środa, 30 stycznia 2019

„Wyprawa Gniewomira” – Piotr Skupnik

Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Piotr Skupnik
Tytuł: Wypraw Gniewomira
Wydawnictwo: Psychoskok
Stron: 244
Data wydania: 20 stycznia 2019


Nie jest to pierwsza książka Piotra Skupnika, którą czytałem – wcześniej miałem okazję zapoznać się z jego poprzednią książką, będącą pierwszą częścią przygód tytułowego Gniewomira. Miałem z nią pewien problem, jednak sama historia, którą stworzył autor, była na tyle interesująca, że bez długich rozmyślań sięgnąłem po drugą część, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Pamiętałem, żeby nie nastawiać się na majstersztyk, który całą swoją treścią powali na kolana, chociaż liczyłem na poprawę tych elementów, które były niedociągnięte. Obawiam się, że nie doczekałem tego, chociaż wbrew wszystkiemu po raz kolejny ciężko mi było się oderwać od lektury.

Gniewomir podjął służbę u księcia Bolesława i dzięki swojej reputacji otrzymał w nadaniu ziemię nad morzem Bałtów. Rozpoczął żmudny proces budowy grodu oraz stworzenia drużyny, która miała patrolować brzegi domeny Bolesława. Niestety plany te pokrzyżowało porwanie jego ukochanej, Welewitki, która ostatecznie trafiła do dalekich krain, o których krążą jedynie legendy opowiadane przez kupców. Gniewomirowi nie pozostaje nic innego, jak ruszyć za nią na krańce Midgardu i stawić czoła temu, kogo spotka na krańcu swojej wędrówki.

Mam mały problem z „Wyprawą Gniewomira”, a dokładniej z jej oceną. Pamiętam, że w pierwszej części, czyli „Ścieżce Gniewomira”, miałem dużo zastrzeżeń co do sposobu prowadzenia narracji. Za dużo, za szybko, zbyt naiwnie – po prostu często na moich ustach pojawiał się grymas, który był efektem spięcia w moim mózgu. Jednak sama historia stworzona przez Piotra Skupnika wciąga bardzo szybko i wręcz galopowało się przez kolejne kartki książki. Liczyłem na to, że skoro była to pierwsza powieść, to być może następna będzie pozbawiona problemów „wieku dziecięcego”, jak to często bywa z autorami, którzy zaczynają swoją przygodę z pisaniem. Niestety tutaj myliłem się.

Wciąż wiele scen można było decydowanie bardziej rozpisać, poświęcić im więcej uwagi (a co za tym idzie również charakterystyce postaci), jednak autor tego nie zrobił. W „Wyprawie Gniewomira” można znaleźć mnóstwo przykładów na to, w jaki sposób nie powinno się prowadzić dialogów. Został oczywiście zachowany archaicznie brzmiący język, którym porozumiewają się postacie (co nadaje klimatu i jest na ogromny plus), jednak często same rozmowy są dość drętwe i zbyt sztuczne. Pod tym względem nie ma żadnej poprawy. Jednak znowu historia opisana przez autora jest niezwykle wciągająca i bardzo absorbująca.

Piotr Skupnik na samym końcu wyjaśnia w krótkich słowach wszelkiego rodzaju nieścisłości, jakie można napotkać w książce – zwłaszcza jeśli historia jest dla kogoś zawodem lub hobby. Zawsze ceniłem takie zachowania, bo pokazują one, że autor wie doskonale co robi. Może się to komuś nie podobać, można wciąż zarzucić , że za dużo fabularyzuje lub zmienia fakty historyczne (jeśli ktoś bardzo tego nie lubi), ale na pewno nie można zarzucić braku wiedzy czy nieświadomego wprowadzenia w błąd, wynikającego czy to ze zwykłej niewiedzy czy wręcz ignorancji. Takie rzeczy u mnie zawsze na duży plus.

Nawet mimo tych niedociągnięć, chętnie sięgnę po kolejny tom. Mam nadzieję, że te braki, które mi przeszkadzają i dość mocno doskwierają zostaną wyeliminowane – od strony fabularnej jest to bowiem naprawdę fajna książka. Chciałbym za parę lat (po przeczytaniu kilku kolejnych części) móc powiedzieć coś w rodzaju „hej, przebrnijcie przez pierwsze dwa tomy, trochę niedomagają, chociaż wciągają, a teraz jest miód!”. Książka jest lekka i inna niż te, do których jestem przyzwyczajony i może wnieść naprawdę wiele radości do ludzkiego życia swoją treścią. Trzymam więc kciuki za autora i oby tylko do przodu.

Można mieć wiele zarzutów do „Wyprawy Gniewomira” i co bardziej wymagający czytelnicy mogą mieć z nią pewien problem. Być może taki jak ja – trudność w jednoznacznej opinii – a być może kompletnie nie będa w stanie przebrnąć przez nią. Nie wykluczam jednak również możliwości totalnego wciągnięcia przez treść, wszystko zależy od oczekiwań, jakie się ma wobec najnowszej powieści Piotra Skupnika. Ja zachowam tym razem pewien dystans, mając nadzieję na lepsze jutro, chociaż chciałbym również docenić to, co jest obecnie. Nie można bowiem przejść obojętnie obok przygotowań, jakie poczynił autor oraz pomysłu na przygody Gniewomira.

Łączna ocena: 6/10


Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „Gniewomir”

sobota, 26 stycznia 2019

„Odłamki” – Ismet Prcić

„Odłamki” – Ismet Prcić
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Ismet Prcić
Tytuł: Odłamki
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Tłumaczenie: Jarosław Rybski
Stron: 432
Data wydania: 18 marca 2015


Trudno jednoznacznie określić, do jakiej odmiany gatunkowej powinniśmy zaliczyć „Odłamki”. Być może jest to trochę biografia, być może odrobinę coś w rodzaju fabularyzowanego reportażu. Na pewno jest to jednak książka, którym swym opisem zachęca do ostrożnego podejścia do niej i zobaczenia co ma do zaoferowania. Kiedy przeczytałem wszystko, co umieszczone zostało z tyłu, na okładce, najbardziej wyróżniły się w moim umyśle słowa „wojna”, „imigracja”, „humor” oraz „teatr”. Połączenie dość nietypowe, chociaż obiecujące bardzo dojrzałe podejście autora do opisywanego tematu. Muszę przyznać, że połączenie te wyszło całkiem przyzwoicie – na tyle, żeby z czystym sumieniem móc polecić, choć nie obiecuję łatwej i szybko wchłanialnej lektury.

Trzy lata konfliktu w Bośni i Hercegowinie zebrały duże żniwo. Mnóstwo wystrzelonych pocisków, równie wiele trupów. Ismet wraz z rodziną musieli radzić sobie – przynajmniej przez pewien czas. Opowieść o wojnie, rodzinie, migracji oraz drodze do lepszego, spokojnego życia to coś, co może pomóc w terapii, a co potem może stać się podwalinami do dzieła, które ma pokazać okrucieństwo konfliktów zbrojnych z nieco innej perspektywy. Na wojnie odłamki gruzu oderwanego pociskami lecą w różne strony – w głowie człowieka, który przeżył piekło odłamki myśli chcą wydostać się z niej jak najszybciej.

„Mój Boże, ta wykładzina była świadkiem wszystkiego, od artystycznej defekacji do boskiej interwencji, od trywialnej mordęgi do czystej magii.”.

Autor tytułem nawiązuje nie tylko do wojennego tematu, ale również do formy, w jaką opakowana została jego książka. Składa się bowiem z wielu fragmentów wspomnień, które zostały spisane w ramach swoistej terapii. Na próżno doszukiwać się tutaj jakiejkolwiek sensownej chronologii, jednak trudno nazwać tę książkę niekontrolowanym chaosem. Początkowo wydawać się może, że poszczególne wspomnienia nie mają w ogóle ładu i składu, ale dość szybko ogólny zarys intencji autora staje się jasny. Wydarzenia dotyczące Ismeta przeplatane są z historią Mustafy, który do samego końca nie wiadomo kim tak naprawdę jest i jaką rolę odegrał w życiu autora – a być może nawet jest samym autorem?

Początki muszę przyznać nie były łatwe. Właśnie ze względu na ten wszechobecny chaos i rwaną chronologię. W jednej chwili czytamy o tym, co wydarzyło się gdy Ismet Prcić miał kilkanaście lat, by za chwilę przenieść się do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, gdzie przeżywa bardzo trudne, pierwsze chwile jako imigrant. Napisane były jednak na tyle intrygującym stylem, że ciągnęły mnie do przodu, przez kolejne kartki książki. Uwięziony zostałem również niewybrednym, w wielu przypadkach czarnym humorem, który co chwilę tryska nagłym wystrzałem jak z gejzera. Widać, że autor stara się podejść do wszystkiego, co opisuje z dystansem, choć ciężko oceniać czy jest to wynik przeżyć czy zwykłej próby upiększenia jego dzieła. Ważne jest to, że nie tylko ubarwia to „Odłamki”, ale również czyni je o wiele lżejszymi niż są w rzeczywistości.

„– A jaki sens ma szukanie sensu w biurokratycznych posunięciach państwa w fazie niemowlęcej w czwartym roku wyniszczającej wojny?”.

Same wspomnienia prowadzą czytelnika (w sposób nieco chaotyczny oczywiście) przez życie autora od najmłodszych lat aż do jego pierwszych – i niekoniecznie przyjemnych – chwil w USA. W wielu miejscach zastanawiałem się, czy ja aby na pewno dobrze robię śmiejąc się do rozpuku z tego, co właśnie przeczytałem. Wspomniany przeze mnie czarny humor wręcz wycieka z książki hektolitrami. Część dialogów oraz opisów niebezpiecznie ociera się o granice dobrego smaku, ale jeśli nie wyrwiemy ich z kontekstu, to wręcz w sposób genialny uzupełniają tekst. Nie jestem pewien czy nazwać to dystansem do siebie czy też celowym zabiegiem, przekalkulowanym na chłodno, ale wyszło naprawdę niesamowicie. Choćby dla tego humoru warto sięgnąć po „Odłamki”.

Bardzo ciekawa książka, pełna kontrolowanego chaosu, który w sposób czasem prosty, a czasem zawoalowany pokazuje czym jest wojna i w jaki sposób potrafi wpłynąć na człowieka. To nie musi być konflikt na miarę II Wojny Światowej. Pokazuje ona również, że można próbować podejść do swoich przeżyć z dystansem i na bazie notatek z dziennika stworzyć barwną i ciekawą opowieść nie tylko o życiu, ale również o tym co z niego zostaje po takich przejściach. Na pierwszy rzut oka nie widać tego odciśniętego piętna, jednak wraz z rozwojem książki ujawnia się ono coraz bardziej. Zarówno w postaci formy, jak i treści przekazywanej przez autora.

Łączna ocena: 7/10


niedziela, 20 stycznia 2019

„Wielki marsz” – Stephen King

„Wielki marsz” – Stephen King
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Stephen King
Tytuł: Wielki marsz
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Tłumaczenie: Paweł Korombel
Stron: 266
Data wydania: 13 grudnia 2017


Kolekcja książek Mistrza Grozy rośnie na moich półkach jak na drożdżach. No, może na półkach to przesada – jak na razie udaje mi się ją upchać w jeden segment, jako dwupiętrowa i dwurzędowa konstrukcja. Ciężko czasem jest wyciągnąć coś z tyłu, zwłaszcza jeśli czyta się ją nieregularnie. Żeby trochę sobie ułatwić zadanie przeskoczyłem o tytułów do przodu i tym razem sięgnąłem po „Wielki marsz”, mimo że przed nim jest kilka pozycji, które powinienem przeczytać. Wiele osób ostatnimi czasy jednak polecało mi właśnie tę powieść Stephena Kinga, a że przy okazji nie należy do długich, to wszystko wskazywało, że sięgnięcie po nią jest dobrym pomysłem. No i rzeczywiście to był dobry pomysł, chociaż moje oczekiwania były chyba zbyt duże.

Gdzieś w przyszłości, kiedy rząd w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej wygląda nieco inaczej, a jego wpływ na społeczeństwo jest o wiele większy, co roku odbywa się Wielki Marsz. Święto wszystkich obywateli, wydarzenie, na które czekają wszyscy. Setka śmiałków rusza przed siebie, poruszając się do przodu aż przedostatni z nich padnie z wycieńczenia. Dosłownie. Nagroda jest wielka, wspaniała, niesamowita, najlepsza z najlepszych. Niektórzy powiedzą, że to pieniądze. Inni, że władza. A jeszcze inni, na przekór wszystkiemu, będą snuć bluźniercze tezy o nagrodzie w postaci życia.

„Wielki marsz” jest zdecydowanie nietypową książką. Nietypową zarówno pod względem samego pomysłu na fabułę, jak również treści i przesłania, które ze sobą niesie. Stephen King już parę razy udowodnił, że umie konstruować powieści oparte o niewielu bohaterów lub o bardzo małe powierzchnie. Co prawda kilkaset kilometrów, przez które przechodzą bohaterowie książki to nie jedno pomieszczenie, jednak w pewnym sensie sprawia wrażenie izolacji. Do tego główne wydarzenia rozgrywają się raptem między paroma chłopakami, którzy biorą udział w dorocznym Wielkim Marszu, wokół którego powstała pewnego rodzaju legenda i jego uwielbienie. Czytelnikowi jest wręcz duszno, nieprzyjemnie i źle, bo odczuwa dysonans – z jednej strony wielkie przestrzenie, bezmiar drogi przed postaciami, a z drugiej kilka dni upchniętych wokół kilku postaci, które idą niemal ramię w ramię.

„Czterdziestkapiątka znów upadła. Odgłosy kroków przyspieszyły, to rozpierzchli się zawodnicy. Niebawem huknęły karabiny. Garraty uznał, że nazwisko tego chłopaka i tak nie miało żadnego znaczenia”.

Dość szybko rzucają się w oczy opisy. Te, jak to u Kinga, często nie powalają dynamizmem, czasem miałem wrażenie, że zaraz zasnę, jednak doskonale wyszło to, co autor umie najlepiej – tworzenie wielowarstwowego podłoża dla słów, które są na pierwszy rzut oka po prostu zwykłymi słowami. Czasem mniej wyszukanymi, czasem bardziej, jednak wciąż to jedynie narzędzie do zbudowania wielkiego pudła emocji, którym otoczony jest „Wielki marsz”. Co ciekawe, Stephen King skonstruował mnóstwo dialogów, które czasem przypominają o beztroskim podejściu nawet w chwilach największego zagrożenia życia, a czasem stanowią nieskładną paplaninę oszalałych z wyczerpania gości. Można więc tutaj znaleźć sporo skrajności, które jednak tworzą spójną całość.

Wielki Marsz odbywa się co roku, w alternatywnej rzeczywistości, której centrum są Stany Zjednoczone Ameryki Północnej w bliżej nieokreślonej przyszłości. Wokół samego wydarzenia wyrosło coś w rodzaju kultu, w którym udział biorą wszyscy obywatele kraju (a spróbowaliby nie wziąć udziału). Pomysł sam w sobie jest wystarczająco intrygujący, żeby sięgnąć po powieść i zobaczyć o co w tym wszystkim chodzi. Dobrowolne rzucanie się śmierci w ramiona, współzawodnictwo o to, kto będzie miał szansę umrzeć (lub spróbować przeżyć) to całkiem przyzwoity temat do rozłożenia na czynniki pierwsze. Zwłaszcza w kontekście przemian fizycznych i duchowych osób, które w tym biorą udział. Poszczególne etapy zarówno samego marszu, jak i tego, co działo się z jego uczestnikami, zostały opisane wystarczająco sensownie i wiarygodnie, że można aż uwierzyć w konsultacje ze specjalistami – lekarzami wielu specjalizacji oraz psychologami. 

„Każde zawody wydają się uczciwe, jeśli wszyscy zostali oszukani”.

Spodziewałem się jednak czegoś więcej po tej pozycji, zważywszy na wszechobecne pochwalne opinie. Miałem nadzieję, że rzuci mnie na kolana i wciągnie bez końca, jednak tak nie było. Jest to naprawdę dobra książka, zdecydowanie warta przeczytania, wyzwalająca wiele emocji, ale jednak nie spełniła moich oczekiwań. Być może były one za duże, być może nawet nieco wyolbrzymiłem zachwyty nad nią i odebrałem je w nie do końca zdrowy sposób, jednak mimo wszystko „Wielki marsz” i tak nie trafi na listę najwyżej ocenianych książek. Jest to wysoka pozycja wśród wszystkich książek Stephena Kinga, jakie do tej pory czytałem, jednak nie przebija wciąż „Misery”, ”Zielonej Mili” czy „Mrocznej Wieży”.

Emocjonująca, konkretna, choć czasem przeciągnięta pozycja dla każdego fana mocnych wrażeń. Duszny klimat rozciągnięty na wiele kilometrów pokazuje, że King potrafi tworzyć dzieła wywołujące ambiwalentne uczucia. Świat pełen elementów owianych tajemnicą, wśród których na pierwszy plan wyłania się fascynacja i pełna akceptacja śmierci, która to serwowana jest jak przystawki w dobrej restauracji. Pot, krew i łzy co chwilę dolewane są jak wino do kieliszka, a apetyt na główne danie z każdą chwilą staje się coraz większy. Brakuje mi co prawda pełnego wciągnięcia czytelnika w wir opisywanych wydarzeń, jednak to dość częsty problem, który napotykam u Kinga – niektóre z opisów są zbyt rozwleczone, a części z nich mogłoby równie dobrze nie być, bo niewiele wnoszą. Mimo wszystko to naprawdę dobra powieść, z którą warto się zapoznać.

Łączna ocena: 8/10

wtorek, 15 stycznia 2019

„Żałobne opaski” – Brandon Sanderson

„Żałobne opaski” – Brandon Sanderson
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Brandon Sanderson
Tytuł: Żałobne opaski
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Anna Studniarek-Więch
Stron: 412
Data wydania: 27 kwietnia 2016


Moja przygoda z Brandonem Sandersonem zaczęła się właśnie od „Ostatniego Imperium” – pierwsza trylogia była niesamowita. Zupełnie nowy dla mnie świat kupił mnie od samego początku. Po prostu wziął szturmem i stałem się niemalże jego zakładnikiem. Od czasu sięgnięcia po pierwszy tom, staram się dawkować sobie tę przyjemność. Nie wyszły jeszcze wszystkie zaplanowane przez autora tomy, a nie chcę zostawiać zbyt długiej przerwy zanim pojawi się siódmy tom. Niestety za bardzo mi się spodobała zarówno sama historia, jak i stworzony świat, w związku z czym nie wytrzymałem i sięgnąłem po „Żałobne opaski”. To był zły pomysł – teraz chcę jak najszybciej kolejny tom.

Nikt oprócz kandra nie pamięta już czasów, kiedy żył Ostatni Imperator. Zarówno wokół niego, jak i całej ekipy Kelsiera narosło mnóstwo legend i mitów. Jednymi z nich są Żałobne Opaski, które rzekomo miały być metalmyślami wykorzystywanymi przez władcę, a które obdarzają noszącą je osobę dokładnie tymi samymi mocami, którymi władał Rashek. Niewiele jednak osób wierzyło w ich istnienie, aż do momentu, kiedy w ręce Waxilliuma trafiają zapiski dotyczące wspomnianych opasek, a wykonane przez badacza kandra. W miejscu, do którego udaje się lord Ladrian czeka na niego jeszcze więcej pytań oraz odpowiedzi, tym razem dotyczących jego wuja oraz organizacji, do której należy.

„Ponieważ ludzie byli ludźmi i tylko jedno było pewne - niektórzy z nich zachowywali się dziwnie. Albo raczej, każdy zachowywał się dziwnie, kiedy okoliczności przypadkiem pasowały do jego osobistej odmiany szaleństwa”.

„Żałobne opaski” dosłownie pochłonęły mnie w całości – od samego początku ciężko mi było się oderwać od lektury. Jako przyczyny upatruję tutaj nie tylko zgrabną historię, do tego poprowadzą w idealnym wręcz tempie, ale również o wiele więcej humoru i obcowania z konkretnymi postaciami niż w poprzednich książkach. Od razu na pierwszy plan wysuwa się Waxillium oraz Steris, jego narzeczona. Lord Ladrian był oczywiście przez poprzednie trzy tomy cały czas wyeksponowany, jednak raczej jako stróż prawa, allomanta, ferruchemik i człowiek po przejściach. Tym razem jednak możemy ujrzeć jego prawdziwą naturę, tę głęboko schowaną, której nie pokazuje nikomu – oprócz Steris. Narzeczona głównego bohatera do tej pory nie była zbyt rozbudowaną postacią, chociaż można było sobie wyrobić o niej opinię. W tym tomie jednak Brandon Sanderson postanowił przybliżyć czytelnikowi jej postać i w pewnym sensie zburzyć dotychczasowy obraz. A to, jak to zrobił – coś niesamowitego! 

Oczywiście nie mogło zabraknąć jeszcze bardziej szczegółowego opisu zasad, którymi rządzi się świat stworzony przez autora. Ba, Brandon Sanderson pokazał po raz kolejny, że doskonale zaplanował całą magię metali. Czasem naprawdę zastanawiam się, czy przypadkiem pisarz nie pracuje w wielkim pomieszczeniu wytapetowanym niuansami mocy, które stworzył – ciężko wręcz uwierzyć, że to wszystko mieści się w głowie jednej osoby, lub choćby nawet i notatniku. A idę o zakład, że zaskoczy nas jeszcze nie raz i nie dwa, zanim cały cykl zostanie ostatecznie zakończony. Jak dla mnie to jedna z mocniejszych stron całej trylogii „Ostatniego Imperium”, jak i obecnych ksiąg. Uwielbiam cały czas odkrywać coś nowego w świecie wykreowanym przez autora – dzięki temu jestem co chwilę zaskakiwany.

„To miała być wiadomość, sposób na udowodnienie maluczkim, że bogacze mogli wykorzystać swoje pieniądze, by wybudować dom dla swoich pieniędzy, i wciąż zostawało im dość pieniędzy, by wypełnić nimi ten dom”.

Samo zakończenie zostało dość ciekawie wykonane – można odnieść wrażenie, że to już koniec. Taki kompletny, definitywny. Widać cały czas możliwość otwarcia kolejnego rozdziału, będącego kontynuacją dotychczasowych trzech tomów opowiadających o przygodach Waxa i Wayne’a, ale jednak gdybym nie wiedział o tym, że będzie kolejna część (o czym zresztą Brandon Sanderson informuje w posłowie), to zakładałbym, że nie będzie dalszej historii. Oczywiście nie zabrakło również kompletnie nowych technologii wplecionych w dotychczas poznany świat, jak i kompletnie nowych możliwości, jakie niesie ze sobą ferruchemia i allomancja. Dosłownie na każdym kroku można podkreślać, jak niewyczerpane są zasoby pomysłów twórcy „Ostatniego Imperium” i jak wiele razy zaskoczy on swoich czytelników. 

Chyba najlepszy z ostatnich czterech tomów tego uniwersum magii metali. Od samego początku świetnie skrojona historia, mnóstwo humoru i coraz więcej sposobów wykorzystania stopów i ich składników. Jeszcze lepszy obraz bohaterów również jest bardzo mocną stroną powieści – nie dość, że Brandon Sanderson opisuje ich ze szczegółami, to na dodatek pozwala zajrzeć w ich wnętrze, dzięki czemu czytelnik może wyrobić sobie zdanie na ich temat. Przy okazji zżyć się z nimi bądź ich znienawidzić, w zależności od tego, jak mu akurat przypadną do gustu. Naprawdę świetna kontynuacja, warta przeczytania. Autor sam sobie postawił dość wysoko poprzeczkę, ponieważ w stosunku do poprzedniego tomu, zdecydowanie widać różnicę zarówno w samej fabule, jak i konstrukcji. Pysznie się bawiłem i liczę na podobną zabawę w bliżej nieokreślonej przyszłości. 

Łączna ocena: 8/10


sobota, 12 stycznia 2019

[PREMIERA] „Gdzie śpiewają diabły” – Magdalena Kubasiewicz

„Gdzie śpiewają diabły” – Magdalena Kubasiewicz
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Magdalena Kubasiewicz
Tytuł: Gdzie śpiewają diabły
Wydawnictwo: Uroboros
Stron: 304
Data wydania: 16 stycznia 2019


Wydawnictwo Uroboros kojarzy mi się z niezwykle przyjemnymi w odbiorze książkami fantastycznymi, w których próżno szukać smoków i kuli ognia, za to niemal zawsze znajdzie się nawiązanie do starych, słowiańskich wierzeń oraz motywów. Kiedy zobaczyłem w zapowiedziach „Gdzie śpiewają diabły”, wydawało mi się, że może to być zdecydowanie książka, w której „lokalne” tematy mogą wieść prym. Rekomendacje Katarzyny Bereniki Miszczuk oraz Martyny Raduchowskiej utwierdziły mnie w tym przeczuciu. Kiedy zabrałem się za czytanie byłem tego już pewien. Samo wykorzystanie tak zupełnie innych, choć bliskich nam motywów nie daje jednak gwarancji sukcesu. Tutaj był to chyba strzał w dziesiątkę.

Piotr i Ewa nie byli książkowym przykładem bliźniąt. Nie ma między nimi nierozerwalnej więzi i nigdy nie było. Mimo to zaginięcie siostry jest dla Piotra wielkim szokiem i wiele razy próbuje ją odnaleźć. Również dziesięć lat po zaginięciu, kiedy ślad jego bliźniaczki pojawia się w Azylu – w postaci zdjęcia znalezionego u młodej, zamordowanej dziewczyny. Wyrusza tam niezwłocznie, aby szukać czegokolwiek, co powie mu co stało się z jego siostrą. Trafia do małego miasteczka, które nie jest zbyt przyjaźnie nastawione do obcych, a nad brzegiem okolicznego jeziora śpiewa Diabeł. Wydobycie informacji graniczy w takim miejscu z cudem, a dodatkowo trzeba uważać na to, co dzieje się wkoło. 

Autorka stworzyła naprawdę sielski obraz. Chociaż „sielski” nie jest może słowem idealnym w tym przypadku. Azyl jest miejscem, które ma swój urok i czar. Czas w nim wręcz stanął, każdy mieszkaniec ma swoje zajęcia, indywidualne cechy i przyzwyczajenia. Każde kolejno odwiedzane przez głównego bohatera miejsce kipi klimatem, spokojem i jednocześnie wydobywa się z niego coś niepokojącego. Ludzie mieszkający w Azylu nie pałają radością na widok obcego, wdzierającego się butami w ich spokojne życie, jednak starają się nie odchodzić od swoich rutynowych czynności – takich, które dyktują życie w całej okolicy. Przyroda otaczająca Azyl również napawa spokojem i niepokojem w tym samym czasie. Jezioro Diable otoczone jest pięknymi lasami, które wręcz pojawiają się same w wyobraźni, ale skrywa też swoje tajemnice.


Niesamowite jest to, jak Magdalena Kubasiewicz z pozornie prostej rzeczy potrafiła stworzyć niezwykle klimatyczny motyw przewodni. Opowieść jaka jest, każdy widzi. Jednak ta stworzona przez autorkę różni się od siebie samej w każdym możliwym detalu. Każdy mieszkaniec Azylu ma swoją własną wersję tej historii i każda jest kompletnie inna. Wydawać by się mogło, że ciężko na czymś tak trywialnym zbudować całą powieść, jednak autorce się to udało. W połączeniu z powolnym odkrywaniem kolejnych tajemnic (albo po prostu zauważeniem, że kolejne istnieją) przez Piotra, przed czytelnikiem pojawia się w miarę spójna treść, którą nie tylko czyta się szybko, ale i z przyjemnością. Sama opowieść o Diable i Czarownicy ma również swój swojski klimat – pradawny, słowiański, charakterystyczny dla starych baśni traktujących właśnie o diabłach oraz ich więzi z czarownicami i naturą.

Czasem lekko razi w oczy zbyt szybkie przedzieranie się autorki przez kolejne sceny. Część z nich – nawet jak na literaturę fantastyczną – ociera się o granice absurdu. Zwłaszcza, że cała powieść wydaje się iść w stronę realizmu i podkreślania, jak bardzo przyziemnymi sprawami zajmuje się Piotr i że wszystko da się wytłumaczyć racjonalnie. Wszystko oprócz niektórych następujących po sobie przypadków i wypadków. Czasem też ciężko było się połapać w upływie czasu. Z jednej strony wspomniana już przeze mnie sielskość wręcz tego wymaga, niestety jednak nie jest to rozmycie czasu dla bohaterów, tylko dla czytelnika. Nie byłem w stanie bez zastanowienia się przeliczyć liczby dni, które upływają w Azylu ani szybko, bez zbędnej zwłoki stworzyć chronologię wydarzeń. 

Sumarycznie jest to jednak bardzo fajna lektura, którą pochłania się niesamowicie szybko. Słowo „klimat” nie może być nadużyte w kontekście „Gdzie śpiewają diabły”, ponieważ rzeczywiście jest to najlepsze słowo, jakiego można użyć opisując poszczególne elementy książki Magdaleny Kubasiewicz. Może i pojawiło się parę potknięć, które wywołały na mojej twarzy lekki grymas, jednak w ogólnym rozrachunku jestem mega zadowolony z lektury. Jednocześnie bowiem książka nie wymaga wiele od czytelnika, ale zmusza go do refleksji wprowadzając przy okazji w pogodny nastrój. Takich autorów również nam potrzeba – którzy są w stanie czytelnika zainteresować i wciągnąć na w dosłownie magiczny świat, jednak pozbawiony klasycznych smoków czy magii kul ognistych. Magia słowa i opowieści bywa jeszcze silniejsza i o wiele bardziej przyjemna w odbiorze.

Łączna ocena: 7/10


Za możliwość przeczytania dziękuję




czwartek, 10 stycznia 2019

Bardzo chcę! #53 – „Misterium życia zwierząt” Karsten Brensing

Źródło: Lubimy Czytać
Już nie raz potrafiłem zaskoczyć dość nietypową książką wybraną do tego ciągnącego się miesiącami zestawienia. Mam nadzieję, że będzie tak i tym razem i to z dwóch powodów! Po pierwsze – sam tytuł i tematyka książki, którą pragnę Wam przedstawić. Odcina się od tego, co zazwyczaj spotykacie na moim blogu. O ile dobrze pamiętam, to chyba nie zdarzyła się jeszcze w ogóle żadna książka traktująca o zwierzętach (chyba, żeby podpiąć pod to mocno humorystyczne „Czy to pierdzi”). Po drugie natomiast, jest to już drugi „nietypowy” tytuł pod rząd! W grudniu 2018 roku zaprezentowałem Wam książkę o kongnitywistyce, więc teoretycznie aż się prosi o jakiś kryminał czy inną fantastykę. A tu zonk. :)

Któż nie lubi zwierząt? Swego czasu (czyli jakieś 15-20 lat temu) uwielbiałem oglądać Discovery Channel czy inne National Geographic i śledzić programy opowiadające o naturze, życiu zwierząt, ich zachowaniach i tak dalej. Do tej pory uwielbiam zwierzęta i staram się wspierać organizacje, które im pomagają. Dawno nie miałem okazji ani obejrzeć ani przeczytać żadnej pozycji, która przybliżyłaby życie jakiegoś gatunku lub tego, co dzieje się w danym środowisku, więc aż się prosi o sięgnięcie po „Misterium życia zwierząt”. Zwłaszcza, że wygląda na to, iż jest to książka pełna dosłownie ciekawostek. :)

Spójrzcie sami w jaki sposób opisuje ją Wydawnictwo Amber:

„Tajemny język, niewiarygodne praktyki seksualne, imprezowanie, myślenie abstrakcyjne, uczucia i marzenia. ZWIERZĘTA LĄDÓW I OCEANÓW ŚWIATA OD WIELKICH SSAKÓW I DOMOWYCH PUPILI, PRZEZ EGZOTYCZNE RYBY I PTAKI, AŻ PO OWADY I BAKTERIE. 
Delfiny nawołują się po imieniu, a orki żyją w kulturze liczącej ponad 700 000 lat. Szympansy prowadzą wojny strategiczne, a małpy bonobo uwielbiają sprośne pogaduszki. Pisklęta kaczek zdają skomplikowane testy na abstrakcyjne myślenie, a ślimaki z własnej woli robią rundki w kołowrotkach dla chomików. Owady używają narzędzi, a ryby bawią się termometrami. Szczury uwielbiają imprezować, a kruki zjeżdżać na sankach po ośnieżonych dachach. Mrówki rozpoznają się w lustrze i stroją przed powrotem do domu. Psy karzą za nielojalność, ale potrafią wybaczyć, jeśli się przeprosi. Pająki wybierają zawód odpowiadający ich osobowości i osobistym preferencjom. A my ludzie nie przestajemy się dziwić... 
Od wielorybów śpiewających co roku nowe pieśni, po orangutany eksperymentujące z erotycznymi gadżetami i sex-lalkami własnej roboty doktor Karsten Brensing ukazuje fascynujące bogactwo przeżyć i emocji zwierząt: o czym marzą, jak tworzą wspólnoty, jakich obyczajów przestrzegają, jakie obrzędy odprawiają i jakie zasady moralne wyznają. Odsłania świat, którego nigdy wcześniej nie widzieliśmy – zdumiewająco podobny do naszego. 
Na podstawie najnowszych badań naukowych i własnych obserwacji Karsten Brensing, biolog morski i doktor etologii, odkrywa przed nami niezbadane tajemnice życia zwierząt”.

Wspominałem już, że to świeża pozycja? Nie? To wspominam. :) 

niedziela, 6 stycznia 2019

Podsumowanie roku 2018

Minął rok jak z bicza strzelił! Dla mnie to było po prostu niesamowicie szybkie – a mówi się, że im człowiek starszy, tym szybciej ten czas ucieka. Zobaczymy jak będzie w tym roku, bo ciężko przebić 2018. Działo się sporo, zarówno pod względem czytelniczym, jak i całkowicie prywatnym (no i zawodowym). W listopadzie minął rok, odkąd pracuję tu gdzie pracuję i jak na razie zdecydowanie zapowiada się na to, że za rok będę świętował już dwa lata. Nakupiłem sporo różnej maści elektroniki (no i oczywiście książek również) i cieszę się z możliwości pracy na dwóch monitorach. No, w sumie trzech jeśli doliczyć ekran laptopa. Minął mi kolejny rok z moją lepszą połówką. Wymieniać by można bez końca, ale nie o to przecież chodzi w tym podsumowaniu. Tylko o rzeczy ściśle związane z książkami w moim życiu. :) 

Rok 2018 był książkowo o wiele lepszy pod każdym możliwym względem od lat poprzednich. Nie tylko udało mi się trochę bardziej bujnąć fanpage na Facebooku, to nawet założyłem Instagram pod koniec grudnia! Skończyłem wreszcie wyzwanie „Przeczytam tyle, ile mam wzrostu”. Średnie czytelnicze są o wiele wyższe niż w ubiegłych latach, a do tego jakościowo też wszystko poszło w górę. Nawiązałem kolejne współprace recenzenckie, w tym między innymi rozpoczętą tak naprawdę jeszcze w 2017 współpracę z Insignis za pośrednictwem AIM Media. Do tego doszło Wydawnictwo Uroboros, którego książki sobie bardzo cenię. Cały czas również jestem w kontakcie z Wydawnictwem Psychoskok, od którego otrzymałem kilka świetnych pozycji. No i przede wszystkim patronowałem dwóm niesamowitym książkom niezwykle uzdolnionego autora – Thomasa Arnolda

Polećmy jednak po kolei, z ładnymi grafikami/zdjęciami/zrzutami. Wszak lepiej się patrzy na takie obrazki niż czyta kolejną ścianę tekstu, prawda? :D 

Zacznijmy więc od patronatów. W roku 2018 pojawiły się dwie nowe książki Thomasa Arnolda:



Jedna z nich to stary, dobry thriller utrzymany w stylu, do którego autor przyzwyczaił swoich czytelników. Drugi z nich to próba (i to udana!) wejścia na grunt literatury fantastycznej. A tak się prezentują okładki, wraz z logotypami moim oraz innych patronów (w tym wielu, których znam i czytam ich blogi regularnie):

Mauzoleum
„Mauzoleum”

Legendy Archeonu. Strach stary i nowy
„Legendy Archeonu. Strach stary i nowy”

Od roku 2017 prowadzę magiczny Excel z przeróżnymi rzeczami związanymi z książkami oraz moim blogiem. Jeden z arkuszy zawiera listę wszystkich egzemplarzy recenzenckich, jakie miałem okazję czytać i oczywiście otrzymać. W roku 2018 było to czterdzieści jeden sztuk z (niekoniecznie od) łącznie dziesięciu Wydawnictw (część otrzymana od autorów). 



Jak już jednak wspomniałem, to tylko podział na same Wydawnictwa, a przecież część książek dostałem bezpośrednio od Autorów. Warto więc ich wymienić, wraz z książkami (oraz linkiem do opinii):



Teraz można przejść do bardziej zbiorczych podsumowań, które jednak (jak sami zobaczycie) chyba mi trochę nie wyszły. :D Nie do końca pokrywają się liczby z Lubimy Czytać z tymi, które wyszły z moich magicznych arkuszy kalkulacyjnych. Zapewne czegoś zapomniałem dodać albo po prostu są duże rozbieżności w liczbach stron (niestety to bardzo częste na Lubimy Czytać – sporo książek ma mnóstwo błędów, a nie wszystkie zauważę i zgłoszę). Spójrzcie zresztą o tutaj, na podsumowanie książek i stron według Lubimy Czytać:




Wrażenie robi liczba stron z półki Chcę przeczytać. Ze cztery lata przy tym tempie bym potrzebował. :D W każdym razie tak wyglądają statystyki z półek, a tak oto z moich magicznych arkuszy:



Jak widzicie jest lekka różnica. :D Niestety niezbyt mi się chce teraz kombinować, grzebać, liczyć. Wiem, że mój Excel jest na pewno spoko, za to już kilka razy się załapałem na tym, że czegoś nie uzupełniłem w Lubimy Czytać. Dlatego bardziej zawierzam tej infografice powyżej niż wykresom z portalu książkowego. Zwróćcie też uwagę na te równe słupki przez pół roku! Tylko tak je listopad trochę zdezorganizował. :(



Znana już Wam doskonale infografika przedstawiająca podstawowe dane wyciągnięte z Google Analytics – tym razem w kontekście całego roku. Prawie cztery tysiące unikalnych użytkowników, ponad sześć tysięcy odsłon! Część oczywiście ukryta dzięki używaniu przeróżnych adblockerów, więc rzeczywiste liczby byłyby nieco wyższe. Te jednak są oficjalne i zmierzone najbardziej miarodajnym narzędziem. :) 

Średnio miesięcznie około 543 odsłon! Prawie dwadzieścia dziennie, niezależnie czy był nowy post czy też nie. Przy moim kompletnym braku działań marketingowych (lub takich, które można tak nazwać) jest to doskonały wynik. Cieszę się z niego niezmiernie – został zbudowany głównie za pomocą organicznego wyszukiwania oraz marnych zasięgów Facebooka. :) 

Przy okazji od stycznia pojawi się nowe „kółko” – liczba obserwatorów na Instagramie. Skoro się już go założyło to czemu nie śledzić przyrostu… :)



Wszyscy, którzy śledzą mój profil na Facebooku wiedzą już, że udało mi się ukończyć wyzwanie „Przeczytam tyle, ile mam wzrostu”. :D Niniejszym zamykam więc ten rozdział i na chwilę obecną kończę wszelkiego rodzaju wyzwania! Po prostu czytam. I tyle. No i może trochę fotek będę robił, skoro już się ma tego Instagrama.

Bardzo krótko jeszcze napiszę o liczbie książek, które do mnie trafiły – było ich w 2018 roku dokładnie 111 sztuk! Tyle książek do mnie trafiło w przeróżny sposób – począwszy od zakupów, a na egzemplarzach recenzenckich kończąc. :D

To by chyba było na tyle, bo nie ma co się też nie wiadomo jak rozpisywać. :) Garść wykresów jest, trochę chwalenia się również. Teraz nic tylko brać się za kolejny rok, złapać go porządnie, osiodłać i pogalopować prosto przed siebie, ku literackiemu horyzontowi! :D 

piątek, 4 stycznia 2019

Co pod pióro w styczniu 2019?

Nowy rok, nowe wyzwania! Nowe postanowienia, plany, marzenia i nadzieje. Ja jednak jestem niewolnikiem rutyny (jak koty) i lubię sprawdzone rozwiązania. Dlatego też nie rezygnuję ani nie próbuję ulepszać moich „zapowiedzi” miesięcznych, tylko poprowadzę je w dokładnie takiej formie, w jakiej pojawiały się do tej pory. Nie sądzę również, żebym zmienił liczbę książek, które się będą pojawiał w cyklu „Co pod pióro”, ponieważ jak pokazują statystyki, miesięcznie udawało mi się czytać od czterech do sześciu książek. Zostańmy więc przy tym – jeśli wyjdzie więcej to spoko, jednak nie lubię robić zbyt optymistycznych planów, bo lepiej się miło zaskoczyć niż niemile rozczarować. :)

Jeden z tytułów, które planowałem na grudzień 2018 nie został jeszcze przeze mnie przeczytany – wskoczyła za to inna książka na jego miejsce! W każdym razie przenoszę sobie „Odłamki” na ten miesiąc i mam nadzieję przeczytać je jako jedną z pierwszych pozycji w nowym roku (oraz nowym miesiącu). Oprócz tego znajdzie się również miejsce na egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Uroboros i powrót do dawno nie ruszanej kolekcji książek Stephena Kinga! 

Klasycznie, okładki pochodzą z serwisu Lubimy Czytać. :)

„Odłamki” – Ismet Prcić
„Odłamki” – Ismet Prcić

Opisywana już pokrótce w poprzednim miesiącu książka będąca w pewnym sensie czymś w rodzaju częściowej biografii autora. Powieść imigracyjna, której motywem przewodnim jest wojna wraz z towarzyszącymi jej dramatami. Wydawnictwo Sine Qua Non sugeruje dobry kawał literatury.

„Gdzie śpiewają diabły” – Magdalena Kubasiewicz
„Gdzie śpiewają diabły” – Magdalena Kubasiewicz

Kolejna pozycja od Wydawnictwa Uroboros w mojej domowej biblioteczce! Tym razem opowieść o tajemnicy, więzi bliźniąt i małym miasteczku, w którym diabeł mówi dobranoc. Tyle w każdym razie można wywnioskować z opisu, a co otrzymam w rzeczywistości – przekonamy się w styczniu!
„Wielki marsz” - Stephen King

Co prawda nie idę po kolei, książka po książce, zgodnie z ustawieniem kolekcji, ale trudno się mówi. Nie wiem czemu, ale mam po prostu ochotę na „Wielki marsz” Kinga. Powieść napisana pod pseudonimem Richard Bachman, przedstawiająca mroczną wizję Stanów Zjednoczonych podczas marszu stu chłopców. Morderczym marszu. 

„Żałobne opaski” – Brandon Sanderson
„Żałobne opaski” – Brandon Sanderson

To już szósty tom historii dwóch różnych drużyn, spojonych wspólnym światem i historią. Powrót do magii metali w moim przypadku jest pewny jak podatki. Chciałem rozwlec trochę bardziej poznawanie kolejnych tomów, zwłaszcza że nie jest to jeszcze koniec całego cyklu, jednak jakoś nie mogę się powstrzymać dłużej przed ponownym spotkaniem z Waxem oraz Waynem. 

środa, 2 stycznia 2019

Podsumowanie grudzień 2018

Mamy za sobą nie tylko ostatni miesiąc ubiegłego roku, ale również cały rok! W dniu tworzenia szkieletu tego posta siedzę w fotelu umierając po świątecznym przejedzeniu. Czas jednak płynie bardzo szybko – nawet nie zwrócę uwagi, kiedy minie tych parę dni i będzie trzeba najpierw uzupełnić, a potem opublikować podsumowanie miesiąca. Przede mną jeszcze podsumowanie roku, jednak te ujrzycie za parę dni. Kiedy trochę już szał podsumowań przycichnie. :) Być może znowu zrobię to 6 stycznia, zobaczymy jak to wszystko wyjdzie. Na razie jednak skupmy się tylko na minionym miesiącu, w którym wiele osób nadrabiało swoje czytelnicze zaległości na tyle, na ile zdołały za sprawą przerwy świątecznej.

Wspomniana przerwa dla nie była zbyt łaskawa, przynajmniej jeśli chodzi o sam aspekt czytelniczy. Co prawda przeznaczyłem zdecydowanie więcej czasu na książki (ba, mogłem rano leniuchować i czytać!), ale nie wygląda na to, żeby wpłynęło to jakoś wymiernie na liczbę książek. Grudzień skończyłem z magiczną dla mnie piątką. Magiczną dlatego, że przez kilka miesięcy pod rząd była to sukcesywnie powtarzająca się liczba przeczytanych przeze mnie tytułów. W grudniu trafił się co prawda trochę większy grubasek w postaci „Legend Archeonu”, ale tak naprawdę to raptem objętość dwóch przeciętnych kryminałów. Chociaż widać różnicę w średniej liczbie przeczytanych stron na dzień.

Żeby jednak nie tworzyć długiego elaboratu, przystopuję w tym momencie i klasycznie wrzucę garść infografik z wykresami i krótkim podsumowaniem. :) 



Jak widać wielkich wahań nie ma, jeśli porównamy powyższe dane z danymi z poprzednich miesięcy. Jedynie dzienny wynik wyróżnia się na tle wcześniejszych wyników. Odsłony w pewnym sensie również wypadły o wiele lepiej, chociaż utrzymały się w stosunku do tego, co było w listopadzie. Niemniej jednak cieszy mnie bardzo ich wzrost, bo oznacza to, że dla coraz większej liczby osób moja wesoła twórczość jest interesująca!



Google Analytics prawdę Ci powie – chyba, że ktoś ma AdBlocka. Z tym się jednak trzeba liczyć, odkąd tylko reklamy stały się elementem, który kompletnie uniemożliwia sensowne korzystanie z danej witryny. Tak czy siak raporty z GA dla mojego bloga są budujące. Współczynnik odrzuceń nagle poleciał w górę, ale równocześnie zmieniła się proporcja nowych i powracających użytkowników. Poza tym nie oszukujmy się – współczynnik odrzuceń w przypadku blogów książkowych, które mają praktycznie same opinie, niemal zawsze będzie dość wysoki. :)



Co tu dużo pisać. UDAŁO SIĘ! :) Tak, to oznacza, że od roku 2019 nie będę brał udziału w żadnym wyzwaniu – po prostu nie chce mi się. Wolę czas spędzony na prowadzeniu danych wyzwania wykorzystać na dodatkowe kilka stron książki. Albo po prostu na cokolwiek innego. :) Udało mi się wreszcie ukończyć „Przeczytam tyle, ile mam wzrostu”, z czego jestem niesamowicie szczęśliwy i to najważniejsze!



Jak widzicie nie zaszalałem ani trochę. :D Tylko jedna książka od Insignis jako egzemplarz recenzencki, a do tego trzy powieści Stephena Kinga z kolekcji (przedostatnia tura zamówiona!) – mam tych nieprzeczytanych od groma na półkach, więc może to i dobrze. Nawet nie wpadła żadna książka jako prezent, za to wpadło coś nawet lepszego – „Kolejka”, czyli gra planszowa. :D 

A oto i standardowa lista przeczytanych książek wraz z odnośnikami do opinii:


Najwięcej wejść pojawiło się z bloga Gosi„Cząstka mnie”, serdeczne dzięki! :D Najwięcej wejść na dany wpis zanotował post z życzeniami świątecznymi, co mnie bardzo zaskoczyło. :) Dość... nietypowo. :D

A jak tam Wasz grudzień, oprócz tego, że zapewne udany? :)