzie ponownym wydaniem powieści, tym razem pod skrzydłami Wydawnictwa Uroboros, ponieważ - mam nadzieję, że Wydawnictwo mnie nie będzie chciało zlinczować za puszczenie pary - na jesieni pojawi się kolejna część tego cyklu. Również nakładem Wydawnictwa Uroboros. :)

Krótkie przedstawienie fabuły - żebyście wiedzieli o co walczycie! Najprościej będzie jak zamieszczę oficjalny opis, ten bowiem będzie najbardziej "bezpieczny":

"Czwarta dekada XXI wieku. Po trzech latach od najkrwawszej rebelii w historii New Horizon porucznik Jared Quinn wraca do służby w wydziale zabójstw. Czasy się jednak zmieniły, teraz nad bezpieczeństwem obywateli czuwa Riot Shield – cybernetyczny policjant, który zastępuje dochodzeniówkę niemal w każdym zadaniu. 
Szybko się okaże, że inteligentna maszyna nie daje sobie rady z pochwyceniem tajemniczego i nieuchwytnego mordercy. Czas wrócić do starych i dobrze sprawdzonych metod… Ich uosobieniem będzie oczywiście Quinn, który borykając się z kryzysem tożsamości, niebezpiecznie zbliża się do obłędu."

Jeśli czujecie się wystarczająco zaintrygowani, to poniżej znajdziecie instrukcję, w jaki sposób możecie się stać posiadaczami "Łez Mai"! Aż DWIE osoby mają na to szansę, jednak muszą wykazać się odrobiną kreatywności. Mam nadzieję, że nie będziecie pod dużą presją, jeśli wspomnę, że to sama autorka, Martyna Raduchowska, wybierze jedną z dwóch osób, które otrzymają egzemplarz jej książki? :) 

Żeby jednak nie przedłużać, oto co musicie zrobić, aby zdobyć szansę na wygranie "Łez Mai"!



ZADANIE:

Cybernetyczny policjant to wciąż obszar niemalże niemożliwy do pełnego wdrożenia zgodnie z obowiązującym zakresem wiedzy i umiejętności ludzkich. Być może kiedyś jednak stanie się on faktem. Być może Raport Mniejszości stanie się codziennością. A być może pojawią się inne wspomagacze wymiaru sprawiedliwości. A jak Ty myślisz, jaka technologia/aplikacja/urządzenie mogłoby pomóc całego wymiarowi sprawiedliwości - począwszy od policjantów, a na sędziach czy strażnikach więziennych zakończywszy - w utrzymywaniu ładu i porządku w pełni scyfryzowanej przyszłości? Zastanów się i opisz pokrótce taką rzecz w e-mailu, który wyślesz na adres zpiorem@gmail.com, a może to Ty zdobędziesz jeden z dwóch egzemplarzy "Łez Mai"! Pamiętaj, że jedną z odpowiedzi wybierze autorka, Martyna Raduchowska. Bądź kreatywny i innowacyjny!

Odpowiedzi proszę wysyłać na adres zpiorem@gmail.com. Jedną szczęśliwą (albo raczej kreatywną ;) ) osobę wybierze autorka, Martyna Raduchowska, więc cały przebieg wyboru będzie wyglądał następująco:

1. Następnego dnia po zakończeniu przyjmowania zgłoszeń przesyłam zbiorcze zestawienie odpowiedzi BEZ JAKICHKOLWIEK DANYCH IDENTYFIKACYJNYCH do Wydawnictwa Uroboros, które następnie przekaże je autorce, Martynie Raduchowskiej. W zbiorze będą same odpowiedzi.
2. Kiedy otrzymam wybraną odpowiedź, która wygrywa jeden egzemplarz książki, spośród reszty zgłoszeń wybieram drugą, zwycięską odpowiedź, której autor lub autorka również otrzyma egzemplarz "Łez Mai".
3. W dniu ogłoszenia wyników opublikuję w osobnym poście na blogu obie zwycięskie odpowiedzi, bez publikacji jakichkolwiek danych identyfikacyjnych autorów.
4. Osobiście odezwę się do osób, które są autorami nagrodzonym odpowiedzi z prośbą o podanie adresów do wysyłki nagród. Adresy te zostaną następnie przekazane Wydawnictwu w celu wysłania nagród.


REGULAMIN:

1. Organizatorem konkursu jest właściciel i autor bloga "Z piórem wśród książek", dostępnego pod adresem https://zpiorem.pl.
2. Fundatorem nagród jest Wydawnictwo Uroboros.
3. Nagrodami w konkursie są dwa egzemplarze książki autorstwa Martyny Raduchowskiej - "Łzy Mai", wydanej przez Wydawnictwo Uroboros.
4. Warunkiem uczestnictwa w konkursie jest wysłanie e-maila wraz z odpowiedzią na pytanie konkursowego do Organizatora konkursu, na adres zpiorem@gmail.com.
5. Konkurs trwa od 20.06.2018 roku do 30.06.2018 roku. Zgłoszenia można przesyłać do północy w nocy między 30.06.2018 r., a 1.07.2018 r.
6. Zwycięzcy zostaną wyłonieni w drodze wyboru przez autorkę książki, Martynę Raduchowską, oraz Organizatora konkursu.
7. Podczas konkursu jedyne zbierane przez Organizatora konkursu dane to adresy e-mail skrzynek, z których wysłane zostaną odpowiedzi konkursowe oraz adresy zwycięzców, pod które zostaną wysłane nagrody. Adresy zostaną zebrane przez Organizatora i przekazane Fundatorowi i nie będą udostępniane innym podmiotom w żadnym celu.
8. Wyniki w postaci publikacji w osobnym poście samych zwycięskich odpowiedzi (bez podawania danych identyfikujących ich autorów) zostaną opublikowane maksymalnie trzy dni robocze po zakończeniu przyjmowania zgłoszeń. Organizator skontaktuje się ze zwycięzcami poprzez odpowiedź na wysłane zgłoszenie.


wtorek, 19 czerwca 2018

[PREMIERA] "Triskel. Gwardia" - Krystyna Chodorowska

"Triskel. Gwardia" - Krystyna Chodorowska
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Krystyna Chodorowska
Tytuł: Triskel. Gwardia
Wydawnictwo: Uroboros
Stron: 352
Data wydania: 20 czerwca 2018


Fantastyki nigdy za wiele, podobnie jak książek polskich autorów. Do tego jeśli chodzi o Wydawnictwo Uroboros, to jak do tej pory nigdy się nie zawiodłem, więc z chęcią sięgam po kolejne pozycje, które wyszły spod ich skrzydeł. Skusiłem się więc na “Triskel. Gwardia”, które z opisu wydawało się prostym, ale przyjemnym fantasy, które nie będzie wymagające, jednak przyniesie dużo rozrywki. Po lekturze okazało się, że moje przewidywania były w pełni zgodne z rzeczywistością. Dokładnie tego się spodziewałem po tej lekturze, chociaż jedna rzecz lekko mnie zasmuciła. Może jednak idźmy po kolei.

Gdy w jednym krańcu świata Imperium trzyma rządy twardej ręki, w innym ludzie są wolni i mogą robić wszystko, co im się żywnie podoba - oczywiście w granicach prawa. Tego z kolei strzeże Gwardia, która składa się z ludzi o nadnaturalnych zdolnościach. Scyld City okazuje się więc miejscem idealnym dla wszystkich tych, którzy są stłamszeni w Imperium. Dla Mayday, jednej z członkiń Gwardii jest to wspaniałe miasto, jednak myślami jest również ze swoimi rodakami. Nie zawsze wszystko się jednak układa wspaniale, zwłaszcza gdy nagle po wielu latach braku kontaktu, w mieście pojawia się jej przyjaciel, bojownik rebelii przeciwko Imperium. Takie spotkania nigdy nie mogą się dobrze skończyć, a zazwyczaj oznaczają dopiero początek o wiele większych kłopotów…

Kiedy podchodzi się do próby napisania opinii o książce, trzeba pamiętać o paru rzeczach. Jedną z nich jest sensowne ustawienie danej pozycji na tle innych. Nie należy wrzucać do jednego worka Mickiewicza z Stephenie Meyer czy Sapkowskiego z Tołstojem. Ważną informacją więc będzie, że “Triskel. Gwardia” staram się odbierać w kategoriach typowej młodzieżówki, która nie jest do końca uszczegółowiona, a wiele elementów zostało potraktowanych nieco po macoszemu. Bardzo charakterystyczne jest na przykład użycie współczesnego, znanego wszystkim świata do stworzenia uniwersum, w którym dzieje się opisywana historia. Wiele elementów takich jak nazwiska, cechy charakterystyczne miejsc czy analogie krajów/miast Krystyna Chodorowska zastosowała zapewne w celu łatwiejszego odnalezienia się w tym, co stworzyła.

“Szary garnitur wyglądał na drogi, ale ruchy mężczyzny były twarde, zdecydowane. Żołnierz, uznała Sinead, albo coś jeszcze gorszego”.

Sama historia bazuje na połączeniu walki rebeliantów o wolność z motywem superbohaterskim oraz ogromną intrygą na skalę - dosłownie - międzywymiarową. Pewnym aspektem, z którym nie czułem się zbyt komfortowo - chociaż rozumiem jego występowanie - jest dość wybiórcze podejście do walki, obrażeń oraz śmierci. Na kartkach książki pojawiło się parę trupów, jednak traktowane są one bardzo przedmiotowo. Zabicie kogoś to tylko pociągnięcie za spust i w sumie nic istotnego. Takie tam, kolejne wyrzucenie papierka na ulice - potępiane, niedobre, ale w sumie nic tragicznego. Podczas walk krew się nie leje (mimo, że są naprawdę efektowne i bardzo twarde), coś takiego jak obrażenia niemalże nie występuje, a słowo “kontuzja” nie wystąpiło chyba ani razu w żadnej odmianie. Wiele stoczonych w przeszłości walk nie odcisnęło trwałego piętna na prawie żadnym z głównych bohaterów (specjalnie używam sformułowania “prawie żadnym” - sami zobaczycie dlaczego). Z jednej strony staram się w pełni to zrozumieć - w końcu ewidentnie jest to książka dla młodzieży i nieco młodszych osób, więc nie powinna ociekać krwią, tylko interesować treścią - ale z drugiej trochę mi to zgrzyta.

Nie licząc jednak samej kwestii brutalności i podejścia do starć między Gwardią a “tymi złymi”, autorce udało się stworzyć całkiem interesującą historię. Nie jest ona ani rozbudowana ze szczegółami ani niezwykle innowacyjna, jednak potrafi zaciekawić głównie wieloma torami, po których się porusza. Z jednej strony mamy zwykła studentkę, która w sercu ma swoją zniewoloną ojczyznę, z drugiej grupę osób obdarzonych nadnaturalnymi zdolnościami (oraz same zdolności), a z trzeciej nieco polityki i intrygę, o której od samego początku nie można wiele powiedzieć. Dotyka ona niemalże każdego wydarzenia, które możemy obserwować, jednak niewiele na jej temat wiemy. Krystyna Chodorowska niechętnie dzieli się szczegółami, nasycając ciekawość Czytelnika i zachęcając go do dalszego czytania. Być może osoby dorosłej nie przyczepi na stałe do fotela, jednak sądząc po poziomie zaciekawienia, jak został u mnie wywołany, jestem w stanie się założyć, że młodzież połknie haczyk jak pelikan rybę. 

Czasem prostotę można porządnie zamieszać, jednak autorce udało się uniknąć chaosu. Nawet pomimo tego, że porusza się pomiędzy wieloma wątkami, z czego kilka z nich dotyczy tak naprawdę tej samej osoby. Cała historia sama w sobie napisana jest z sensem i logiką. Nawet części dotyczące wspomnianych już nadnaturalnych zdolności mają lekką domieszkę nauki wtrąconą do próby wyjaśnienia niewyjaśnionego. Oczywiście w granicach rozsądku i z dużą dozą wyobraźni. Mimo wszystko taki akcent może zostać bardzo pozytywnie odebrany. Świadczy to o pewnego rodzaju szacunku do Czytelnika, bez względu na to, w jakim jest wieku - nie serwuje się mu pierwszej lepszej papki, tylko w miarę przemyślane rozwiązania. Co prawda sam zakres wykorzystywanych przez jedną osobę zdolności może być dość szeroki, jednak opisy ich użycia oraz spektrum możliwości mają częściowo twarde podłoże.

“Inne wymiary to wszystkie możliwe równoległe światy. Ukształtowane na takich samych zasadach jak nasze, z tymi samymi prawami fizyki, z tej samej materii”.

“Triskel. Gwardia” nie należy do zbyt długich książek. Zarówno pod kątem objętości, jak i szybkości czytania jest raczej poniżej średniej. Zapewnić może jednak sporo frajdy. Daleko jej do najwyższych lotów fantastyki, w której można poczuć się jakby nasz mózg wylądował w pralce, ale nie można powiedzieć, że jest to nudna pozycja. Szczerze powiedziawszy co prawda nie wywołała u mnie dreszczyku emocji czy nieodpartej chęci przeczytania jeszcze więcej, ale nawet nie zauważyłem kiedy minęły te chwile spędzone sam na sam z powieścią Krystyny Chodorowskiej. A były one naprawdę przyjemne, absolutnie nie żałuję żadnej minuty poświęconej lekturze. A należy jeszcze dodać do tego, że przyzwyczajony do nieco bardziej brutalnych czy bezpośrednich historii, należy jednak starać się patrzeć na tę pozycję przez pryzmat jej podobnych. A na ich tle “Triskel. Gwardia” wypada naprawdę całkiem świetnie.

Podsumowując, jest to lekka, ale ciekawa propozycja, która zdecydowanie może przypaść do gustu trochę młodszym czytelnikom, chociaż dorośli także mogą uznać ją za odświeżającą w pewnym sensie. Czasem odcięcie się od opisów niezwykle brutalnych scen, jak również od niezwykle skomplikowanych i dopracowanych uniwersów, stanowi świetną odskocznię od codzienności. A stylowi Krystyny Chodorowskiej nie można absolutnie nic zarzucić, czytanie jej książki można przyrównać do konsumpcji bajaderek - jesz i chociaż się nie najesz, to nacieszysz podniebienie pysznym i lekkim deserem, który zostanie w Twojej pamięci na dłużej. Jeśli te bajaderki to przedsmak czegoś jeszcze lepszego, to ogólnie rzecz biorąc zostałem przekupiony. 

Łączna ocena: 7/10


Za możliwość przeczytania dziękuję


środa, 13 czerwca 2018

Z Netflixa pod pióro S01E05 - "Alienista" sezon 1

Alienista
Źródło: Filmweb
Oryginalny tytuł: The Alienist
Twórca: Hossein Amini, E. Max Frye
Rok: 2018
Gatunek: dramat, kryminał


Nowe seriale na Netflixie pojawiają się dosłownie jak grzyby po deszczu. Początkowo, kiedy serwis ten wszedł do Polski, przyrost nowości nie był zbyt zachęcający. Mi akurat - człowiekowi, który ogląda filmy raz na ruski rok, a seriale jeszcze rzadziej - kompletnie to nie przeszkadzało. Korzystałem z tego, co jest, bo wiedziałem że i tak Netflix oferuje mi więcej niż bym mógł przerobić. Teraz jednak naprawdę ciężko jest wybrać coś do oglądania, bo wpadamy w pułapkę wyboru. Najczęściej więc po prostu polegam na decyzji mojej lepszej połówki, co tym razem obejrzymy. Mamy swoje "rytualne" oglądanie odcinków, najczęściej podczas posiłków, kiedy mamy akurat czas. Tym razem wybrała nam "Alienistę", który okazał się być dobrym strzałem. Chociaż nie polecam go do posiłków. ;)

Przełom XIX i XX wieku był dla Nowego Jorku czasem wielkiego rozwoju, ale i mrocznych sekretów. Nie było dnia, aby na ulicach nie znaleziono chociaż jednego trupa. Za część zbrodni odpowiadali szaleńcy, psychopaci i socjopaci. Badaniem ich zachowań zajmowali się alieniści, czyli ówcześni psychopatologowie. Dr Laszlo Kreizler jest jednym z lepszych i uznanych alienistów. Podejmuje się wytropienia mordercy grasującego w 1896 roku po nowojorskich ulicach, mordującego w bestialski sposób chłopięce prostytutki. Pomaga mu w tym ilustrator pracujący dla New York Times, a także jedna z pierwszych kobiet pracujących dla policji.

Na samym wstępnie, zanim zaczniecie czytać dalej tę opinię odpowiedzcie sobie proszę na następujące pytanie: ilu spośród niżej zapisanych cech/wydarzeń/tematów nie jesteście w stanie przyjąć do swojego umysłu i to w dużym natężeniu:

  • dziecięca prostytucja,
  • młodzi chłopcy przebrani za dziewczyny,
  • naturalizm,
  • bestialskie mordy,
  • obrazy przedstawiające szczegóły rzezi,
  • dzielnice biedoty (patrz: naturalizm).

Jeśli chociaż trzy punkty pojawiły się w Twojej odpowiedzi, to istnieje duża szansa, że nie jest to zdecydowanie serial dla Ciebie. Możesz przerwać czytanie już teraz, chociaż możliwe, że będziesz tego żałował. ;) Wszystko z powyższej listy nie jest tylko wspomniane, bądź lekko liźnięte w "Alieniście". To jest jego kwintesencja - kompletne przełamanie jakichkolwiek tematów tabu i pokazanie wszystkiego dokładnie takim, jakim mogło być. Oczywiście tak czy siak wiele rzeczy jest "upiększonych", jednak twórcy serialu nie bawili się w zbyt dużą cenzurę. Dwunastoletni, brudni chłopcy uwodzą bogatych mężczyzn z wyższych sfer, a ci z kolei wręcz ślinią się na widok wystających ramion spod brudnych sukienek. Ci sami chłopcy leżą potem martwi, poszatkowani jak warzywa na sałatkę.

Klimat, który został stworzony w "Alieniście" jest naprawdę świetny. Gra kontrastów została poprowadzona prawie jak z nut - z jednej strony biedne dzielnice Nowego Jorku, przepełnione chorobą i przestępczością, a z drugiej sterylnie czyste salony wyższych sfer. Przede wszystkim jednak widać jak na dłoni, w jaki sposób te "wyższe sfery" działały w owych czasach. Korupcja, służalczość wobec tych, którzy mają pieniądze - to chleb powszedni. Łącznie z tuszowaniem wielu zbrodni oraz niezbyt... moralnych zachowań, które mogłyby być źle odebrane. To jednak chleb powszedni wielu seriali i filmów osadzonych w dawnych czasach, kiedy wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż teraz.

Sam serial opiera się na książce o tym samym tytule, której autorem jest Caleb Carr. Stworzył on fikcyjną historię, w której występują zmyślone postacie. Jedynie dwie z nich to postacie historyczne, które rzeczywiście żyły i zajmowały się tym, co przedstawia film. Tymi postaciami są: Theodor Roosevelt, dwudziestym szósty prezydent Stanów Zjednoczonych, który w latach 1895-1897 pełnił rolę szefa nowojorskiej policji, oraz Thomas Byrnes - naczelnik nowojorskiej policji w latach 1880-1895. Sam seryjny morderca, grasujący po serialowym Nowym Jorku również nie jest prawdziwy, jednak bazując na historii tego miasta można śmiało założyć, że stanowi on wypadkową wielu innych, podobnych mu zwyrodnialców. Z jednej więc strony dotykamy nieco prawdziwej historii, z drugiej mamy stworzony od zera obraz wydarzeń, które tak naprawdę mogłyby mieć miejsce - a być może nawet część z nich kiedyś, w bliżej nieokreślonym miejscu się wydarzyła.

Wielkie pochwały należą się za scenografię oraz kostiumy. Końcówka XIX wieku została wspaniale odwzorowana zarówno w postaci miasta, jak i ubioru ówczesnych ludzi. Wąskie kadry zazwyczaj nie stanowią problemu, wiele rzeczy można zrobić z wykorzystaniem CGI, jednak ktoś musiał się porządnie napracować tworząc makiety całych dzielnic oraz widoków miasta z lotu ptaka. Podobnie sprawa się ma z dzielnicami biedoty, gdzie w większości i tak panował półmrok nawet za dnia, a ludzie chodzili ubrani w cokolwiek. Wydają się być w miarę łatwe do odwzorowania, chociaż poziom detali potrafi przyprawić o dreszcze. Za to przy salonach wyższych sfer wykonany został kawał naprawdę świetnej roboty. Przyjemnie się patrzy zwłaszcza na ubiór mężczyzn, tak w owych czasach różnorodny i elegancki. Podobnie sprawa się ma z używanym językiem - nawet tutaj widać kontrast i wpływ dobrych manier oraz czegoś, co dzisiaj nazwalibyśmy poprawnością polityczną.

Sama historia jest za to... po prostu poprawna. Mamy do czynienia ze śledztwem przeplatanym prywatnymi rozterkami Dr Kreizlera, którego odgrywa Daniel Brühl znany między innymi z Bękartów Wojny oraz Good Bye Lenin! - rozterkami, z którymi zmierzyć się musi znany i szanowny alienista. Przez cały sezon przewijają się prywatne porachunki i walka z przeszłością wielu postaci, co oczywiście dodatkowo ubarwia produkcję i przyciąga do ekranów. Jeśli jednak ktoś spodziewa się niesamowitych zwrotów akcji to nie jest to ten serial. Tutaj mamy do czynienia z metodycznym śledztwem i stopniowym odkrywaniem kart, wymieszanym z nieznacznymi zabiegami odciągającymi uwagę. Ktoś, kto oczekuje od serialu mnóstwa dynamiki może być zawiedziony, jednak osoby przedkładające klimat nad akcję z pewnością odnajdą w "Alieniście" prawie siedem godzin dobrej rozrywki. O ile można tego słowa używać przy tak bezpośredniej i dość brutalnej produkcji.

Łączna ocena: 7/10

Kadry pochodzą z serwisu Filmweb.


niedziela, 10 czerwca 2018

Bardzo chcę! #46 Miklós Nyiszli - "Byłem asystentem doktora Mengele"

Źródło: Lubimy Czytać
Wszyscy ci, którzy regularnie śledzą mojego bloga, z pewnością wiedzą, że uwielbiam kontrowersyjne i trudne tematy. Nie czytam ich jednak zbyt często, choćby dlatego, że zwyczajnie nie da się cały czas mierzyć się z taką tematyką w sposób umożliwiający poprawne jej zgłębienie. Czasem jednak pojawia się ochota zgłębienia najczarniejszych odmętów ludzkiego umysłu i spojrzenie na to, co człowiek potrafi zrobić drugiemu człowiekowi. Dla uczczenia pamięci, próby zrozumienia czy choćby zapoznania się z motywami, jakie potrafią urodzić się w głowach innych ludzi. Często dobrym pomysłem jest próba spojrzenia na jakiś problem z boku, oczami kogoś innego. Dlatego też tym razem chciałbym zapoznać się z zapiskami kogoś, kto miał tę nieprzyjemność pracować z niesławnym Josephem Mengele - nazistowskim lekarzem, który odpowiedzialny jest za śmierć wielu tysięcy ludzi.

Miklos Nyiszli, autor niniejszej książki, przeżył grozę Auschwitz, jednak cena jaką przyszło mu za to zapłacić, wiele osób uzna za bardzo wysoką. W roku 1944 został przydzielony do pracy razem z Josephem Mengele, w jego "laboratorium". Asystował przy wielu eksperymentach, zabiegach oraz innych bestialskich czynach, które były czymś "naturalnym" w placówce prowadzonej przez Anioła Śmierci. Książka ta jest obrazem wydarzeń, które miały miejsce w 1994 roku w obozie utworzonym przez nazistowskich najeźdźców. Opisywana jest jako rzeczowa relacja, przekazująca fakty, bez zabarwienia emocjonalnego. 

Spójrzcie zresztą sami jak wygląda krótki opis Wydawnictwa:

"Węgierski lekarz anatomopatolog Miklos Nyiszli, więzień Oświęcimia, w 1944 roku był w obozie przydzielony do pracy w "laboratorium" doktora Mengele, zbrodniarza wojennego (...). 
Przez placówkę eksperymentalną Sonderkommando stworzoną i kierowaną przez doktora Mengele przewinęły się setki ofiar, które uśmiercano, aby zdobyć materiał do "naukowych" badań. 
Obraz przestępczej działalności tej komórki, opis pracy Sonderkommando i buntu zatrudnionych w nim więźniów (październik 1944 rok) zawarty w tej książce, stanowi materiał dokumentalny, tym bardziej wstrząsający, iż podany w postaci rzeczowej, beznamiętnej relacji człowieka wtajemniczonego we wszelkie szczegóły zbrodniczego procederu."

A czy Wy jesteście gotowi na takie pozycje?


sobota, 9 czerwca 2018

"Będzie bolało" - Adam Kay

"Będzie bolało" - Adam Kay
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Adam Kay
Tytuł: Będzie bolało
Wydawnictwo: Insignis
Tłumaczenie: Katarzyna Dudzik
Stron: 312
Data wydania: 6 czerwca 2018


Ogólnie pojęta medycyna od zawsze była w ścisłym kręgu moich zainteresowań. Co prawda nigdy nie czułem się na siłach zostać lekarzem (chociaż chciałem zostać ratownikiem medycznym), jednak wszystko co jest związane z tym zawodem oraz przede wszystkim samą medycyną jako nauką, połykam dosłownie jak pelikan ryby. Książka Adama Kaya wydawała się być nieco odmienna od typowych przedstawicieli literatury traktującej o lekarzach oraz ratowaniu ludzkiego życia. Ma bowiem pokazywać z czym się musi zmierzyć młody lekarz w Wielkiej Brytanii. Czy zrobiła to w sposób “odpowiedni”? Zdecydowanie tak! Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że ciężko by to było zrobić lepiej, jeśli tylko chciałoby się, aby książka miała tak wydźwięk jak “Będzie bolało” - czyli przedstawienie pracy lekarza stażysty i rezydenta w sposób zabawny i ciekawy.

Kilka lat studiów, niesamowicie ciężkich i wymagających, a po tym wszystkim z jakiegoś powodu nie ma pływania w basenie wypełnionym banknotami 50-funtowymi. Tutaj czeka jeszcze człowieka STAŻ. Magiczne słowo o magicznej mocy, bowiem tylko podczas jego odbywania młody lekarz kompresuje dobę i wzmacnia własny organizm. Adam Kay pokazuje czym są wielogodzinne dyżury i jakie uczucia potrafią wywołać - od radości, poprzez śmiech aż po płacz i zgrzytanie zębów. Droga do spełnienia zawodowego nie zawsze bywa tak prosta i przyjemna, jak się może wydawać...

Książka Adama Kaya prowadzona jest w formie pamiętnika przeplatanego krótkimi wyjaśnieniami, kiedy autor przechodził na kolejny szczebel kariery. Czytelnik prowadzony jest przez okresy stażu oraz rezydentury wraz z podziałem na stopnie, które zostały utworzone przez brytyjski NHS, czy odpowiednik naszego, polskiego NFZ. Każdy z dziennych wpisów stanowi niejako podsumowanie tego, co działo się danego dnia lub jest po prostu jedną historią, która przydarzyła się autorowi. Są to odległe już lata, podczas których Adam Kay prowadził notatki pochodzące z jego pracy. W trakcie pisania książki odkopał je z czeluści swojego domowego archiwum i obrobił odpowiednio, aby nadawały się do publikacji.

"Pomysł do programu Dragon's Den - jak zostać milionerem: pager z przyciskiem drzemki".

W większości przypadków są to historie albo zabawne, albo w pewnym sensie przerażające. Takich, w których opisuje miłe i przyjemne chwile jest niewiele, chociaż jeśli już się pojawiają, to naprawdę potrafią zrobić wrażenie. Przerywniki pomiędzy poszczególnymi szczeblami jego lekarskiej kariery od samych początków stażu zaczynając, pełne są dodatkowych wyjaśnień. W jaki sposób to wszystko działa, jaką drogę musi przejść lekarz od skończenia studiów do momentu uzyskania specjalizacji. Pojawiają się nawet kwoty, które zarabiają młodzi lekarze i muszę przyznać, że są w pewnym sensie podobne do kwot stażystów i rezydentów w Polsce - czyli niezbyt oszałamiające. Trochę takie typowe mięsa informacyjnego można więc znaleźć w “Będzie bolało”, chociaż najbardziej bolesne dla autora były zdecydowanie opisywane fragmenty pamiętnika.

Nic dziwnego, że w Wielkiej Brytanii książka stała się pozycją dość kontrowersyjną. W niektóre, opisane przez Adama Kaya wydarzenia, czasem jest wręcz ciężko uwierzyć, jednak jako że znam z autopsji drogę od studenta w górę, to jestem w stanie bez najmniejszego problemu uwierzyć we wszystko, co autor napisał. A trzeba przyznać, że napisał z jajem. Ten kolokwialny zwrot chyba najlepiej odzwierciedla sposób, w jaki były lekarz (obecnie niepraktykujący już) opisuje to, co mu się przytrafiło. Mógłbym się założyć, że obecna forma dalece się różni od oryginalnych notatek, ale to akurat dobrze. Adam Kay zdecydowanie ma talent do opowiadania o nawet najstraszniejszych rzeczach w sposób przyjemny i wręcz zabawny.

Humor to niewątpliwie jedna z najmocniejszych stron “Będzie bolało”. Autor wplata tyle żartów, ironii i sarkazmu ile się tylko da, chociaż jednocześnie nie przesadza z ich ilością. Jeśli jakąś sytuację można zamienić w żart, to niemalże na pewno zostanie to zrobione. Zwłaszcza ostatnie zdania w każdym z pamiętnikowych wpisów są pełne humorystycznych puent lub retorycznych pytań. Oczywiście tematy, które nie powinny być sprowadzane do żartów, przytaczane są w aurze powagi - w wielu miejscach Adam Kay wspomina o śmierci czy pewnych politycznych zawirowaniach mających wpływ na zdrowie wszystkich pacjentów. Tutaj więc możemy liczyć na po prostu rzetelne przekazanie informacji oraz emocji, jakie towarzyszyły autorowi.

"Zapewniłem ją, że każdy osiemnastolatek wolałby obedrzeć ze skóry własne jądra i zanurzyć je w occie niż zadawać pytania o powody, dla których jego matka znalazła się na oddziale ginekologicznym."

Świetna pozycja dla kogoś, kto chce zobaczyć "drugą stronę barykady". Pamiętać należy jednak o tym, że “Będzie bolało” jest książką opowiadającą o pracy lekarza stażysty oraz rezydenta, nie specjalisty. Ci ostatni są zresztą przedstawiani - z wykorzystaniem hiperboli - jako mistrzowie nad mistrzami, którzy rządzą się nieco innymi prawami niż młody, lekarski narybek. To również człowiekowi powinno dać do myślenia i zweryfikować jego poglądy na to, że istnieją tylko tonący w bogactwach lekarze. Autor jednak w żadnym przypadku nie demonizuje specjalistów, pokazuje jedynie sam system w krzywym zwierciadle. O wielu swoich byłych mentorach wyraża się z szacunkiem oraz niejaką wdzięcznością, chociaż tematy te okrasza dużą porcją ironii.

Humor, rzetelność, prostota i lekkość - tymi czterema słowami można śmiało podsumować książkę brytyjskiego lekarza (w sumie można rzec, że już byłego). Jeśli szukacie czegoś, co przybliży Wam drogę od studenta do specjalisty (no, prawie) to dobrze trafiliście. Zgodnie ze stanem mojej wiedzy jest ona bardzo podobna do tej, którą mamy w Polsce, więc jest to dodatkowa zachęta do przeczytania. Wszystko podane w sposób lekkostrawny, z dużą dozą humoru, ale i bardziej poważnymi, refleksyjnymi wręcz momentami. Oby więcej tego typu książek odsłaniających kuchnie różnych zawodów. A już zwłaszcza książek napisanych w sposób, w jaki pisze Adam Kay. Jeśli do tej pory nie mieliście okazji przeczytać blurba książki, to zerknijcie tam teraz - słowo "komik" występujące koło nazwiska autora zdecydowanie nie wzięło się znikąd.

Łączna ocena: 8/10


środa, 6 czerwca 2018

[PREMIERA] "Gliny z innej gliny" - Marcin Wroński


"Gliny z innej gliny" - Marcin Wroński
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Marcin Wroński
Tytuł: Gliny z innej gliny
Wydawnictwo: W.A.B.
Stron: 416
Data wydania: 6 czerwca 2018



Z prozą Marcina Wrońskiego nie miałem do tej pory do czynienia, chociaż kojarzyłem jego cykl o Komisarzu Maciejewskim. “Gliny z innej gliny” są zwieńczeniem całej serii, pewnego rodzaju kropką nad “i” postawioną przez autora. Zgodnie z informacjami od Wydawnictwa W.A.B. nie trzeba wcale znać wcześniejszych tomów, aby spokojnie móc sięgnąć po dziesiątą część cyklu. Długo więc mnie nie trzeba było namawiać - miałem nawet nadzieję, że po lekturze zapragnę zapoznać się z poprzednimi książkami. W końcu osadzenie akcji w Lublinie z czasów dwudziestolecia międzywojennego może okazać się czymś niesamowicie dla mnie interesującym. Po lekturze muszę przyznać, że rzeczywiście takie właśnie było.

Czterech różnych autorów, jeden główny bohater. Jedenaście lat od wydania pierwszej książki, dziesiąty tom w cyklu. Tak właśnie kończy się historia Zygmunta Maciejewskiego, pracującego dla lubelskiej policji i rozwiązującego najbardziej nietypowe zagadki kryminalne. Przekrój niemalże całego XX wieku, począwszy od lat 20. aż do 80. - a nawet i później. Cztery różne spojrzenia na świat oraz na bohatera oraz cztery różne style mają przeprowadzić Czytelnika przez ostatnią podróż śladami Maciejewskiego.

Rzeczywiście nie trzeba znać wcześniejszych książek, aby spokojnie przeczytać i zrozumieć “Gliny z innej gliny”. Co prawda brak znajomości dziewięciu wcześniejszych tomów uniemożliwia mi ocenę poziomu zdradzania wydarzeń, jednak na pewno nie czułem, że czegoś mi brakuje do pełnego zrozumienia wszystkich przedstawionych historii. Ciężko mi się również odnieść do podobieństwa kreacji głównego bohatera przez trzech zaproszonych do tworzenia niniejszej książki autorów. W obrębie tego tomu wszystko jednak wydaje się mieć ręce i nogi i być napisane w pełni zgodnie ze sobą. Na pewno jest to dobra pozycja do rozpoczęcia przygody z prozą Marcina Wrońskiego - można się zapoznać z jego stylem, sposobem budowania historii i sprawdzić, czy Lublin lat 20. XX wieku to jest coś, co nam pasuje.

Zazwyczaj w zbiorach krótkich form literackich można zaobserwować opowiadania, powiastki czy historie mające różny poziom. Jedne są ciekawsze, inne mniej, część z nich cechuje się wyrazistymi bohaterami i interesującą fabułą, a inne ciągną się jak flaki z olejem i nie wciągają ani trochę. “Gliny z innej gliny” są jednak jednym z nielicznych zbiorów, w których praktycznie wszystkie historie trzymają równy poziom. Są oczywiście nieznaczne wahania, niektóre z opowiadań przypadły do gustu bardziej, inne mniej, ale nie potrafię wskazać żadnego z nich palcem i napisać “o, to było słabe”. Niezbyt często spotykam takie zbiory i przyznam szczerze, że nieco obawiałem się klasycznego scenariusza (nawet mimo zacnych nazwisk biorących udział w projekcie). Na szczęście mogę z czystym sumieniem napisać - jeśli szukacie zbioru, w którym opowiadania trzymają poziom, to jest to coś dla Was.

“Liczyć to można na liczydła, mawiał ojciec Krafta, który przyjechał do Lublina z nadzieją na założenie sobie fabryczki, ale rozbił sobie łeb o kredyty i nieuleczalne pijaństwo tutejszych robotników”.

Trochę zgrzytem dla mnie było niepełne dogadanie się autorów co do przyszłości Zygi Maciejewskiego. Część historii osadzona jest w latach późniejszych niż te, w których działał lubelski policjant w dziewięciu poprzednich częściach cyklu. Mamy tutaj i czas II Wojny Światowej, i okres PRL, a nawet i lepiej znane młodemu pokoleniu lata 90. XX wieku. Większość wydarzeń jest spójna i zgodna co do wersji, jednak było parę (zwłaszcza w przypadku Róży), które się autorom nieco rozjechały. Co prawda nie powinno mieć to większego znaczenia - w końcu wszystkie są alternatywami, które wcale nie musiały się akurat tak potoczyć - ale jednak jakoś to zgrzyta. Pełne ujednolicenie z pewnością lepiej by wpłynęło na ogólny odbiór.

Jeśli miałbym wybrać, którego z autorów historie najbardziej mnie urzekły, to byłby chyba Marcin Wroński. Być może dlatego, że najlepiej znał Maciejewskiego (w końcu go stworzył), a być może dlatego, że najlepiej mu wychodzi opisywanie historii dziejących się w latach 20. i 30. XX wieku. Zwłaszcza kiedy się przeskakuje między kolejnymi opowiadaniami, czuć różnicę w stylu. Zarówno w narracji, jak i samych dialogach - wszak język polski ewoluował od tamtych czasów, więc warto to podkreślić. Na szczęście Marcin Wroński nie sili się na próby wplecenia archaizmów wszędzie, gdzie się tylko da - jego teksty wyglądają naturalnie, ale czuć, że nie opisują współczesnych wydarzeń. Nie oznacza to jednak, że prace pozostałych autorów są gorsze - jak wspomniałem, trzymają poziom, po prostu u nich nie czuć “tego czegoś”. Chociaż stworzyli też ciekawe historie, którym można dać się porwać choć trochę.

Na pewno “Gliny z innej gliny” są dobrym zbiorem. Nie wybitnym, ponieważ pomysły na poszczególne opowiadania były ciekawe, jednakże nie powalające. W kilku miejscach książce udało się skupić całkowicie moją uwagę, ale nie pochłonęły mnie całkowicie. Brakowało pewnego dreszczyku emocji, napięcia podczas rozwiązywania kolejnych zagadek, a czasem nawet zakończenia potrafiły dawać wiele do życzenia (historie kończyły się w niezbyt oczekiwanym momencie). Jednak trzeba przyznać, że sama forma wyszła naprawdę świetnie. Taka wycieczka w czasie jest nie tylko czymś może nie tyle świeżym, co nie aż tak bardzo wyeksploatowanym, to na dodatek dziesiąty tom wydaje się być doskonały do zapoznania się z postacią Zygi Maciejewskiego. Ja się osobiście czuję zachęcony do zapoznania się z wcześniejszymi historiami o lubelskim policjancie.


Łączna ocena: 7/10


Za możliwość przeczytania dziękuję



poniedziałek, 4 czerwca 2018

Co pod pióro w czerwcu 2018?

Kolejny długi weekend się skończył - jeden dzień urlopu, a cztery dni wolnego. Co prawda przysmażyło niesamowicie i aż się nie chciało w ogóle brać za cokolwiek, ale to akurat idealne warunki do leżenia plackiem i czytania. Skorzystałem więc z tego i trochę pogoniłem samego siebie do przodu, jednak nie tak, żeby jakoś mocno to wpłynęło na same plany czytelnicze. Te bowiem będą raczej podobne ilościowo do poprzedniego miesiąca. Jak zwykle staram się nie szarżować i nie przecenić swoich możliwości. Zwłaszcza, że są to tylko plany orientacyjne - wszystko się może zmienić choćby pod koniec miesiąca!

Majowe plany prawie w pełni udało się zrealizować. Nie przeczytałem jedynie pozycji "Gliny z innej gliny", ale to akurat tylko dlatego, że jej po prostu nie posiadałem. ;) Przyszła pod koniec maja, jednak wziąłem się za "Moją europejską rodzinę", więc jakoś tak... nie wyszło. :) Jest więc to jedyna pozycja, która przechodzi na następny miesiąc, czyli ten, obecny. Zwłaszcza, że jest to egzemplarz recenzencki, jeszcze przed premierą! Ogólnie poniżej zobaczycie sporo nowości, w tym między innymi premiery czerwcowe - jeśli jesteście więc ich ciekawi, to zapraszam do śledzenia bloga! 

Jak zwykle wszystkie okładki pochodzą z serwisu Lubimy Czytać.

"Gliny z innej gliny" - Marcin Wroński
"Gliny z innej gliny" - Marcin Wroński

Zbiór opowiadań, który teoretycznie planowałem przeczytać w maju, jednak przeliczyłem się z wyliczeniem, kiedy go otrzymam. Nic straconego - w czerwcu już na pewno zapoznam się z historiami, których autorami są Marcin Wroński, Andrzej Pilipiuk, Ryszard Ćwirlej oraz Robert Ostaszewski. Cały zbiór wchodzi w skład cyklu z Komisarzem Maciejewskim, który być może kojarzą zwłaszcza mieszkańcu Lublina. :)

"Triskel. Gwardia" - Krystyna Chodorowska
"Triskel. Gwardia" - Krystyna Chodorowska

Pozycja wydawana przez Uroboros, a której premiera odbędzie się 20 czerwca 2018 roku. Autorstwa Polki, Krystyny Chodorowskiej, nominowanej do Nagrody im. Janusza A. Zajdla. Motyw superbohaterów jeszcze nie umarł, więc z chęcią zobaczę jak autorka ulepiła posąg z wielokrotnie używanej gliny. A być może okaże się, że tak naprawdę udało jej się dokopać do świeżych pokładów tego surowca i powieść będzie kompletnie nowym, niespotykanym dotąd garncem?

"Będzie bolało. Sekretny dziennik młodego lekarza" - Adam Kay
"Będzie bolało. Sekretny dziennik młodego lekarza" - Adam Kay

Tym razem Wydawnictwi Insignis i medycyna, czyli spowiedź lekarza, który przeżył to, co przeżyć musi każdy młody adept medycyny - staż. Co prawda w Wielkiej Brytanii, nie w Polsce, jednak z pewnością wiele aspektów można użyć jako wspólny mianownik służby zdrowia w wielu krajach. Szwagierka sama jest lekarzem, więc mniej więcej wiem czego mogę się spodziewać po tej książce, jednak mam nadzieję, że autorowi uda się mnie zaskoczyć.

"Tajemnica Godziny Trzynastej" - Anna Kańtoch
"Tajemnica Godziny Trzynastej" - Anna Kańtoch

Trzecia i chyba nie ostatnia - choć mam nadzieję, że na pewno nie najgorsza - część "Tajemnicy Diabelskiego Kręgu", którą miałem okazję zacząć czytać naprawdę dawno temu. Tyle czasu minęło, że nawet nie pamiętam dokładnie kiedy to się stało. Niedawno skończyłem drugą część, z pozytywnym odbiorem. Teraz więc sięgnę po kolejną, którą otrzymałem niedawno od Wydawnictwa Uroboros jako ezgemplarz recenzencki. Mam nadzieję, że okaże się co najmniej tak dobra jak poprzednie. A nie obrażę się wcale za wyeliminowanie paru minusów, które mnie trochę gryzły w poprzednich tomach. ;)

sobota, 2 czerwca 2018

Podsumowanie maj 2018

Pół roku. Zaraz świętować będzie połowę roku dwa tysiące osiemnastego, a przecież jeszcze niedawno cieszyliśmy się grudniowym wolnym i obserwowaliśmy fajerwerki (ku wielkiemu niezadowoleniu naszych czworonożnych pupili). A już za chwilę będziemy cieszyć się wakacjami - a w każdym razie te osoby, które będą sobie mogły na to pozwolić - i ani się obejrzymy jak znowu będzie grudzień. Czas ucieka, a my z nim. Jednak wraz z tym uciekającym czasem, pozostaje za nami coraz więcej przeczytanych książek! Z jednej strony to powód do narzekania - w końcu tyle wspaniałości już przeminęło - jednak z drugiej powinniśmy się cieszyć, że mieliśmy okazję przeżyć niezwykłe przygody! No, o ile akurat nie trafiliśmy na coś gorszego. :) W każdym razie jednak każda kolejna książka to posiłek dla naszej wyobraźni, którą tuczymy każdego dnia!

Mój maj minął naprawdę przyjemnie, nie mogę narzekać. Wyobraźnia jest syta, dostała porządne porcje dobrego jedzenia, więc jest zadowolona. Mam nadzieję, że nie zachce jej się drzemać, bo na czerwiec też planuję dla niej niesamowite uczty! O tym jednak więcej naskrobię za parę dni, w planach na zbliżający się miesiąc. ;) Na razie powspominajmy miniony miesiąc - w końcu czekają na Was wykresy i inne zestawienia!

Na sam początek klasycznie podstawowe wykresy dotyczące liczby książek, stron i tak dalej:



Jak widzicie, tempo zostało utrzymane - przynajmniej jeśli chodzi o liczbę przeczytanych stron. "Piter" oraz "Wieża Świtu" były dość grubaśnymi pozycjami, więc na pewno przełożyły się na liczbę książek, które byłem w stanie pochłonąć. Nawet mimo tygodniowego wolnego na początku maja nie poświęcałem o wiele więcej czasu na czytanie, jak zwykle próbując znaleźć jakieś wolne sloty czasowe na przeróżne rzeczy. ;)



Fanpejdż na fejsbuku powoli, ale sukcesywnie rośnie! Tylko ja coś mam zrywy postów i przerwy nawet kilkudniowe. Ech, do prowadzenia profili w social mediach bym się zdecydowanie nie nadawał - trzeba znać swoje miejsce w szeregu! Jeśli o resztę danych chodzi - cóż, po prostu ponownie są. Jako że nie wykonuję żadnych specjalnych "akcji marketingowych" to i ruch nie rośnie. Z drugiej strony jeśli będzie miał rosnąć to urośnie - to w końcu hobby, nie jakaś działalność zarobkowa, więc niechaj naturalna kolej rzeczy działa! Chociaż co ciekawe przybyła mi trójka obserwatorów na Bloggerze - jak widać Czytelnicza Lista ma się jeszcze całkiem dobrze. ;)



Połowa roku jeszcze nie minęła, za to jestem już właśnie w połowie wysokości stosu książek w stosunku do mojego wzrostu. Wszystko jak na razie wskazuje na to, że wreszcie uda mi się wykonać to wyzwanie! Praktycznie połowa blogosfery książkowej już o tym zapomniała (chociaż ciągle na stronie wyzwania widać mnóstwo chętnych!), jednak ja jestem uparty. To jedyne wyzwanie, w jakim uczestniczę (kiedyś brałem udział również między innymi w Czytam opasłe tomiska, jednak zostało zakończone - a można było sumować strony i robić tabelki i wykresy!) i się uparłem. Zrobię. Kiedyś. Na pewno.



Dużo tego tym razem nie ma, ale wbrew pozorom nie jest tak, że nie mam czego czytać. Wręcz przeciwnie. Przy moim tempie to nie musze się martwić zapasami przez najbliższe pół roku. Ostatnio sporo egzemplarzy recenzenckich do mnie wpływa, więc to właśnie one idą na pierwszy ogień. Mam jednak sporo kupionych, które czekają sobie na lepsze czasy. Kiedyś nadejdą. ;)

Klasycznie zamieszczę jeszcze listę wszystkich przeczytanych przeze mnie książek w czerwcu. Przeczytane w tym przypadku równa się zrecenzowane, bo nie mam jakiegoś ogromnego przemiału, który by mi uniemożliwiał napisania opinii o każdej książce. :)


1. "Wiedźmikołaj" - T. Pratchett
2. "Wyklucie" - E. Boone
3. "Wieża świtu" - S. J. Maas
4. "Tajemnica Nawiedzonego Lasu" - A. Kańtoch
5. "Piter" - S. Wroczek

Na koniec oczywiście to, co zwykle, czyli garść informacji o popularnych wpisach o źródłach odwiedzin! Najwięcej wejść Google Analytics odnotowało na post z opinią premiery książki Marty Kisiel - "Toń". Najwięcej wejść natomiast wygenerował mi "Świat Fantasy", prowadzony przez Łukasza! Serdecznie dzięki, choć zapewne jak zwykle wyszło to niechcący. :D

A jak Wam minął miesiąc?