piątek, 29 maja 2020

„Prawo do życia” – Denis Szabałow


„Prawo do życia” – Denis Szabałow
Źródło: Lubimy Czytać
Autor:
Denis Szabałow
Tytuł: Prawo do życia
Wydawnictwo: Insignis
Tłumaczenie: Paweł Podmiotko
Stron: 480
Data wydania: 31 sierpnia 2016


Pierwszy tom „Konstytucji Apokalipsy” kompletnie mnie zaskoczył – w niczym praktycznie nie przypominał żadnej powieści z Uniwersum Metro 2033, którą do tej pory czytałem. Była o wiele bardziej żywa, dynamiczna, wielobarwna. Pokazywała coś więcej niż tylko powolną wegetację mieszkańców metra. Pokazała o wiele więcej świata i możliwości, niż można było sobie wyobrazić. A zapowiedź kolejnego tomu obiecywała jeszcze więcej eksploracji i jeszcze więcej przygód. Wszystko w otoczce wojskowego drylu i wśród huku karabinów, automatów, strzelb i broni wielkokalibrowej. Mnie więcej do szczęścia nie potrzeba i takie informacje w zupełności wystarczą, żeby mnie przekonać!

Schron jest wspaniale wyposażony – co jednak z tego, skoro zapasy kiedyś się skończą. Kiedy więc pojawia się możliwość odbudowy zawartości magazynów, pułkownik skwapliwie z niej korzysta. Nawet jeśli oznacza ona odebranie pożywienia, a być może nawet i życia innym ocalałym, którzy obecnie trzymają pieczę nad ogromnymi zapasami wszelakich dóbr. W końcu nadeszły zupełnie inne czasy – takie, w których wszystkie chwyty są dozwolone. Takie, w których każdy ma prawo do życia, a zatem i prawo do użycia siły.

„Prawo do życia” jest pod pewnymi względami bardzo podobne do „Prawa do użycia siły”. Cały czas jest to przepełniona militarnymi szczegółami powieść, w której mamy do czynienia tak naprawdę z paramilitarnymi oddziałami poruszającymi się po nieznanym terenie. A skoro nieznany teren, to na pewno dużo niespodzianek. Tych jednak aż tak wiele nie ma, chociaż parę nowych historii z całego świata oraz kilka nowych mutantów można poznać w trakcie lektury. Autor również pokazał, w jak wielu miejscach i na jak różne (niekoniecznie etyczne i moralne) sposoby udaje się ludziom przeżyć. To akurat nie jest żadną tajemnicą – już w samej głównej trylogii, od której się to wszystko zaczęło, pojawiają się przebąkiwania o ocalałych gdzieś poza moskiewskim metrem.

Oprócz tego „Prawdo do życia” pełne jest rozważań dotyczących samego Początku i tego, co go spowodowało. Broni atomowej i jej użycia. Nie sposób się nie zgodzić ze słowami wielu postaci, które snują swoje teorie oraz informują o swoich przemyśleniach po co, na co i z jakiego powodu atomowe mocarstwa posiadały broń atomową i dlaczego to było wiadome, że odpalenie jednej głowicy skończy się tak, a nie inaczej. Niemalże kompletną zagładą świata. Jest tu naprawdę wiele truizmów na ten temat, jednak można odnieść wrażenie, że mało kto o nich pamięta – a już zwłaszcza tam gdzieś w górze, na samym szczycie władz. Czemu więc nie przypomnieć o tym szaremu Kowalskiemu? Na pewno fragmenty te skłaniają do refleksji, a być może nawet (pół żartem, pół serio) uruchamiają w nas wszystkich uśpioną duszę preppersa.


„Oto ona, natura ludzka… Każdy przeżywa swój ostatni dzień po swojemu. Jeden się modli, drugi czyni przemoc i bezprawie”.

Żeby było jeszcze ciekawiej, w pewnym momencie autor zabiera czytelnika w dość nietypową podróż śladami nauki! Dokładniej rzecz biorąc fizyki oraz pewnych możliwości, jakie być może mogłyby się pojawić w świecie po katastrofie nuklearnej. Jeśli czytaliście jakąkolwiek książkę z Uniwersum Metro 2033, to pewnie kojarzycie różne anomalie oraz zagrożenia mentalne, rozsiane w przeróżnych miejscach. Denis Szabałow próbuje osadzić teorie oraz hipotezy dotyczące wielu zjawisk fizycznych, oraz prób wyjaśnienia niezbadanych jeszcze i niepotwierdzonych w żaden sposób zasad funkcjonowania świata. Zwłaszcza w kontekście ogólnopojętej czasoprzestrzeni. Bardzo fajny smaczek dla koneserów. Na całe szczęście nie powinien wpłynąć negatywnie na odbiór przez osoby niekoniecznie szukające takich wątków w beletrystyce. Jest po prostu naprawdę ciekawostką, choć wartą wspomnienia moim zdaniem.

Ostatnich parędziesiąt stron pozostawia niestety sporo do życzenia. Akcja zasuwa jak opętana i omija czasem dość istotne fragmenty. Wygląda to trochę tak, jakby autor spieszył się, byle tylko zakończyć temat drugiego tomu i przejść do trzeciego. Samo zakończenie może być zaskakujące samo w sobie (choć ja sam sobie je zaspoilerowałem rozpoczynając w wyniku pomyłki trzeci tom, zamiast drugiego…), ale wydarzenia bezpośrednio je poprzedzające są zbyt szybkie. W niektórych miejscach nawet można się skrzywić cierpko na samą myśl o sponiewieraniu logiki. Mam nadzieję, że to jedynie wypadek przy pracy lub nieświadomość autora, że doprowadza do czegoś takiego.

Gdybym miał porównać ten tom do pierwszego, „Prawa do użycia siły” to miałbym twardy orzech do zgryzienia. Jest niby bardzo podobny do swojego poprzednika, w końcu mamy cały czas mocno militarny klimat i ogromną dawkę wiedzy na temat broni oraz pojazdów pancernych, ale jednak cała fabuła toczy się wokół czegoś innego. Podróży, rozważań filozoficznych oraz pogoni za majątkiem i rzeczami materialnymi. Nie licząc niezbyt fortunnie napisanego rozwiązania, książka potrafi naprawdę przyciągnąć i dać dużo radości czytania. Samo zakończenie mocno zachęca do sięgnięcia po kolejny tom. Natomiast z postaciami można się zżyć i chcieć ich jeszcze więcej! Zobaczymy, jak na tle dwóch pierwszych części wypadnie zwieńczenie całej trylogii.

Łączna ocena: 7/10



Cykl „Konstytucja Apokalipsy”

niedziela, 24 maja 2020

[PREMIERA] „Dom ziemi i krwi” cz. 2 – Sarah J. Maas


„Dom ziemi i krwi” cz. 2 – Sarah J. Maas
Źródło: Lubimy Czytać
Autor:
Sarah J. Maas
Tytuł: Dom ziemi i krwi
Wydawnictwo: Uroboros
Tłumaczenie: Marcin Mortka
Stron: 624
Data wydania: 3 czerwca 2020


Cały pierwszy tom „Księżycowego Miasta”, czyli „Dom ziemi i krwi”, został podzielony w polskim wydaniu na dwa tomy o łącznej liczbie 1184 stron. W pierwszej chwili chciałem po prostu zrzucić z głowy wszystkie myśli dotyczące obu części jako całości. Cieszę się jednak, że postanowiłem to rozbić na dwie osobne opinie (chociaż – co warto jeszcze raz podkreślić – nie są to dwa kompletnie różne tomy). Druga część bowiem różni się znacznie od pierwszej pod względem koncepcji – z dość płynną granicą zmieniają się elementy, które są wystawione na pierwszy plan w obu książkach. Pierwsza z nich wygląda jak porządne wprowadzenie do świata, natomiast druga to już nieco więcej mięsa. W każdym razie obie są równie świetne i nie żałuję ani trochę, że tak się nakręciłem na przeczytanie „Domu ziemi i krwi”!

Morderstwom, których mimowolnym świadkiem była Bryce Quinlan, nie wydaje się zwyczajnym morderstwem. Od samego początku wiedzą o tym zarówno przywódcy Księżycowego Miasta, jak i siły porządkowe. Bryce jednak jest zwyczajną dziewczyną, która stara się robić to, co do niej należy – pracować w galerii antyków, a zarobione pieniądze wydawać na imprezy. Jednak przez cały nikt nie może uciekać od cieni, które czają się tuż za plecami. Kiedyś trzeba się wziąć w garść i spojrzeć problemowi w oczy. Chociaż czasem to, co się widzi, może być faktycznie zupełnie inne. Być może dokładnie tak będzie w tym przypadku i Bryce wraz z osobami, z którymi współpracuje, dość szybko się o tym dowie…

Niechaj na samym początku za jakoś drugiej części „Domu ziemi i krwi” świadczy fakt, że książkę wessałem w rekordowym wręcz czasie. Już po pierwszej dobie byłem prawie w połowie tomiszcza, co u mnie jest naprawdę doskonałym wynikiem. Wręcz niespotykanym. Jednak nie mogło się to inaczej skończyć, albowiem autorka stworzyła naprawdę wciągającą historię. Historię, świat, postacie – można je polubić, a wręcz nawet pokochać, nawet mimo oczywistych problemów, które ciągną się od poprzedniej części. Tak, cały czas wszyscy są piękni, wspaniali, idealni, a pojawienie się niektórych wymuskanych osób „wywołuje zamieszki”, jak to barwnie opisała sama autorka. Irytowało mnie to przy niemalże każdej nowej postaci.

Dość szybko jednak udawało mi się o tym zapomnieć – druga część skupia się głównie już na wątku kryminalnym, więc jak możecie się domyślić, odwraca on uwagę od niedociągnięć. Jesteśmy już po etapie przedstawiania świata, a weszliśmy w to, co tygryski lubią najbardziej. Co prawda przez długi czas nie ma żadnej konkretnej akcji, jedynie składanie kolejnych klocków zagadki w spójną całość, ale karty są odkrywane w odpowiedni sposób. Taki, wiecie, przyciągający. W odpowiedniej kolejności, z odpowiednimi asami wyciąganymi z rękawa. Jak się okazuje, tych asów to Sarah J. Maas ma sporo i niejednokrotnie zaskoczyła mnie kierunkiem, w którym podążały wydarzenia.

Nie do końca chciałem wierzyć w te zachwyty nad drugą częścią, nawet po zakończeniu pierwszej. Oczywiście, Sarah J. Maas zrobiła na mnie mega dobre wrażenie pierwszą częścią, ale jednak nie było to takie wow, jakie widziałem przy drugiej. Oceny na portalach literackich oszalały po prostu. Całkowicie jednak zrozumiałem, co ci wszyscy ludzie mają na myśli po lekturze całego „Domu ziemi i krwi”. Przy okazji utwierdziłem się w przeświadczeniu, że rozbicie opinii na dwa tomy jednak miało sens. Nie ma bowiem porównania między nimi – tak jak poprzedni był świetny, stabilnie prowadzony i intrygujący, tak ten to naprawdę bomba emocjonalna. Autorka tak czytelnikiem wodzi za nos, tak co chwilę rzuca kolejnymi plot twistami, że nawet jeśli istnieją niedociągnięcia, to się ich w ogóle nie zauważa. Po prostu przyciska czytelnika historią tak, że ten dostaje syndromu sztokholmskiego – jest to bowiem porwanie z żądaniem okupu w postaci wolnego czasu.

Mało tego, wątek, którego nie cierpię, czyli wątek romantyczny, daje się przetrawić. W mojej nomenklaturze oznacza to nie ograniczanie się do ckliwych historyjek, wzdychań i opisów, jak to bohaterom wspaniale jest razem i z czym się muszą mierzyć. To coś o wiele bardziej dojrzałego, co potrafi wstrząsnąć, ale i zacukrzyć (czyli w moim przypadku wywołać wymioty – ale to akurat wbrew pozorom dobrze świadczy o danym wątku). Niech za fakt, że coś jest na rzeczy, świadczy wspomnienie przeze mnie o tym w kontekście innym, niż narzekanie! Zwłaszcza że w sumie bez tego wątku cała fabuła musiałaby wyglądać zupełnie inaczej. Jednak nie będę Wam psuł zabawy, spokojnie, nie musicie uciekać wzrokiem! Tego absolutnie nie wolno psuć, bo Sarah J. Maas NAPRAWDĘ potrafi zaskoczyć.

Po pewnym czasie, kiedy się już ochłonie, widać parę rys na tym nieskazitelnym obrazie. Głównie są to albo zbyt przegadane sceny, albo wręcz przeciwnie – zbyt szybko załatwione. Czasem również logika kuleje, czy też pewne zdarzenia są bardzo mocno nagięte. Wiele do życzenia pozostawia również poziom mocy poszczególnych postaci oraz rozmach, z jakim autorka przedstawiła pewne sceny. Taki aż groteskowy w pewnym sensie. Tylko wiecie, problem jest w tym, że w trakcie lektury nie zwróciłem uwagi na żaden z tych problemów. Kilka dni po lekturze chętnie bym z Wami pogadał o tym, co można było zrobić lepiej, gdzie można było trochę mniej dać się ponieść i tak dalej. Tylko nie wiem, czy jest w sumie po co, skoro sama lektura wciąga do tego stopnia, że plusy autentycznie przesłaniają minusy. Ba, zresztą tak naprawdę tych plusów i tak jest o wiele więcej. Oczywiście przy tym wszystkim należy pamiętać, co oceniamy – nie pretendentkę do tytułu najlepszej powieści klasycznej roku, tylko historię, która ma nieść radość i przyjemność. A to robi idealnie.

Cóż więcej dodać… Druga część jest zdecydowanie na dopalaczach i gwarantuje kupę wspaniałej zabawy. Jest kilka plot twistów, które mogą zatrząść fundamentami Waszego spojrzenia na dotychczas poznane postacie oraz wydarzenia. Oczywiście cały czas rośnie głód wiedzy na temat świata – ten jest tak rozbudowany i w tak dobrej dawce podany, że aż się łapałem na chęci zajrzenia do Wikipedii. Serio. Jeśli tak ma wyglądać cały cykl „Księżycowego Miasta”, to ja jestem kupiony całkowicie. Zwłaszcza jeśli to będzie wyglądało tak, jak w „Domu ziemi i krwi” – najpierw porządne wprowadzenie w pierwszej połowie książki, swoisty aperitif, a potem główne danie, które wjeżdża w płomieniach i wśród gwizdu fajerwerków. O nawet sobie nie wyobrażacie, jak ja tego chcę!

Łączna ocena: 9/10


Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „Księżycowe Miasto”
Dom nieba i oddechu cz. 1 | Dom nieba i oddechu cz. 2

środa, 20 maja 2020

„Kolory zła. Czerń” – Małgorzata Oliwia Sobczak

„Kolory zła. Czerń” – Małgorzata Oliwia Sobczak
Źródło: Lubimy Czytać
Autor:
Małgorzata Oliwia Sobczak
Tytuł: Kolory zła. Czerń
Wydawnictwo: W.A.B.
Stron: 448
Data wydania: 6 maja 2020

Mam taką zasadę, że jak już zacznę czytać jakiś cykl, to muszę go skończyć. Jedynym wyjątkiem jest sytuacja, w której książek się po prostu nie da czytać. Jeśli jednak jest tak, jak w przypadku „Kolorów zła” Małgorzaty Oliwii Sobczak, w którym to pierwszy tom przypadł mi bardzo do gustu, to absolutnie nie chcę ominąć kolejnych tomów. Gdy mam jakieś konkretne uwagi do wcześniejszych powieści, to moja chęć na przeczytanie następnych jeszcze bardziej wzrasta – nie ma nic lepszego niż obserwacja rozwoju twórcy, który staje się coraz lepszy w tym, co robi. Osobiście widzę progres – to, co mnie mierziło w poprzedniej powieści, zostało zlikwidowane, natomiast reszta utrzymała swój poziom.

Kaszuby to piękny skrawek Polski, o którym wiele osób nie pamięta, a jeszcze więcej nie zna ich uroku. Spojrzenie na nie i na Kartuzy – stolicę Kaszub – bywa różne. Dla Leopolda Bilskiego nie stanowią wymarzonego miejsca zamieszkania, zwłaszcza że został wręcz zesłany tam z Sopotu. Jednak dla osoby, która wraca z długoletniego wyjazdu zagranicznego, Kartuzy odsłonią piękne wspomnienia. Jednak jest pewien wspólny mianownik, który może zniszczyć sielankę oraz wrogość do miasta wszystkim, niezależnie od ich perspektywy – zło, które ma bardzo wiele lat, a które jest tak materialne, jak tylko może być zbrodnia.

Autorka chyba uwielbia mieszać teraźniejszość z przeszłością, bo mamy ponownie do czynienia z tym samym motywem. Na nasze, czytelników, szczęście, robi to dobrze. Początkowo niestety można się odrobinę zagubić w wydarzeniach, ale dobór imion poszczególnych postaci ułatwia odnalezienie się w czasie oraz w tym, kto kim jest. Ciężko ocenić, czy było to działanie zamierzone, czy wyszło przypadkiem, ale na pewno mogłoby dać do myślenia innym autorom – zwłaszcza tym, którzy potrafią wpakować dwóch Adamów w dwóch różnych liniach czasowych. Można ułatwić czytelnikowi odbiór? Ano można! Trzeba tylko chcieć!

Kolejnym podobieństwem do „Czerwieni” i jednocześnie pewnego rodzaju znakiem rozpoznawczym autorki jest lekkość pióra. Powieść naprawdę przyjemnie się czyta pod względem językowym – można wręcz płynąć przez opisy i całą historię. Żadnej „epickości” czy przesadnych metafor, ale rzeczowy, aczkolwiek również wystarczająco bogaty zasób synonimów to jest ten styl, który uwielbiam i który doceniam. Jeśli macie takie same oczekiwania od książek, to brnięcie przez „Czerń” będzie dla Was przyjemnością. Nie zmusi Was to zagotowania mózgu od barwnych łańcuchów porównań, ale ujrzycie piękno kaszubskiej przyrody przed oczami. No właśnie, bo tym razem możemy podziwiać Kaszuby oraz ich stolicę – Kartuzy.

Jest to bardzo miła odmiana, naprawdę. Akcja większości kryminałów dzieje się w jakichś wielkich miastach, natomiast małe miasta i miasteczka – tak idealne do ukrycia mrocznej przeszłości – wykorzystywane są jako miejsca satelickie. Znaczy się, nie żeby zawsze. Tym razem jednak absolutnie cały środek ciężkości został umiejscowiony w liczącym niespełna piętnaście tysięcy mieszkańców mieście w województwie pomorskim, w samym środku Kaszub. Tak naprawdę tym razem to Trójmiasto robi za miejsce satelickie, które jest tylko tymczasowo wykorzystywane. Dzięki temu mamy dostęp jako czytelnicy zarówno do pełnego zakresu możliwości, jakie dają takie małe miejscowości pod kątem ukrytych tajemnic oraz kumoterstwa wszelkiej maści, jak i do pięknych opisów przyrody. Zarówno teraźniejszych, jak i przeszłych.

W „Czerwieni”, czyli pierwszym tomie cyklu „Kolory zła” narzekałem na chaos, który wkradł się w prowadzenie dwóch linii czasowych. Zmiany były częste i nie zawsze do końca przemyślane, przez co trudno było się (zwłaszcza na początku) połapać w tym, o co w ogóle chodzi. Tym razem Małgorzata Oliwia Sobczak podeszła do tego o wiele spokojniej. Nie ma tak częstej zmiany prowadzonej aktualnie historii, do tego wszystkie rozdziały, w których zmienia się czas, są jasno i wyraźnie oznaczone. Łatwiej się jest również odnaleźć wśród postaci i miejsc. Innymi słowy, w tej kwestii jest duża poprawa, a pozostanie przy koncepcji wyciągania brudów z przeszłości, uważam za strzał w dziesiątkę. Po cichu liczę na to, że pozostanie to pewnego rodzaju znakiem rozpoznawczym autorki – nie jest to nic odkrywczego, ale kotleta też można odgrzać tak, że konsumujący będzie wielce ukontentowany jego smakiem.

Stali czytelnicy moich opinii zapewne wiedzą doskonale, że cenię sobie wykorzystywanie kontrowersyjnych tematów, jak również takich, których wszyscy boją się dotknąć. Wlicza się w to też wszystko, co może być uznawane za zbyt brutalne – zarówno pod kątem opisów, jak i brutalności dla psychiki czytelnika. Dlatego więc nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o poruszanych przez autorkę delikatnych tematach, które mogą ukłuć kogoś w duszę oraz poczucie moralnej estetyki. Nie jest to co prawda tak gładkie balansowanie na krawędzi, jak w przypadku Thomasa Arnolda, a zaledwie ostrożne badanie odbioru (w każdym razie takie odnoszę wrażenie), ale cieszę się bardzo, że Małgorzata Oliwia Sobczak zdecydowała się na ten krok. Dzięki temu kryminały oraz thrillery stają się bardziej barwne, żywe oraz rzeczywiste. Wbrew pozorom bowiem morderstwa – jakiekolwiek by nie były – to nie jedyne bestialstwa, których dopuszcza się człowiek.

Jak więc widzicie, jest to książka warta przeczytania – chociaż raczej nie ma co do niej podchodzić bez znajomości „Czerwieni”. Przeczytanie pierwszego tomu jest zresztą polecane też ze względu na wyrobienie sobie zdania o postępach, jakie poczyniła autorka pomiędzy wcześniejszą, a obecnie opisywaną książką. Jako kryminał bardziej dojrzała, z pewnego rodzaju początkiem wyrabiania sobie własnego, charakterystycznego stylu. Tak, zapewne znajdzie wiele przynajmniej tak dobrych, lub nawet lepszych książek. Warto jednak pamiętać, „iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają”, więc warto interesować się polską literaturą, zwłaszcza że Małgorzata Oliwia Sobczak jasno pokazuje: tak, można napisać dobrą historię, ubrać w piękne słowa i utrzymać czytelnika w napięciu. Oby tak dalej! Czekam na kolejną książkę!

Łączna ocena: 7/10




Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „Kolory zła”

czwartek, 14 maja 2020

[PREMIERA] „Dom ziemi i krwi” cz. 1 – Sarah J. Maas

„Dom ziemi i krwi” cz. 1 – Sarah J. Maas
Źródło: Lubimy Czytać
Autor:
Sarah J. Maas
Tytuł: Dom ziemi i krwi
Wydawnictwo: Uroboros
Tłumaczenie: Marcin Mortka
Stron: 560
Data wydania: 20 maja 2020

Twórczość autorki znam głównie pod postacią „Szklanego Tronu” – cyklu opisującego drogę pewnej zabójczyni, która przez kolejne tomy powieści zmieniała zarówno siebie, jak i otaczające ją osoby wraz z rozwojem akcji oraz zwiększającą się, ciążącą na niej odpowiedzialnością. Fascynująca to była historia, w której można było śledzić rozwój warsztatu samej pisarki. Kiedy pojawił się w Polsce pierwszy tom „Dworu cierni i róż” odpuściłem – opisy sugerowały odejście prozy w stronę, na którą nie chciałbym trafić. Czy była to dobra decyzja, ciężko stwierdzić. Na pewno jednak mogę tak nazwać decyzję o sięgnięciu po „Dom ziemi i krwi”, otwierający cykl „Księżycowego Miasta”. A w każdym razie na razie mogę to powiedzieć o pierwszej części pierwszego tomu.

Księżycowe Miasto pełne jest przeróżnych stworzeń, wśród których ludzie są na najgorszej pozycji. Bryce, jako pół-Fae, nie jest w najgorszej sytuacji, zwłaszcza jeśli doliczy się do tego fakt, że ma pełne obywatelstwo. Jej przyjaźń z Daniką również jest bardzo pomocna. Jednak chyba absolutnie nic nie przygotowało ją na to, co stanie się z jej życiem po nieprzewidzianym przez nikogo, bestialskim morderstwie. Morderstwie, o którym huczy absolutnie całe Miasto. Bryce niekoniecznie będzie mogła się już oddawać swojej pracy oraz ulubionej rozrywce – imprezowaniu w czeluściach Lunathion.

Powieść zaczyna się bombą informacyjną – Księżycowe Miasto to jedno z wielu takich miast istniejących w świecie stworzonym przez Sarah J. Maas. Świat ten ma nie tylko mnóstwo różnych ras, gatunków oraz innych określeń na przeróżne jednostki mniej lub bardziej rozumne i mniej, lub bardziej pozbawione praw, ale również dość skomplikowany system praw i hierarchii. Autorka zanurza nas w tym wszystkim od razu, chociaż nie można powiedzieć, że jest to rzut na głęboką wodę. Dostajemy płetwy oraz rurkę do oddychania. Początek jest bowiem dość… bolesny (jak wiele nowych światów), ale dość można przez niego przebrnąć dość sprawnie. 

Spora część tej pierwszej części to właśnie poznawanie Księżycowego Miasta i praw nim rządzących. Na całe szczęście idzie to dość sprawnie oraz przede wszystkim naturalnie – nie cierpię, kiedy pisarz próbuje zrobić encyklopedię ze swojej książki, bo tracę wtedy przyjemność z lektury i poznawania uniwersum. Sarah J. Maas tego nie robi, za to wplata wszystkie wyjaśnienia w dialogi lub przemyślenia postaci, przedstawiając coraz więcej szczegółów w miarę sensownych dawkach. I tak trzeba się zmierzyć z dość sporą, jak na początek nowej serii w nowym świecie liczbą postaci, więc brak konieczności zatopienia się w tonie danych o świecie jest na duży plus.

Pierwszy zgrzyt to klasyka klasyki, której mogłem się spodziewać po prozie Maas, czyli niewypowiedziane wręcz piękno większości głównych postaci. Bryce jest tak piękna, że aż Fae chcą się rzucić przed nią na kolana. Faceci są nieziemsko przystojni, że aż się kobiety rozpływają i w ogóle nie ma żadnej przeciętnej czy brzydkiej wręcz osoby. No, chyba że jest zła! To też nie jest brzydka. Piękno to jest coś oczywistego i wszędobylskiego! Nie ma różnorodności. Plus jest taki, że chociaż Bryce nie jest bogata, o czym dowiadujemy się już na samym początku. Nie wiem, czy już gdzieś istnieje, ale jeśli nie, to powinno powstać określenie na takie tworzenie postaci. Taki odpowiednik Mary Sue dla wiecznie pięknych i bogatych bohaterów, zwłaszcza jeśli występują stadami.

Wątek kryminalny płynie sobie bardzo spokojnie. Kołysze się wręcz spokojnie na falach opisów świata i przedstawienia postaci, jednak posuwa się do przodu konsekwentnie – w końcu jest tu osią całej fabuły. Bez niego nie byłoby historii, a jedynie proste przedstawienie pomysłu autorki na kolejne uniwersum. Wiele więcej na jego temat jednak ciężko w tym momencie powiedzieć, bo pierwsza część stanowi raczej coś w rodzaju wprowadzenia. Pokazuje już, na co stać pisarkę, przy okazji udowadniając, że od czasów „Szklanego Tronu” zrobiła ogromne postępy (chociaż ma cały czas swoje ulubione, a mnie drażniące nieco przyzwyczajenia). Przy okazji widać również, że ten pieszczotliwie nazywany „wątek kryminalny” rozwinie się zdecydowanie w coś większego, niż tylko jakieś tam dochodzenie prowadzone w świecie pełnym aniołów, Fae oraz nowoczesnej technologii.

Właśnie. Technologia. Wiele osób przywykło do tego, że jak technologia no to wiadomo – fantastyka naukowa. Z kolei jak jakieś anioły, elfy, magiczne bariery i inne takie kuglarskie sztuczki, no to musi być jednak czysta fantastyka, najlepiej osadzona w czymś przypominającym średniowiecze – w każdym razie, jeśli chodzi o zaawansowanie technologiczne. Na całe szczęście mamy coś takiego jak urban fantasy! Piękno samego subgatunku, jak i tego, co nam oferuje „Dom ziemi i krwi” opisują słowa Andrzeja Sapkowskiego, dotyczące właśnie tego, czym to urban fantasy jest: „Utwory, w których magia wśród kwadrofonicznego łomotu rock and rolla i ryku Harleyów wkracza do betonowo-asfaltowo-neonowej dżungli naszych miast. Magia wkracza. Wraz z nią wkraczają mieszkańcy magicznych krain. Najczęściej po to, by cholernie narozrabiać”. Wyobraziliście sobie? Świetnie! To już wiecie, czym jest nowy świat Sarah J. Maas!

Żeby nie było, oczywiście wad „Dom ziemi i krwi” nie jest pozbawiony. W każdym razie nie jest ich pozbawiona pierwsza część powieści. Jedną z nich już opisałem szerzej. Jako kolejną można dorzucić dość denerwującą manierę autorki do swatania swoich bohaterów. Celaena ze „Szklanego Tronu” na samym początku mnie trochę denerwowała – nie była postacią dobrze wykreowaną. W przypadku opisywanej książki jest o wiele lepiej, ale czar pryska, kiedy Sarah J. Maas próbuje wpleść coś, co od biedy można nazwać wątkiem miłosnym. Postacie, w które wcześniej wpatrywałem się jak w obrazek, nagle stają się kompletnie oderwane od rzeczywistości. Niestety nie w ten sposób, w którym miłość zwycięża logikę. Bardziej to przypomina niespełnione marzenia, w których skrajności się ze sobą ścierają i jak gdyby nigdy nic żyją obok siebie. Niestety nie mam tu na myśli skrajności w osobowościach postaci…

Mimo wszystko cała pierwsza część „Domu ziemi i krwi” zrobiła na mnie mega pozytywne wrażenie. Do tego wciągała z każdą kolejną stroną – nie czułem takiego przyciągania już od dawna. Świat jest nieziemsko wręcz intrygujący i dopracowany, a do tego przedstawiany czytelnikowi w sensownych porcjach. Do postaci ciężko się przyczepić – są naprawdę wyraziste i konsekwentne w swoich poczynaniach, choć potrafią zaskoczyć. Ba, nawet plot twisty już się znajdą! W tym jeden, który mnie prawie zmiótł z podłogi. Reasumując, nie mogę się doczekać sięgnięcia po drugą część. Na szczęście jednak cliffhangera nie stwierdzono na samym końcu, więc mogę śmiało poczekać, aż mi się wszystko ułoży w głowie i nabierze mocy urzędowej!

Łączna ocena: 7/10


Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „Księżycowe Miasto”
Dom ziemi i krwi cz. 1 | Dom ziemi i krwi cz. 2 | 

niedziela, 10 maja 2020

Bardzo chcę! #69 Cixin Liu – „Problem trzech ciał”

Cixin Liu – „Problem trzech ciał”
Źródło: Lubimy Czytać
Tym razem być może będziecie zaskoczeni! Ha! Pewnie się spodziewaliście jakiejś pozycji popularnonaukowej albo innego reportażu! Tym razem nie. Beletrystykę też chcę dalej czytać – chociaż to akurat widać po opiniach… Mało tego, to nie jest klasyczny dla mnie kryminał, czy fantastyka. Znaczy, literatura fantastyczna to jest, a i owszem, ale fantastyka naukowa. Na dodatek z tych bardziej hard niż soft. Czasem mnie na takie tytuły nachodzi, a całkiem niedawno odkryłem ten na bodaj Instagramie. Opis mi przypadł do gustu, do tego opinie oraz oceny dość zachęcające, więc czemu nie? Trzeba spróbować, bo wygląda na to, że jest czego. Chętnie się dowiem i to jak najszybciej.

Literatura chińska, zdobywczyni nagrody Hugo, z dużą porcją nauki, filozofii oraz szczyptą polityki i teorii spiskowych. Mieszanka potencjalnie wybuchowa, więc taka w sumie idealna dla mnie. A jeśli dorzucimy do tego nawiązanie kontaktu z obcą cywilizacją, która niestety stoi właśnie na progu zagłady (cóż, skojarzenia mogą się pewne pojawić, to prawda), to otrzymamy coś, co może być albo doskonałe, albo bardzo słabe. Sądząc po opiniach, wyszło to pierwsze. Zobaczcie zresztą sami, co możemy o tej książce przeczytać w informacjach od Wydawnictwa Rebis:

„Pierwszy tom rewelacyjnej trylogii »Wspomnienie o przeszłości Ziem«, największego w ostatnich latach wydarzenia w światowej fantastyce naukowej, porównywalnego z klasycznymi cyklami »Fundacja« i »Kroniki Diuny«.

»Problem trzech ciał« stał się bestsellerem w Chinach i zyskał ogromny rozgłos w Stanach Zjednoczonych. W 2015 roku książka otrzymała nagrodę Hugo dla najlepszej powieści.

Podczas rewolucji kulturalnej w Chinach tajna baza wojskowa Czerwony Brzeg wysyła sygnały w kosmos w poszukiwaniu inteligentnego życia pozaziemskiego. Do prac zostaje włączona Ye Wenjie, córka wybitnego fizyka zamordowanego przez czerwonogwardzistów, i dzięki niej badacze w końcu nawiązują kontakt z obcą cywilizacją stojącą u progu zagłady.

W XXI wieku naukowiec Wang Miao zostaje członkiem komisji badającej przyczyny serii samobójstw czołowych fizyków. W wyniku prywatnego dochodzenia natyka się na tajemniczą grę wirtualną o nazwie »Trzy ciała«, której celem jest uratowanie mieszkańców planety zagrożonej oddziaływaniem grawitacyjnym trzech słońc. Niebawem odkrywa, że świat tej gry wcale nie jest fikcją…”

Zainteresowani? :D 

środa, 6 maja 2020

„Para w ruch” – Terry Pratchett

Źródło: Lubimy Czytać
Autor:
Terry Pratchett
Tytuł: Para w ruch
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Stron: 428
Data wydania: 19 stycznia 2017

O książkach napisanych przez Tery’ego Pratchett zawsze warto napisać lub powiedzieć parę słów. Zwłaszcza jeśli się wróciło do nich po kilku miesiącach przerwy tak jak ja. Ostatni tom ze „Świata Dysku” przeczytałem w styczniu, wiec można z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że zrobiłem to poprzednim kwartale. A jeszcze kilka tomów do końca kolekcji mi zostało. Postanowiłem więc sięgnąć po kolejny z nich (KOLEJny, he-he), czyli „Parę w ruch”. Jak już się możecie domyślić, traktuje on o kolei żelaznej i jej początkach w Ankh-Morpork. Rzecz jasna w krzywym zwierciadle. Wyszło jak zwykle wyśmienicie!

Para jest niebezpieczna. Dowiodły tego już niezliczone pokolenia ludzi rozsmarowanych na własnych sufitach swoich własnych warsztatów. Jednak jeśli się wie, do czego służy suwak logarytmiczny i umie się z niego korzystać, to można osiągnąć sukces. I to taki, który zwróci na człowieka uwagę samego Patrycjusza oraz innych możnych tego świata. No i złość krasnoludów, o tym również nie należy zapominać. W każdym razie para jest równie niebezpieczna, co przydatna, jeśli tylko potrafi się ją kontrolować. A jeśli jest ktoś, komu uda się kontrolować cały tłum oraz kilku władców miast-państw, to jest to tylko Moist von Lipwig.

„Pokój to coś, co mamy w czasie, kiedy dojrzewa kolejna wojna”.

„Para w ruch” ma dwa przewodnie tematy, które wziął w obroty Terry Pratchett – rewolucja przemysłowa oraz równouprawnienie. Tak po prawdzie to można tutaj podpiąć jeszcze jeden, chociaż powiązany w pewnym sensie z samą rewolucją, czyli podejście do nowinek technologicznych oraz szukanie teorii spiskowych. To nawet dzisiaj można zaobserwować we współczesnym świecie, w którym kolejne odkrycia i technologie spotykają się z bezpodstawnymi i często irracjonalnymi lękami wśród wielu ludzi, nawet tych wykształconych. Czasem więc śmiech, który pojawia się podczas lektury tej konkretnej powieści, jest śmiechem przez łzy, kiedy ujrzy się te podobieństwa z obecną sytuacją na świecie. 

Warto jednak spojrzeć na „Parę w ruch” jak na resztę książek brytyjskiego pisarza i widzieć w niej po prostu dobrą rozrywkę, z której warto wyciągnąć pewne wnioski. Dużo się bowiem przewija w niej motywów dotyczących walki o równouprawnienie wśród różnych ras oraz nawet krajów. Jak zwykle Pratchett wypunktował mnóstwo stereotypów, najczęstszych (przejaskrawionych rzecz jasna) problemów oraz ataków, z którymi spotykają się różni ludzie. Kiedy się to wszystko czyta, nie sposób się nie roześmiać, jednocześnie uderzając się w czoło i myśląc, jakim cudem ktoś mógłby być taki głupi, żeby tak pomyśleć/zrobić/powiedzieć. A potem przychodzi ta chwila refleksji, w której sobie uświadamiamy, że w sumie większość otaczających nas ludzi tak myśli/robi/mówi. Najpierw więc śmiech, potem wnioski – i to jest całkiem dobra mieszanka w odpowiedniej kolejności.

„Dlatego muszę uprzedzić, że działamy jako zespół albo kończymy jako indywidualne zwłoki”.

A kto nam zapewnia mnóstwo śmiechu? Ano nikt inny jak Moist von Lipwig, znany doskonale wszystkim, którzy czytali „Świat finansjery” czy też „Piekło pocztowe”! Człowiek, który musi być w samym centrum wydarzeń i który czuje się w tym centrum jak ryba w wodzie! Jeśli pojawia się Moist, to na pewno pojawi się gdzieś też Patrycjusz, który jest idealną karykaturą tyrana, który zachowuje pozory demokracji i władzy ludu. Ogólnie rzecz biorąc „Para w ruch” to całkiem niezły miks wielu genialnych postaci, bo i William de Worde się przewija tu i ówdzie, i Lady Margolotta, jak również kilka postaci ze Straży Miejskiej. Sama śmietanka. Na brak dobrej zabawy więc nie można narzekać. Chociaż nie polecam rozpoczynać przygody ze Światem Dysku od tej książki – za dużo powiązań z wcześniejszymi wydarzeniami.

Kolejna, świetna książka od brytyjskiego pisarza, która zabiera nas we wspaniałą podróż. Z każdą kolejną powieścią ze „Świata Dysku” zastanawiam się, czy Terry Pratchett mnie czymś jeszcze zaskoczy, w końcu przeczytałem już tyle jego książek! Okazuje się, że jak najbardziej umie to zrobić. Oraz oczywiście robi to. Tutaj jednak warto podkreślić nawet kilka razy, że „Para w ruch” raczej nie nadaje się do rozpoczęcia przygody z książkami tego autora. Jest tu zbyt wiele wątków połączonych z wydarzeniami w poprzednich tomach, zwłaszcza tych, w których występuje Moist von Lipwig. Zbyt wiele niezrozumiałych sytuacji może zniechęcić do dalszej lektury. Jednak jeśli już rozpoczęliście czytanie od podcyklu opisującego tego łapserdaka i hultaja, to ten tom z pewnością Was usatysfakcjonuje!

Łączna ocena: 7/10



poniedziałek, 4 maja 2020

Co pod pióro w maju 2020?

Tak w sumie to aż się trochę prosiło, by ten post wleciał odrobinę wcześniej – w końcu właśnie zakończyliśmy weekend majowy! Trochę ubogi pod wieloma względami w tym roku. Nie dość, że jedynie piątek był bonusowym wolnym dniem, to na dodatek kwarantanna. To zdecydowanie nie był taki weekend jak kiedyś. W sumie podobno właśnie weekend majowy rozpoczynał sezon w Tatrach – w każdym razie, jeśli wierzyć taksówkarzowi, z którym rozmawiałem na ten temat podczas ostatniego wypadu w góry. Tym razem zamiast ludzi są jednak zwierzęta – nawet niedźwiedź pojawił się w zasięgu wzroku schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich! Dostojnie sobie człapał jak to niedźwiedź!

Cóż, trochę już mi się oczywiście udało przeczytać w maju, zwłaszcza że dzisiaj mam jeszcze wolne (przedłużyłem sobie trochę weekend, poleżakować można!) – mimo wszystko jednak wciąż cały miesiąc przede mną. Nie będę za bardzo wybijał się z tematyki, jaka ostatnio u mnie panuje. Trochę kryminału, trochę postapo, trochę jakiejś fantastyki. Czemu by nie? Nawet egzemplarz recenzencki się trafi! Świeżynkę więc też zobaczycie na blogu. Cóż, wiec pozostaje chyba przedstawić po prostu tytuły i okładki, prawda?

Pewnie się już domyślacie, ale jak zwykle zaznaczę, że wszystkie okładki pochodzą z serwisu Lubimy Czytać.

„Kolory zła. Czerń” – Małgorzata Oliwia Sobczak

Pamiętacie może „Czerwień”, pierwszy tom „Kolorów zła”? Był to debiut Małgorzaty Oliwii Sobczak. Bardzo udany debiut, dobrze napisany i wciągający. Z paroma problemami, ale pisarz cały czas się rozwija. Z wielką chęcią więc zobaczę, jakie postępy poczyniła autorka w kolejnym tomie, osadzonym na kaszubskiej ziemi.

„Prawo do życia” – Denis Szabałow

Druga część trylogii „Konstytucji Apokalipsy”„Prawo do użycia siły” kupiło mnie totalnie! Nie zamierzam więc dłużej czekać z kontynuowaniem przygód poznanych bohaterów, zwłaszcza że zapowiadają się niesamowicie. Więcej postapo na powierzchni! Więcej broni! Więcej taktyki, strategii! Więcej wszystkiego!

„Dom ziemi i krwi” – Sarah J. Maas

Lekturę „Szklanego tronu” wspominam doskonale – był to naprawdę świetny cykl, którego rozwój miło się śledziło. „Dwory” pominąłem, bo nie byłem pewien, czy jest to tematyka dla mnie. Jednak kiedy przeczytałem pierwsze opisy „Księżycowego miast”, to wiedziałem, że muszę to przeczytać! W maju będę miał okazję! Zwłaszcza że pierwsze opinie (oraz opinie dotyczące oryginału) są bardzo zachęcające.

„Wolni Ciut Ludzie” – Terry Pratchett

No to cyk! Kolejny Pratchett przede mną! Już zostało niewiele do końca kolekcji i tym samym głównych książek tworzących cały Świat Dysku. Wskoczymy tym razem w tematykę baśni oraz bajek i rozpoczniemy podcykl o Tiffany Obolałej. Domyślacie się, kim może być Tiffany? Czarownicą!

AUDIOBOOKI

Na pewno chcę skończyć „Trylogię husycką” Andrzeja Sapkowskiego – już dwa tomy za mną, łyknąłem je w kwietniu! Teraz pozostaje więc „Lux perpetua”. Oprócz tego być może zobaczę, czym jest serial Empik Go „Chaos” Roberta J. Szmidta. Pierwszy raz o czymś takim słyszę, jak serial audio, więc trzeba spróbować – wygląda jak słuchowisko, ale na sterydach. :D

A jak Wasze plany?

sobota, 2 maja 2020

Podsumowanie kwiecień 2020

To był w sumie pierwszy pełny miesiąc społecznej izolacji – marzec wszak oficjalnie obwarowany obostrzeniami był jedynie gdzieś od połowy. Jedynie albo aż – to już zależy od człowieka. No, co prawda ludzie i tak robili, robią i będą robić krótkie wypady z domu na jakieś spacery, żeby zaczerpnąć w miarę świeżego powietrza, jednak wciąż mnóstwo miejsc i lokali jest pozamykanych. Cóż więc innego pozostaje, jak tylko zagryźć zęby i jakoś to wszystko przetrwać. Wyjścia innego nie mamy! Książki zawsze są pomocne w takich przypadkach, tak samo zresztą, jak seriale oraz filmy. W końcu jakoś się rozerwać trzeba, a łatwy dostęp do serwisów VoD bardzo nam w tym wszystkim pomaga!

U mnie kwiecień był miesiącem jak każdy inny. Różniły się w nim w sumie święta – tym razem spędzane w bardzo wąskim gronie. Żadnych wyjazdów ani nic, chociaż chwilę się i tak w kuchni posiedziało. Oprócz tego jednak mój czas wolny nie rozszerzył się nagle ze względu na kwarantannę czy coś. Tyle samo czasu tak naprawdę miałem na różne swoje aktywności, pracę, prywatne projekty oraz rozrywkę. Ostatecznie więc moje statystyki są ponownie bardzo zbliżone do tych, które znacie z poprzednich miesięcy. Czy to źle? Z pewnością nie. Czy dobrze? Pewnie też nie – w końcu to tylko statystyki, na które po prostu lubię sobie popatrzeć.







Tym razem mi audiobooki nie podbiły statystyk. Znaczy, w pewnym sensie można powiedzieć, że podbiły, bo jednak zarówno „Narrenturm”, jak i „Boży bojownicy” są podzieleni na dwie części, jednak wciąż są to słuchowiska po ponad dziesięć godzin każde. W sumie jednak chyba wolę właśnie w ten sposób – dłużej się delektować daną pozycją. Zarówno słuchaną, jak i pisemną. Wiecie, dłużej się wtedy zostaje w danym świecie. Przy okazji muszę jeszcze trochę pokombinować z wielkością, albo dojść do tego, jak ten nowy edytor Bloggera w wersji beta traktuje obrazki – oryginalny rozmiar to 2000px x 800px, a tutaj w jakiś magiczny sposób skubaniec skaluje...



W tym miejscu również nie ma jakichś szalonych zmian – można powiedzieć, że te statystyki są bardzo stabilne. Trochę mniej postów napisałem w tym miesiącu niż zwykle, ale nie wydaje się to wpływać zbyt mocno na liczbę odsłon czy użytkowników. Facebookowy profil nieco traci na fanach, ale nic dziwnego – trochę go zapuściłem. Za to Instagram sobie powoli pnie się w górę. :)

Oczywiście nie pnie się sam z siebie, chociaż na pewno mógłbym też wiele zmienić, aby piął się jeszcze lepiej. Ba, nawet dostałem niedawno za darmoszkę korki z Instagrama od Kasi z niekulturalnie.pl – jak zajrzycie na jej profil, to z pewnością zrozumiecie, dlaczego ma prawo udzielać rad! Na pewno zabawa na Insta sprawia mi radochę i to pomimo tego, że ja się na fotografii kompletnie nie znam. Tutaj macie kolejną próbkę, tym razem zdjęcie z kwietnia, które zebrało najwięcej polubień.

View this post on Instagram

Jak tam plany na weekend? Święta są co prawda, ale pewnie dla wielu osób będą one kompletnie inne niż zazwyczaj – kwarantanna nie bierze jeńców. 😅 Ja po prostu planuję się zrelaksować i trochę pogotować – jak widzicie kawa już jest, ale książka jedynie dla picu. Najpierw obowiązki, potem przyjemność – wieczorem. 😆 ⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀ —————————————— ⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀ #czytaniejestsuper #książki #ksiazki #lubieczytac #lubieczytacksiazki #polskiebookstagramy #onemorechapter #ksiazkanadzis #dobraksiazka #czytanieuzależnia #fridayvibe #photobooks #nowaksiazka #newbooks #bookstagrammersunite #metro2033 #kawa #kawaiksiążka #bookstagrampl #zpiorem #zpioremwsrodksiazek #bookstagrampolska

A post shared by Z piórem wśród książek (@zpiorem) on


Tym razem trafiły do mnie raptem dwie książki:

Spuśćmy jednak na tę krótką listę zasłonę milczenia… Z drugiej strony podczas kwarantanny nie miałem (i w sumie cały czas nie mam) potrzeb zakupowych. Zdałem sobie jednak sprawę, że w marcu nie ująłem zakupionych e-booków – kilka mi się trafiło. W końcu zakupione, to jednak zakupione, nie w Empik Go, czy innym abonamencie. A jak zakupione, to mam je na własność. Muszę się tu pilnować. Chociaż jak widzicie, chwilowo nie wrzucam wykresów zakupionych książek – wydawały mi się jakieś takie… niepotrzebne. Chyba że uważacie, że jednak coś Wam dawały, jakiś pogląd na zmiany w mojej biblioteczce, to dajcie, proszę, znać! :)

Wspominałem, że wiele tytułów nie wyszło w tym miesiącu? Spójrzcie sami na poniższą listę:

7. „Para w ruch” – T. Pratchett

Na zakończenie oczywiście przyda się wspomnieć klasycznie o dwóch rzeczach. Pierwszą z nich jest post, który był najbardziej rozchwytywany w kwietniu, czyli „Czy nowe książki można kupić na wagę” – ależ ten wpis z 2015 roku ostatnio jest popularny.. Natomiast najwięcej wejść z innego bloga tym razem pojawiło się z Kącika z Książką prowadzonego przez Kasię. Dzięki!

A jak Wam minął kwiecień?

piątek, 1 maja 2020

Zbiorczo spod pióra – kwiecień 2020

Jak tam Pyszczki Wam miesiąc minął? Doskonale, mimo kwarantanny, która od samego początku kwietnia nas straszyła? Piękna pogoda była cały czas, ale mogłem się nią nacieszyć jedynie na balkonie. Z tej okazji aż sobie porządnie wyprałem swój leżak, który dawał mi choć odrobinę wrażenia błogiego lenienia się na łonie natury. Co prawda wokół same ściany, no ale jakoś sobie trzeba radzić… Wydaje mi się, że udało mi się to całkiem nieźle. Zwłaszcza że miałem tym razem nieco inną strategię niż wcześniej. Do tej pory cieszyłem się jak głupi odkryciem audiobooków, a następnie słuchowisk, co zakończyło się słuchaniem co chwilę coraz to nowszych tytułów. W kwietniu postanowiłem jednak podejść do tego inaczej i skupić się na dawkowaniu przyjemności!

Pewnie ci, którzy śledzą mnie na Instagramie, zauważyli, jak od marca rozpływam się co jakiś czas nad słuchowiskami. Tak, dopiero je odkryłem. Po prawie trzydziestu latach życia. W związku z tym w kwietniu skupiłem się na słuchaniu „Trylogii husyckiej” Andrzeja Sapkowskiego – miły sposób na posłuchanie czegoś wspaniałego z jednoczesnym nadrobieniem nieczytanej wcześniej trylogii. Jednak słuchowiska i audiobooki to nie wszystko – z ważniejszych tytułów przeczytałem „Miasto ślepców”, które miałem zaplanowane w swoim #5na2020. Co z resztą? Leży już grzecznie albo na blogu, albo w akapitach poniżej! 

„Narrenturm” – Andrzej Sapkowski

Format: Słuchowisko
Stron/długość: 23h 51m
Lektor: Zbiorowo

Świetnie się ubawiłem. Głównie dzięki temu, że superNOWA zrobiła genialną aranżację i wspaniałą oprawę dźwiękową, ale na pewno również dzięki samej prozie Andrzeja Sapkowskiego. Historia osadzona w XV wieku, na Dolnym Śląsku, wśród politycznych intryg oraz kościelnych wojenek świetnie koresponduje z elementami fantastycznymi. Autor nie przesadził z nimi, więc fajnie wybrzmiewają wśród bardzo szczegółowego przytaczania wydarzeń historycznych.

Trochę męczy ten sam główny motyw, czyli ciągła ucieczka głównego bohatera (który swoją drogą jest wyjątkowo miałką postacią), ale opisy oraz humor robią robotę. W sumie najlepsze co w tej książce jest to właśnie wszystko wokół głównego wątku. Nie mam pojęcia, jakbym „Narrenturm” odebrał w wersji papierowej, bo jednak słuchowisko to sztos, ale pewnie bym miał nieco więcej uwag. 

„Miasto ślepców” – José Saramago

Format: E-book
Stron/długość: 346
Tłumacz: Zofia Stanisławska

Zachwalana przez wiele osób powieść, wysoko oceniana, a do tego z nieco gorzej ocenianą ekranizacją. Długo się za tę książkę zabierałem, ale ostatecznie mi się udało. Nie mam wiele do powiedzenia na jej temat – nie powaliła mnie na kolana, chociaż muszę przyznać, że jest naprawdę dobra. Wciągająca, dająca do myślenia, naturalistyczna nawet w pewnym sensie. Ma parę ciekawych zabiegów, takich jak kompletny brak imion czy zwrócenie uwagi na sprawy najczęściej pomijane przez pisarzy w opisach takich… katastrof jak przedstawiona epidemia ślepoty.

Bardzo ciężkie w odbiorze były dialogi – pisane dosłownie ciurkiem, bez żadnych pauz dialogowych. Każda kolejna kwestia rozpoczynała się po prostu dużą literą. Na dłuższą metę było to mega męczące i niestety rozbijało skupienie na treści. A szkoda, bo jest to naprawdę świetna historia opisująca świat po epidemii. Bardzo znamienna w czasie, w którym wszyscy grzecznie siedzimy na kwarantannie...

„Boży bojownicy” – Andrzej Sapkowski

Format: Słuchowisko
Stron/długość: 23h 31m
Lektor: Zbiorowo

Wciąż to samo słuchowe widowisko, co „Narrenturm”, choć już nieco inne klimaty fabularne. O wiele mniej rzucania bohaterów na prawo i lewo, tematyka bardziej spójna i kręcąca się jeszcze mocniej wokół historycznych wydarzeń. Chociaż jednocześnie Andrzej Sapkowski wrzucił tutaj jeszcze więcej spirytyzmu oraz przyprawił to szczyptą fantastyki. Na korzyść jednak, zdecydowanie na korzyść – w każdym razie mi się takie połączenie niesamowicie podobało. Nadaje książce specyficznego klimatu.

Wydaje mi się, że mógłbym mieć pewien problem z pozytywnym odbiorem papierowej wersji. Dopiero pod koniec słuchania „Bożych bojowników” oswoiłem się z tą formą książki na tyle, żeby zwrócić uwagę na coś więcej, niż tylko doskonałe wykonanie i ucztę dla uszu. Niektóre sceny wydają się nieco infantylne, a część działań bohaterów kompletnie oderwanych od jakiejkolwiek logiki. Przyznać jednak muszę, że samo wykonanie słuchowiska odciąga umysł czytelnika i po prostu przedstawia mu wspaniałe widowisko. A ostatecznie w końcu o to mniej więcej chodzi – o dobrą zabawę!

„Ślepnąc od świateł” – Jakub Żulczyk

Format: Papier
Stron/długość: 520

Książka, o której głośno było parę lat temu – jak również o serialu, który możemy oglądać w HBO Go. Historia Jacka, który przyjechał do Warszawy z Olsztyna i początkowo chciał zostać artystą. Coś jednak poszło nie tak i zarabia kupę szmalu, choć w niekoniecznie legalny sposób. Choć dla niektórych osób jego usług są o wiele ważniejsze niż opieki medycznej.

Oceniam ją bardzo, ale to bardzo wysoko, jednak nie piszę osobnej, pełnej opinii o niej. Po prostu nie wiem co powiedzieć, jak ją rozłożyć – pochłonęła mnie bez końca, trzymała w napięciu i kusiła nawet wtedy, gdy trzeba było iść już spać. Jednak było to kuszenie bardzo ogólne, takie, w którym nie umiem się rozwodzić nad szczegółami. Na pewno genialna była postać Daria, niesamowita historia Jacka i barwnie ukazany świat podziemia, choć bez przegięć. Wyglądał tak, jak można sobie to wyobrażać, jednak czort jeden wie, w ilu procentach pokrywa się z faktami. W każdym razie mocna i dobra powieść.

Wszystkie okładki pochodzą z serwisu Lubimy Czytać.