wtorek, 28 maja 2019

[PREMIERA] „Cień” – Adrianne Strickland, Michael Miller

„Cień” – Adrianne Strickland, Michael Miller
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Adrianne Strickland, Michael Miller
Tytuł: Cień
Wydawnictwo: Uroboros
Tłumaczenie: Jakub Radzimiński, Dorota Radzimińska
Stron: 524
Data wydania: 5 czerwca 2019


Można powiedzieć, że Wydawnictwo Uroboros słynie z nietuzinkowej literatury fantastycznej, która mimo swojej prostoty stanowi niezwykle interesującą i wciągającą lekturę. Większość ich książek, z którymi miałem do czynienia spełniła moje oczekiwania i zapewniła mi dużą dawkę przyjemności podczas czytania. Nic więc dziwnego, że staram się sięgać po tyle ich nowości, ile się tylko da, nawet jeśli jako alternatywę mam sporo jeszcze nie rozpoczętych klasyków. Tym razem przytuliłem pierwszy tom cyklu „Kroniki Kaitanu”, który jest jedną z tych „powieści z kosmosu”, których akcja skupia się głównie na pokładach statków kosmicznych. Co prawda o samej książce nie można powiedzieć, że jest „wywalona w kosmos”, ale ma potencjał i to spory.

Po Wielkim Upadku galaktyka nie jest już taka jak kiedyś – zmieniło się wiele, ale jedna rzecz jest stała od zawsze. Wielkie rody królewskie niezmiennie władają poszczególnymi częściami i mają w głębokim poważaniu to, co dzieje się na planetach takich jak Alaxakia. No, chyba że akurat żyje na niej młoda dziewczyna, zajmująca się połowem Cienia, której bezpośredni związek z tą substancją może okazać się kluczem do połączenia Cienia z materią organiczną. O Quole Uvgamut, należącą do jednej z najstarszych rodzin na planecie, walczy nie tylko ród Dracortów, ale również ich polityczni wrogowie. Walka między wielkimi rodami jest jednak tylko tłem dla walki, którą będzie musiał stoczyć Nev, rozdarty pomiędzy lojalność wobec rodziny, a własne wartości.

Przyznać od razu trzeba, że nie jest to historia najwyższych lotów, ale mimo to nie tylko ciekawie poprowadzona, ale równie interesująco skrojona. Wiele już było książek opowiadających o bliżej nieokreślonej przyszłości, w której kosmos został skolonizowany. Jeśli do tego dorzucimy tajemniczą katastrofę, która zmieniła jego oblicze, to mamy przepis na jedną z wielu książek. Adrianne Strickland oraz Michael Miller potrafili jednak z doskonale wszystkim znanym składników upichcić coś, co konsumuje się z przyjemnością, czując przy tym nowe smaki. Nie zmienia to jednak faktu, że rodzinie królewskiej raczej nie można by było zaserwować takiego dania. Brak mu pazura i tajnego składnika, który mocno wyróżniałby je na tle innych dań.

Cała historia opisywana jest na zmianę z dwóch perspektyw – Neva oraz Quoli (mam nadzieję, że to imię się odmienia, bo jeśli nie, to właśnie strzeliłem niezłą gafę). Najczęściej autorzy przerywają narrację jednego z bohaterów i przechodzą do kolejnego w sposób płynny, chociaż zdarzają się również „zakładki” – cofnięcie się z wydarzeniami, aby historia miała więcej sensu. Na pewno daje to książce więcej dynamiki oraz w pewnym sensie tworzy coś w rodzaju save pointów. Mówi wręcz „o, tutaj możesz przerwać i w razie czego wrócić do tej strony jeśli zapomnisz co się działo”. Co prawda nie da się przeskoczyć całkiem narracji jednej z postaci i jednym ciągiem przelecieć przez wszystkie rozdziały opisywane z punktu widzenia tylko tego konkretnego bohatera, ale osobiście tak czy siak uważam tego typu budowę za zaletę. Na dodatek zaletę dobrze wykorzystaną i poprawnie skonstruowaną.

Nieco irytowały wątki obyczajowe, gdyż zwyczajnie były w mojej opinii za długie. Gdyby je wyciąć to książka straciłaby zapewne około stu pięćdziesięciu stron na objętości. Wyjątkowo nie mam na myśli wcale samej kwestii uczucia, które jak się można domyślić (i wyczytać z opisów „Cienia”) zaczęło się tworzyć pomiędzy dwójką głównych bohaterów, ponieważ o dziwo nawet ja widzę, że ma ono podstawy. Ba, tak naprawdę bez niego nie byłoby takiej, a nie innej fabuły. Mam na myśli raczej długie, nudne i kompletnie nic nie wnoszące opisy przygotowań do spotkań, wiele elementów samych spotkań oraz pozostałą otoczkę, którą autorzy stworzyli wokół głównego wątku. Zwłaszcza, że nie wyszła ona zbyt dobrze. Ani nie wniosła niczego konstruktywnego do historii, ani nie była lejkiem, który sprowadza czytelnika do punktu kulminacyjnego. Po wycięciu kilkudziesięciu stron powieść nie straciłaby ani sensu, ani możliwości bycia poprowadzoną zgodnie z założenia autorów. Trzeba więc niestety przebrnąć przez to i owo.

Kiedy jednak już dochodzi do jakiejkolwiek akcji lub choćby uchylenia rąbka tajemnicy, którą spowite są działania rodów królewskich, to ciężko się oderwać. Tutaj trzeba przyznać, że Adrianne Strickland oraz Michael Miller wiedzą jak zbudować napięcie, w jakim tempie przeprowadzić czytelnika przez poszczególne wydarzenia oraz w jakich punktach kończyć rozdziały. Ma to znaczenie zwłaszcza w kontekście tego, w jaki sposób prowadzona jest narracja – z punktu widzenia dwóch różnych osób. Brawurowe ucieczki, ambitne akcje przeprowadzane przez bohaterów, szybkie walki ogólnie rzecz biorąc robią robotę. Widać, że zostały napisane w sposób nieco defensywny, jakby autorzy chcieli uniknąć błędów nawet kosztem wielkiego „WOW”, ale przynajmniej wyszło dość zgrabnie i interesująco. Autorzy również wiedzą w jakim tempie prowadzić całą fabułę, ponieważ nawet mimo kilku zastrzeżeń do książki, które mam, potrafiła mnie przy sobie przytrzymać. Zwłaszcza końcówka.

Nie jest to pozycja pozbawiona wad, ale na szczęście nie są to problemy, których nie można wyeliminować w kolejnych tomach. Tak naprawdę to niektóre z moich zarzutów mogą się dla innych okazać wręcz zaletami – jak choćby mocno rozbudowany wątek obyczajowy. Niewiele co prawda dowiadujemy się o samym świecie stworzonym przez Adrianne Strickland oraz Michaela Millera, jednak podstawowe informacje dotyczące podziału politycznego oraz historii zostały zawarte. „Cień” wydaje się być dobrym początkiem z potencjałem na coś jeszcze lepszego. Zwłaszcza jeśli w kolejnych tomach dowiemy się nieco więcej o Wielkim Upadku, różnicach pomiędzy życiem przed nim oraz po, a także o podziale sił w całej galaktyce (w pierwszym tomie mamy jedynie przedsmak całej sieci intryg, powiązań, kontaktów oraz możliwości). Daję szansę, choćby dlatego, że ostatnie sto stron kompletnie nie pozwoliło mi się oderwać od lektury, nawet w obliczu konieczność wstania z samego rana.

Łączna ocena: 6/10


Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „Kroniki Kaitanu”

środa, 22 maja 2019

„Happy Mózg. Skąd bierze się szczęście i co mózgowi do tego” – Dean Burnett

„Happy Mózg. Skąd bierze się szczęście i co mózgowi do tego” – Dean Burnett
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Dean Burnett
Tytuł: Happy Mózg. Skąd bierze się szczęście i co mózgowi do tego
Wydawnictwo: Feeria Science
Tłumaczenie: Anna Binder
Stron: 384
Data wydania: 15 maja 2019


Mózg to niezwykle fascynujący narząd, a do tego kryjący przed człowiekiem jeszcze mnóstwo tajemnic. Naukowcy co chwilę dochodzą do nowych wniosków dotyczących jego funkcjonowania, jednak potencjał badawczy jest nieskończony – zupełnie tak, jak nieskończone wydają się być możliwości mózgu. Cieszę się bardzo, że pojawia się na rynku coraz więcej książek popularnonaukowych dotyczących tego narządu, gdyż pomagają one nie tylko zrozumieć skąd się biorą pewne emocje, uczucia, zachowania czy schematy, ale również dzięki nim można samodzielnie starać się walczyć ze swoimi słabościami i lepiej kierować swoim życiem. Tym razem sięgnąłem po książkę, która stara się wyjaśnić skąd się bierze szczęście i jaką rolę w tym szczęściu ma nasz mózg. Ciężko uznać, że po lekturze zdobyłem tę wiedzę, ale nie wynika to z jakości książki, a z tego, jak bardzo nasz mózg jest skomplikowany w obliczu szczęścia.

Dopamina, serotonina, oksytocyna – o tych neuroprzekaźnikach słyszał chyba każdy. Pojawiają się nawet w mediach, gazetach, telewizji śniadaniowej i kolorowych magazynach. Zazwyczaj kojarzone są w taki czy inny sposób z przyjemnością, nagrodą – szczęściem. Czy jednak da się tak prosto uczucie szczęścia sprowadzić jedynie do jednego lub kilku neuroprzekaźników? Czy można określić konkretne miejsce w mózgu, które odpowiedzialne jest za to, czy człowiek czuje się szczęśliwy czy też nie? Dean Burnett, neurobiolog, po raz kolejny zmierzył się z wyzwaniem, jakie rzucił mu narząd umieszczony w czaszce i nawet chciał sam badać swój mózg! Okazało się jednak, że badanie szczęścia jest bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać.

„Jakby co, jestem tylko neurobiologiem. W sprawie rzeczy, które nie plaskają po upuszczeniu na posadzkę, marny ze mnie pożytek”.

Dean Burnett ma na swoim koncie już inną książkę dotyczącą mózgu, a która została wydana w Polsce – „Gupi muzg. W co tak naprawdę pogrywa twoja głowa?” – ma więc teoretycznie doświadczenie w pisaniu książek popularnonaukowych. Widać to dość jasno i wyraźnie w „Happy Mózg”, które przepełnione jest lekkim, nieinwazyjnym humorem oraz mnóstwem informacji podanych w bardzo przystępny sposób. Przy okazji cała książka napisana jest w takiem gawędziarskiej formie, w której autor nie tylko przedstawia same fakty, badania oraz wnioski wyciągnięte na ich podstawie, ale również historię, w jaki sposób doszedł do takich, a nie innych rozważań i wyników badań. W pewnym sensie można powiedzieć, że „Happy Mózg” jest fabularyzowaną książką popularnonaukową, jakkolwiek dziwnie by taki twór nie brzmiał.

To, co tygryski lubią najbardziej w pozycjach popularnonaukowych, czyli bogata bibliografia, może zostać uznane za odhaczone. Ponad trzydzieści stron przypisów odsyłających do konkretnych pozycji (badań, opracowań, książek etc.) to w zupełności wystarczająca liczba, aby uznać temat za wyczerpany. Podzielone są na rozdziały, a numeracja kolejnych przypisów rozpoczyna się na początku każdego z rozdziałów, więc nie będzie dużego problemu ze znalezieniem interesującego nas fragmentu. Oprócz zbiorczych, bardziej naukowych odnośników, możemy również nacieszyć się bardziej żartobliwymi komentarzami samego autora, które odnaleźć możemy na dole strony z konkretnym, niezrozumiałym lub śmiesznym fragmentem.

Dean Burnett nie skupia się na suchych faktach czy samych badaniach, ale stara się pokazać również wyjątki od reguły. W końcu z mózgiem nie jest wcale tak prosto i nic nie jest oczywiste, jakbyśmy chcieli żeby było. Wielokrotnie podkreśla, że nawet obecny, teoretycznie przebadany porządnie temat, niekoniecznie da się zamknąć w z góry określonej klatce. Często może się okazać, że reguła ma tak wiele odstępstw, że wręcz przestaje być regułą. W tym całym chaosie autor potrafi jednak wskazać ścieżkę, którą czytelnik powinien podążać, aby choć trochę spróbować zrozumieć swoje szczęście. To, czy nam wszystkim się to uda osiągnąć, czy zrozumiemy i postanowimy coś z tą wiedzą zdobyć, zależy jednak wyłącznie od samych. No, i kaprysów naszego mózgu. I do tego neuroprzekaźników. Jak również naszego otoczenia. No i genów, geny są też ważne! No właśnie.

„Jeśli ludzie są najinteligentniejszymi ze stworzeń, to czy od samego początku nie powinniśmy być sprawniejsi? Dlaczego nie wyłaniamy się z łona matki z sonetami Szekspira na ustach, upodobaniem do latte i aktówką pod pachą?”.

Bardzo fajnym elementem, który urozmaica zwłaszcza te bardziej naukowe fragmenty, są rozmowy z różnymi ludzi, głównie ekspertami w danym temacie. Dean Burnett podzielił całą książkę na kilka różnych tematów, którym poświęca całe rozdziały. Rozkłada w ten sposób kwestię szczęścia na wiele czynników i stara się je tak szczegółowo omówić, jak tylko się da. Na całym świecie żyje mnóstwo ludzi, więc oczywistym jest, że znajdą się specjaliści w niemalże każdym możliwym temacie, a autor to skrzętnie wykorzystuje. Przeprowadził z nimi rozmowy, z których sam wyciąga wnioski, ale również przekazuje Czytelnikowi to, czego się dowiedział w trakcie spotkania. Zwiększa do wartość merytoryczną „Happy mózgu”, a jednocześnie wprowadza pewien element niespodzianki – czasem się bowiem okazuje, że po takiej rozmowie dotychczasowe przemyślenia autora muszą zostać poddane jeszcze bardziej szczegółowej analizie. Innymi słowy możemy obserwować również proces pomyłek, jakie zdarzają się naukowcom podczas ich badań.

Świetna książka, w barwny sposób obrazująca skąd tak naprawdę się bierze szczęście, czym ono jest oraz jakie ośrodki mózgu odpowiadają za jego odczuwanie czy też „wytwarzanie”. Sporo humoru, takiego naukowego rzecz jasna, duża liczba opracowań naukowych wykorzystanych podczas tworzenia tej pozycji oraz mnóstwo przykładów z życia codziennego. Jeśli dorzucimy do tego sfabularyzowanie całości, to okazuje się, że „Happy mózg” jest bardzo ciekawą alternatywą dla każdego fana lekkich książek, które jednak dają również wartość merytoryczną. Znajdziemy w środku również o wiele bardziej skomplikowaną terminologię, która wyjaśnia bardziej zawiłe zasady działania mózgu, więc na to również trzeba być przygotowanym – zwłaszcza terminologie typowo neurobiologiczną, wraz z nazwami poszczególnych elementów mózgu. Warto sięgnąć, jeśli ma się ochotę spróbować zrozumieć czemu się śmiejemy z głupich żartów i dlaczego długotrwałe związki jednym dają szczęście, a innym wręcz przeciwnie.

Łączna ocena: 8/10



Za możliwość przeczytania dziękuję

czwartek, 16 maja 2019

„Pomniejsze bóstwa” – Terry Pratchett

„Pomniejsze bóstwa” – Terry Pratchett
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Terry Pratchett
Tytuł: Pomniejsze bóstwa
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Stron: 378
Data wydania: 29 września 2016


To już kolejny miesiąc, w którym czytam Pratchetta! Udaje mi się jak na razie trzymać swoje tempo jednej książki tego brytyjskiego autora miesięcznie, a do tego cały czas czytam tytuły po kolei, zgodnie z ich ukazywaniem się w kolekcji Świata Dysku. Tym razem padło na „Pomniejsze bóstwa”, należące do cyklu o Starożytnych Cywilizacjach. Poprzedni tom, czyli „Piramidy” nie należały może do najlepszych powieści Pratchetta, ale pokazywały coś zupełnie innego niż znani doskonale wszystkim fanom twórczości autora Śmierć, Rincewind czy Samuel Vimes. „Pomniejsze bóstwa” są kolejnym przykładem odejścia nieco od koncepcji cyklu obejmującego kilka kolejnych książek, a do tego rozgrywa się daleko poza Ankh-Morpork. Tym razem jednak nie mam praktycznie żadnych, większych zastrzeżeń!

Aby bogowie mogli istnieć, potrzebna jest wiara. Aby wiara miała sens, potrzeba bogów. W ten sposób koło się zamyka, chociaż ma w sobie o wiele więcej logiki, niż można sądzić. W końcu czyż biedronka nie potrzebuje mszyc, a mszyce biedronek? Zapewne tak by pomyślał Brutha, nowicjusz w Cytadeli, który codziennie walczy z głosami i stara się nie poddać demonom. Podobnie walczą pomniejsze bóstwa, jednak o zupełnie coś innego – o wiarę kogokolwiek (lub czegokolwiek), kto (lub co) znajdzie się wystarczająco blisko, aby dostrzec małe cuda. Czasem większe, a czasem po prostu człowiek uzna dane wydarzenie za chory głos w jego własnej głowie. 

Brytyjski pisarz tym razem pojechał po bandzie dość ostro! Oczywiście w pozytywnym tego zwrotu znaczeniu, w każdym razie według mnie. Każda jego książka to w mniejszym lub większym stopniu wyśmiewanie pewnych charakterystycznych cech danej grupy społecznej, zjawiska, przyzwyczajeń ludzkich czy dowolnego innego elementu, jaki można znaleźć w ludzkim życiu. Jeszcze nigdy jednak nie widziałem tak dosadnego, a zarazem zabawnego (choć graniczącego z groteską w wielu momentach) wyśmiania tak wielu stereotypów. Tak, nie bez powodu tytuł tej powieści to „Pomniejsze bóstwa – Terry Pratchett wziął na warsztat religie i rozmontował je na czynniki pierwsze. Na pierwszym planie widać zdecydowanie nawiązania do jednej religii, w głównej mierze, ale w ostatecznym rozrachunku dopatrzeć się można wielu z nich.

„– Zadziwiające.Kolejna pauza, bagno milczenia, gotowe pochwycić mastodonta nieprzemyślanej uwagi”.

Wspomniałem, że wielokrotnie humor zawarty w tej powieści ociera się o groteskę, jednak w mojej opinii nie o obrazoburstwo. Jak wiadomo, temat religii jest dość… delikatnym tematem. Tak jak polityka czy upodobania kulinarne. Oj, jak łatwo jest powiedzieć o jedno słowo za dużo w tych tematach, wojna murowana. Na całe szczęście Terry Pratchett po raz kolejny udowodnił, że wie jak coś wyśmiać, bez obrażania. Rzecz jasna jeśli ktoś będzie chciał się czuć obrażony, to zostanie, ale jeśli miałbym spróbować obiektywnie spojrzeć na zarówno same żarty, jak i całokształt budowy Omni wraz z jej systemem polityczno-religijnym, to ciężko mi się dopatrzeć jawnej pogardy czy chęci obrażenia kogokolwiek. Za to widzę mnóstwo wytykania palcem tych najbardziej absurdalnych, nielogicznych czy wręcz mrocznych elementów, które występują w wielu religiach. 

Miłą odskocznia w „Pomniejszych bóstwach” jest też miejsce akcji, czyli Omnia wraz otaczającymi ją innymi krajami, takimi jak Efeb, Tsart czy Djelibeybi. Wszystkie oczywiście stworzone na modłę starożytnych cywilizacji, takich jak Egipt, i czerpiące z nich garściami. W Świecie Dysku pojawiają się oczywiście zarówno krótkie informacje o tych krajach, jak i nieco dłuższe opisy ludzi stamtąd pochodzących, jednak jak do do tej pory nie miałem okazji bliżej przyjrzeć się ani społeczeństwu poszczególnych krajów (nie licząc Djelibeybi w „Piramidach”), ani ich geografii. Świat Dysku często kojarzy się albo  Ankh-Morpork, albo z Ramtopami, miło więc poznać kolejną część noszonego na skorupie żółwia świata. Zwłaszcza, że żółw w tym tomie jest niezwykle symboliczny!

„Bogowie nie lubią ludzi, którzy nie pracują. Ludzie, którzy nie są przez cały czas zajęci, mogliby zacząć myśleć”.

Dość interesująca jest też kwestia „walki” zwolenników teorii, że cały świat to kula, z osobami twierdzącymi, że świat to dysk podtrzymywany przez cztery słonie stojące na grzbiecie wielkiego żółwia. W czasach, w których powstawały „Pomniejsze bóstwa” taki konflikt miał zupełnie inne znaczenie niż teraz, w roku 2019. Tak naprawdę wszędzie wokół można zauważyć ostre dyskusje, które dotyczą podobnego problemu, ale rzeczywistego, w odniesieniu do Ziemi. Co prawda waloru edukacyjnego w odniesieniu do tego tematu powieść ta nie ma, ale na pewno pozwala na spojrzenie z zupełnie innej perspektywy – kompletnie odwrotnej. Sam Pratchett chyba nie przewidział, że jeden z mniej istotnych wątków w książce, którą pisał, będzie kiedyś aż tak namacalny.

Bawiłem się przednio podczas lektury, naprawdę. Piszę i mówię to przy okazji opisywania wrażeń po przeczytaniu niemalże każdej książki, którą napisał Terry Pratchett, ale tym razem mogę to jeszcze mocniej podkreślić. Tak, świetna powieść, pełna celnych uwag i krytyki, zarówno rzeczy współczesnych, jak i historycznych. Mnóstwo humoru (często czarnego) oraz kompletnie inny klimat niż ten, do którego brytyjski pisarz przyzwyczaił swoich fanów. Gorące piaski pustyni połączone z różnorodnymi sposobami rządzenia poszczególnymi krajami to coś, co można nazwać tchnieniem nowości w Świecie Dysku. Nawet jeśli to tchnienie pochodzi z gorącej patelni pełnej żółwi, jaszczurek, węży oraz Pomniejszych Bóstw.

Łączna ocena: 8/10

niedziela, 12 maja 2019

„Złomiarz” – Paolo Bacigalupi

„Złomiarz” – Paolo Bacigalupi
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Paolo Bacigalupi
Tytuł: Złomiarz
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Wojciech M. Próchniewicz
Stron: 288
Data wydania: 6 marca 2013


Kiedy widzę słowo „MAG” przy nazwie wydawnictwa, które wydało daną książkę, to myślę sobie, że zdecydowanie warto ją kupić. Jeśli więc obok tej nazwy zobaczę nalepioną nową cenę, która wynosi raptem 6,99 zł, to nieważne co by się działo, dany tytuł zaraz wyjdzie ze sklepu razem ze mną. Mniej więcej taka jest historia tego, w jaki sposób „Złomiarz” trafił do mnie. Niepozorna książeczka, która swoim opisem zapewnia czytelnika, że zostanie zabrany do alternatywnego świata, w którym nie ma wcale niesamowitych, technologicznych nowinek, za to jest ogromna przepaść między poszczególnymi warstwami społeczeństwa. Obietnice to jedno, a rzeczywistość to drugie, a tutaj niestety okazuje się, że aż tak wesoło i wspaniale z tą książką to nie jest.

Brzegi Zatoki Meksykańskiej tętnią życiem – a dokładniej gorączkowymi próbami utrzymania tego życia przez każdego, kto pracuje w stoczniach rozbiórkowych. Wielkie tankowce oraz inne ogromne statki, które kiedyś majestatycznie sunęły po okolicznych wodach, teraz leżą martwe na brzegach i rozbierane są ze wszystkiego, co można cennego na nich znaleźć – czyli metalu. Jednym z pracowników jest Nailer, który pracuje w lekkiej ekipie. Gdy po jednym z większych sztormów trafia na rozbity w głębi wyspy kliper, czuje że złapał Bogów za nogi. Niespodzianka, którą znajdzie pod pokładem, może jednak nieco pomieszać mu szyki w szybkim zdobyciu bogactwa. Zwłaszcza jak się okaże, że ta niespodzianka potrafi chodzić i jest piękną, młodą kobietą ociekającą wręcz złotem…

„Kiedyś, dawno temu, Nowy Orlean oznaczał wiele rzeczy: jazz, Kreoli, miasto tętniące życiem, Mardi Gras, imprezy, zapomnienie; oznaczał pochłaniającą wszystko bujną zieloną roślinność. Teraz oznaczał tylko jedno. Przegraną”.

Początek książki zachęca bardzo mocno, zwłaszcza kreacją świata – brzegi Zatoki Meksykańskiej pozbawione są jakichkolwiek udogodnień, za to zalegają na nich wraki ogromnych statków, których wyposażenie to jedynie metal wszelkiego rodzaju. Paolo Bacigalupi stworzył klasyczny obraz społeczeństwa dla dystopii – przeogromna przepaść pomiędzy biedotą, która to stanowi zdecydowaną większość społeczeństwa, a najbogatszymi, o których ludzie tylko głównie słyszeli legendy. Rzeczywistość wykreowana przez autora bazuje na doprowadzeniu do upadku miast przez ludzi, a konkretniej przez ich (czy też – nie bójmy się tego sformułowania – naszą) chciwość, pogoń za pieniądzem bez względu na koszty, jakie musi ponieść natura naginana do woli człowieka.

Niestety sam świat i jego kreacja to nie wszystko. Książce potrzebny jest zarówno sam pomysł, jak i jego wykonanie, a to trochę kuleje. W niektórych momentach można odnieść wrażenie, że autor nie do końca wie co robi i wcale nie przemyślał pewnych aspektów. Jakby stworzył sobie oś czasu całej historii, na którą naniósł kamienie milowe i po prostu starał się przeskoczyć pomiędzy nimi. W efekcie dość często sceny są nudne, nie wciągają ani trochę i tylko marzy się o tym, aby jak najszybciej przez nie przebrnąć. Ponad to niektóre postacie są naprawdę świetnie skrojone (jak ojciec Nailera), natomiast inne są tak bardzo bezpłciowe, że to aż boli. Widać też dużą niekonsekwencję w utrzymywaniu zasad, którymi rządzi się stworzony przez autora świat. Jest tu tak dużo wyjątków od reguły, że niestety staje się to bardzo nienaturalne i mocno przeszkadza w odbiorze.

„– Ale Fuksiarz ma o wiele lepiej niż my.– Jasne. – Splunął. – To jest to, co sobie mówi prosiak w chlewie, kiedy jego brata mu zarzynają na obiad. – Wzruszył ramionami. – I tak jesteś w chlewie. I tak umrzesz”.

Samo zakończenie (książki rzecz jasna, nie całej historii, jest to bowiem dopiero pierwszy tom) również nie powala na kolana. Jest po prostu… poprawne. Takie rzemieślnicze. Ciężko jest mi się do czegoś przyczepić w nim, ale tak samo ciężko jest mi cokolwiek pochwalić. Nie ma tu żadnego cliffhangera, ciężko szukać również obietnicy czegoś niesamowitego, co dopiero ma nadejść w kolejnym tomie, jednak jednoznacznie widać zakończenie pewnego etapu i otwarcie kolejnego. To w sumie kolejny przykład na to, że „Złomiarz” jest poprawną powieścią, której mocną stroną jest poprawność wykonania oraz świat wykreowany przez autora, jednak brakuje jej ikry. Nie porywa w żadnym aspekcie i nie może się równać do wielu innych pozycji wydanych przez Wydawnictwo MAG.

Wiele więcej na jej temat powiedzieć jest mi ciężko. Na pewno sięgnę po drugi tom, choćby po to, aby wgryźć się jeszcze mocniej w kreację świata. Być może dowiem się czegoś więcej na temat nie tylko samych podziałów społecznych, ale również tego, w jaki sposób całe to społeczeństwo działa według zupełnie nowych zasad. Bardzo żałuję, że powieść nie była bardziej porywająca, ponieważ drzemie w niej ogromny potencjał – nie mamy do czynienia z klasycznym obrazem postapokaliptycznego świata, ale z hybrydą katastrofy oraz naturalnego rozwoju ludzkości. Liczę na to, że to, co mogłem przeczytać w tej książce, to nie wszystko, co ma do powiedzenia Paolo Bacigalupi. Liczę na więcej i jest to kolejny powód, dla którego planuję wziąć się za następną część. Nawet pomimo pozytywnych wspomnień, które jednak nie budzą we mnie entuzjazmu. 

Łączna ocena: 6/10

piątek, 10 maja 2019

Bardzo chcę! #57 – „Powiesić, wybebeszyć, poćwiartować czyli historia egzekucji” Jonathan J. Moore

Źródło: Lubimy Czytać
Znowu na mojej liście książek, które najbardziej chcę przeczytać (lub po prostu zwróciły mocno moją uwagę, więc chcę je wyróżnić) trafił tytuł, który nie jest beletrystyką. Tym razem jednak nie jest przedstawicielem tematyki medycznej, chociaż jakby się bardzo uprzeć, to może dałoby się go w niej sklasyfikować. :) W końcu pewnie tu i ówdzie (a może nawet w tej książce) mogłyby się pojawić głosy, że trzeba znać ludzki organizm, aby wiedzieć w jaki sposób kogoś stracić. Zarówno jeśli chce się dla niego szybkiej i czystej egzekucji, jak również tej nieco mniej przyjemnej, a obiecującej mnóstwo bólu i cierpienia. Taka historia egzekucji jest z jednej strony dość kontrowersyjnym tematem, a z drugiej niezwykle ciekawym – jak zresztą niemal wszystko, co na pierwszy rzut oka wydaje się być banalne, prostackie, brutalne i niezbyt wyrafinowane.

Książka opowiada właśnie wspomnianą historię egzekucji począwszy od czasów starożytnych, aż po czasy (powiedzmy) najnowsze. Nie wiem czy wiecie, ale kara śmierci przez ling chi stosowana była jeszcze na początku XX wieku w Chinach. A była to dość brutalna i „widowiskowa” forma egzekucji, w języku polskim znana jako kara tysiąca cięć. Pojawiła się między innymi w „Historii chińskich tortur”, o której opinię możecie przeczytać na moim blogu. Tam się jednak skupiali na ogólnie pojętych torturach i to w Chinach, natomiast w tym przypadku książka opisuje egzekucje na całym świecie. Zobaczcie jednak co dokładnie zawiera opis Wydawnictwa. :)

„Największa rozrywka w średniowieczu? Oczywiście – publiczna egzekucja!  
Miażdżenie, palenie, ćwiartowanie, topienie, gotowanie żywcem i nabijanie na pal. Średniowieczny mieszczanin byłby zawiedziony nowoczesnymi metodami wykonywania kary śmierci. 
Ta książka to bezkompromisowe spojrzenie na historię egzekucji na przestrzeni wieków. W miarę jak poznajemy kolejne zabójcze techniki – od działającej z szybkością błyskawicy gilotyny, po długie i powolne obdzieranie żywcem ze skóry – jedno staje się pewne – uśmiercanie to od zawsze dynamicznie rozwijająca się branża!  
Zaczniemy od starożytnych widowisk w Koloseum, gdzie skazańców rozrywały na strzępy dzikie zwierzęta. Później przeniesiemy się do średniowiecza – czasów czarownic i najbardziej wymyślnych tortur. Przyjrzymy się też misternej sztuce wieszania na szubienicach. Czeka nas również wizyta we Francji, ojczyźnie gilotyny. A w XX wieku? Krzesło elektryczne, komora gazowa oraz zastrzyk trucizny. 
Jak długo obcięta przez kata głowa pozostaje świadoma? Czy można przeżyć własną egzekucję? Czy kat to dobry zawód?  
Ta pełna krwawych ilustracji, rozkosznie makabryczna książka to lektura nie dla ludzi o słabych nerwach i zdecydowanie tylko dla dorosłych.”

Czujecie się zainteresowani? :D 

wtorek, 7 maja 2019

[PREMIERA] „Królestwo popiołów” – Sarah J. Maas [cz. II]

Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Sarah J. Maas
Tytuł: Królestwo popiołów cz. II
Wydawnictwo: Uroboros
Tłumaczenie: Marcin Mortka
Stron: 512
Data wydania: 15 maja 2019


Finały cykli bywają różne – jedne powalają na kolana jeszcze bardziej niż wszystkie wcześniejsze tomy, a inne serwują rozczarowanie. Fani książek Stephena Kinga są do tej drugiej opcji zapewne przyzwyczajeni, nie jeden bowiem raz Mistrz Grozy stworzył wspaniałą powieść, której zakończenie woła o pomstę do nieba. Przed zakończeniem wszyscy stawiamy pewne wymagania, o których jednak autorzy często nie mają pojęcia – no bo i skąd, zwłaszcza jeszcze przed wydaniem książki? ¯\_(ツ)_/¯ Aktualnie za mną jest już finał kolejnego cyklu, który to (cykl oczywiście! cały cykl!) zapadnie w mojej pamięci na długo. Z moich opinii możecie się dowiedzieć, że jest to prosta, niewymagająca, ale niebywale wciągająca historia. Jej zakończenie również ma te cechy, ale jak na zakończenie długiego cyklu przystało, potrafi wciągnąć.

Plaga ciemności pod wodzą Erawana rozprzestrzenia się po Erilei. Jednym z głównych bastionów, które wciąż się opierają jest Orynth, stolica Terrasenu. To właśnie dwumetrowe, stare mury odpierają kolejne hordy króla Valgów. Aelin jednak nie próżnuje i nadciąga Aedionowi z odsieczą, prowadząc ze sobą więcej sojuszników, niż lordowie Terrasenu mogliby sobie wyobrazić. W tym samym czasie Dorrian zawiązuje nietypowy sojusz, aby zdobyć to, czego brakuje do zakończenia inwazji raz a porządnie. Aelin Galathynius ma jednak oczywiście swoje plany co do tego, jak rozegrać tę partię toczoną na szachownicy, którą jest cała Erilea…

Autorka chyba wykorzystała niemalże wszystkie swoje siły na to, aby trzymać czytelnika w napięciu i niepewności tak długo, jak się tylko da. Nie przypominam sobie, żebym w poprzednich tomach widział tyle idealnie wymierzonych scen, które kończą dany rozdział! Co prawda czasem postanowiła następny rozpocząć z dokładnie tymi samymi bohaterami, przez co efekt cliffhangera jest o wiele mniejszy, ale z drugiej strony zmusza to wtedy do dalszego czytania. A trzeba przyznać, że akcja zagęszcza się coraz bardziej z każdą kolejną stroną, chociaż przez zdecydowaną większość „Królestwa popiołów” nie ma żadnych powalających plot twistów. Po prostu naturalnie budowane napięcie połączone z przechylaniem szali zwycięstwa w poszczególnych bitwach i rozgrywkach politycznych to na jedną, to na drugą stronę.

Jeśli miałbym porównać moje uczucia w stosunku do sposobu, w jaki ostatecznie została rozwiązana kwestia Erawana oraz legionów Valgów, to przywołałbym przykład trzeciego odcinka ósmego sezonu Gry o Tron. Niby czuję się ukontentowany, ale jednocześnie czuję ogromny niedosyt. Nie chciałbym tu zdradzić zbyt wielu szczegółów rozwiązania autorki, dlatego ciężko mi się jakoś sensownie wysłowić i przedstawić co dokładnie uważam za niedociągnięte bez rzucania spoilerami na prawo i lewo. Niechaj więc za jedyną opinię w tej sprawie służy takie oto zdanie: Erawan, Maeve i Brama Wyrda zostali tak zredukowani, że można zacząć szukać haczyka. Cała otoczka więc wypadła naprawdę fajnie, natomiast najważniejsze elementy tej układanki Sarah J. Maas potraktowała po prostu jako zło konieczne, które jakoś tam trzeba wyjaśnić. 

„– Jesteś terytorialna, lubisz dominować, masz skłonności do agresji…– W sztuce komplementowania kobiet nie masz sobie równych”.

Cała reszta, czyli bitwy, pojedynki, intrygi oraz fortele poszczególnych postaci były dokładnie takie, jakie być powinny – wciągające, napisane z rozmachem oraz charakterystycznymi dla takich finałów elementami przesady. Ale hej, w końcu na to się nastawiamy czytając książki pokroju „Szklanego tronu” – ma być rozmach, mają być bohaterskie czyny, wreszcie mają być nie do końca sensowne sceny, które jednak napawają czytelnika ekscytacją i wciągają w wir wydarzeń. Trzeba zresztą przyznać, że autorka miała jeszcze parę asów w rękawie, których nie zawahała się użyć na sam koniec. Wchodziły one oczywiście po części w zakres potencjalnych ruchów, które mogą zostać wykonane, ale u mnie znajdowały się one gdzieś w okolicy kategorii z napisem „nie kombinuj aż tak”. Autorka jednak postanowiła pokombinować i bardzo dobrze – jest szansa, że będziecie zaskoczeni paroma rozwiązaniami, dzięki czemu radość płynąca z lektury będzie jeszcze większa.

Podsumowując, „Królestwo popiołów” okazuje się być bardzo przyzwoitym zakończeniem całej sagi. Mnóstwo bitew, wciąż sporo intryg, kilka zwrotów akcji oraz dużo emocji u wszystkich postaci. Na duży minus zaliczyć można marginalizowanie znaczenia trzech tak naprawdę najważniejszych wątków w całym cyklu i rozwiązanie ich od niechcenia, na odwal się. Byle tylko rozwiązać. Zostawia to duży niedosyt, więc dobrze, że cała reszta prezentuje się dobrze. Można było zakończyć ten cykl o wiele lepiej, bez pozostawiania lekkiego niesmaku, jednak z drugiej strony nie można się też bardzo mocno czepiać – drugi tom „Królestwa popiołów” zapewnił mi w końcu zabawę, na jaką liczyłem. Wciągnął, pozamykał zdecydowaną większość wątków, nie poszedł w stronę naginania rzeczywistości na potrzeby fabuły, więc chociaż po części usatysfakcjonowany mogę zamknąć ten rozdział. Chociaż szkoda, bo chętnie bym ponownie spotkał się z Aelin i jej dworem.

Łączna ocena: 7/10


Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl "Szklany tron"

sobota, 4 maja 2019

Co pod pióro w maju 2019?

Tak w sumie to właśnie mamy koniec majówki niemalże – została jeszcze tylko niedziela. No i dzisiaj rzecz jasna. Chociaż pojęcia nie mam, o której dokładnie opublikuję ten wpis. Jak zwykle to i owo przygotowuję sobie znacznie wcześniej, aby nie pisać na ostatni dzień. Wpisy tego typu jestem w stanie w dużej mierze naskrobać z wyprzedzeniem co najmniej kilkudniowym, bo wiem doskonale, co chcę przeczytać. Ewentualnie co już czytam. :) Tworzę ten wpis na tyle wcześnie, że nie wiem nawet jak mi poszło z czytaniem w weekend majowy – na ile plany mi pozwoliły zapaść się po prostu w lekturę, a na ile manewrowałem w różne strony miasta i okolic. Przyjmijmy jednak, że wyszło średnio, a każda nadprogramowa książka to miła niespodzianka zarówno dla mnie, jak i dla Was. :)

Maj to dla mnie głównie finał „Szklanego tronu”, który leży u mnie już od kwietnia – obie części! Ciężko mi było się oderwać od „Królestwa popiołów”, ale miałem również w planach inną książkę, tym razem od Wydawnictwa Feeria Science, którą również chciałem przeczytać. Zostawiłem więc sobie drugi tom ostatniej części przygód Celaeny Sardothien, ale wjeżdża na pewno na samym początku maja! Nie ma przebacz. Oprócz tego zaserwuję Wam na pewno jedną pozycję od MAGa oraz kolejną od Feeria Science. Będzie więc taki trochę miks fantastyki oraz literatury popularnonaukowej. A na deser będzie Pratchett! A co mi tam! Kolejny miesiąc trzymania się zasady „miesiąc bez Pratchetta to miesiąc stracony”!

Przejdźmy jednak do tego, co tygryski lubią najbardziej, czyli do rozpiski wraz z okładkami (które jak zwykle pochodzą z serwisu Lubimy Czytać). :)

„Królestwo popiołów” – Sarah J. Maas

Tym razem będzie to już druga i jednocześnie ostatnia część finału całego cyklu „Szklany tron”. Poprzedni tom dał mi do zrozumienia, że najlepsze dopiero przede mną. Mam więc nadzieję, że autorka pokaże, że potrafi kończyć z pompą! A jeśli nie pokaże to cóż… Trudno. :)

„Złomiarz” – Paolo Bacigalupi

Kupiona kiedyś za jakieś grosze, znaleziona prawdopodobnie w jakimś koszyku z tanimi książkami. Widzę MAG – biorę. Jest to pierwsza część cyklu o tym samym tytule co niniejsza powieść, który umieszczony został w świecie pełnym walki o każdy kolejny dzień. Nawet jeśli będzie to przeciętniak, to mam nadzieję, że pokaże mi coś nowego.
„Happy mózg” – Dean Burnett

Tak naprawdę pełny tytuł to „Happy Mózg. Skąd bierze się szczęście i co mózgowi do tego” (ale czemu?!), chociaż pierwsze dwa słowa w pełni sugerują o czym jest ta książka. Niedawno na blogu gościła książka traktująca o dopaminie, a tym razem zagłębię się w odpowiedź na pytanie co człowiekowi daje szczęście i w jaki sposób powstaje ono w mózgu. Wszak wszystko to chemia!
„Pomniejsze bóstwa” – Terry Pratchett

Wspominałem, że fajnie by było czytać co najmniej jedną książkę Pratchetta miesięcznie? No i mam nadzieję, że będzie fajnie, bo w maju planuję kolejną! Tym razem „Pomniejsze bóstwa”, w której autor skupia się na tym miliardzie duchów i tytułowych pomniejszych bóstw, które są wokół nas. Jak się zapewne możecie już domyślać, tym razem Pratchett na warsztat wziął ogólnie pojętą wiarę oraz wierzenia. :) 

A Wy jakie macie plany czytelnicze na maj? :) 

czwartek, 2 maja 2019

Podsumowanie kwiecień 2019

No i jak tam Wam minął kwiecień? Dobrze? Źle? Tak jak zwykle? W Toruniu pierwsze dni, w których można było chodzić w koszulkach i krótkich spodniach zostały zaliczone, więc teraz będzie jeszcze lepiej! Jeśli doliczyć do tego premierę wyczekiwanego przeze mnie finału „Szklanego Tronu”, to już w ogóle można uznać miniony miesiąc za bardzo udany. Było też parę dni wolnego, chociaż nie do końca zostały wykorzystane na lekturę (ach te święta, odpocząłem od nich dopiero w ostatnim tygodniu kwietnia), no ale były. Sam jednak nie mam pojęcia czym się cieszę, bo i tak jak zwykle nie wykorzystałem ich na pełny wypoczynek czy zajęcie się swoimi sprawami. Wiecie sami jak to zresztą jest. :) Teraz przed nami jednak weekend majowy! No dobra, właśnie jest weekend majowy… :D

Wziąłem sobie oczywiście urlop na dzisiaj, chociaż te słowa piszę znacznie wcześniej. Jeszcze w ostatnich dniach kwietnia, kiedy czwarty miesiąc w roku podryguje w ostatnich spazmach. Czy jakoś tak – na pewno mniej więcej w ten sposób można by to ująć w jakiejś książce. Nie jesteśmy jednak w niej (chyba…), więc wypadałoby jednak zejść na ziemię i pokazać trochę twardych statystyk, co nie? Jakieś wykresy, tabelki, listy i inne takie z przeróżnych danych, które zebrałem na temat minionego kwietnia. A nawet moja mała tabela zbierająca liczbę zdjęć wrzucanych na Instagrama ma się dobrze! Nie znudziła mi się! :D

Klasycznie, jak każdego miesiąca zacznę podsumowanie od podstawowych statystyk dotyczących przeczytanych książek oraz ogólnie pojętego bloga!



Jak widzicie twardo trzymam się liczby przeczytanych książek i to nawet mimo tego, że były święta! Wleciała mi nieco grubsza pozycja, a święta na pewno nieco pomogły w czytaniu (o dziwo), jednak ostatni tydzień kwietnia był dla mnie dość… intensywny jeśli chodzi o pracę. Wieczory również miałem pozajmowane, więc niestety było mniej czasu na czytanie. Jednak jest to jak na razie najlepszy miesiąc w tym roku pod kątem liczby stron! Jednocześnie pierwszy z przekroczonymi dwoma tysiącami. :D 



Tutaj również mamy raczej spokojną sytuację – odrobinę do przodu z różnego rodzaju lajkami i innymi obserwacjami, odsłony i te typowo blogowe statystyki raczej bez zmian. Biorąc pod uwagę, że w sumie nie robię absolutnie żadnych akcji marketingowych, nie udostępniam niczego nigdzie sam i cały ruch to głównie organiczny ruch + stali bywalcy, to osobiście jestem zadowolony. Nie topnieje nic, więc to najważniejsze! :D



Książek to ja zbyt wielu nie zdobyłem w minionym miesiącu, nawet mniej niż w poprzednim! O całą jedną sztukę! Przyszły do mnie w sumie tylko kolejne tomy z kolekcji Kinga oraz egzemplarze recenzenckie, ale niedługo chciałbym zrobić sobie zakupy z tytułami, którymi chciałbym wypełnić swoją biblioteczkę. 

A oto i pełna lista książek przeczytanych przeze mnie w kwietniu, wraz z linkami do opinii o nich. Ponownie złota piątka (ktoś pamiętam na Pegasusa? :D):


Czas więc przejść do ostatniej części podsumowania, czyli najpopularniejszego wpisu oraz „największego” źródła wejść wśród blogów książkowych. :D Najczęściej odwiedzaliście opinię o pierwszej części „Królestwa popiołów” Sarah J. Maas – co mnie w sumie nie dziwi (zwłaszcza jeśli doliczy się udostępnienie przez Wydawnictwo Uroboros na ich fanpejdżu). Najwięcej wejść natomiast zapewnił mi tym razem Michał z bloga Oczytany.eu – dzięki! :)

A Wam jak minął kwiecień? :D