niedziela, 29 września 2019

„Przyczynowy Anioł” – Hannu Rajaniemi

„Przyczynowy Anioł” – Hannu Rajaniemi
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Hannu Rajaniemi
Tytuł: Przyczynowy Anioł
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
Stron: 295
Data wydania: 23 marca 2018


To już ostatnia część trylogii, w której śledzimy drogę, która pokonuje złodziej Jean le Flambeur. Jest to jedna z najszybciej w sumie przeze mnie przeczytanych trylogii, które zazwyczaj staram się rozkładać w czasie. Tym razem jednak zachowałem się konsekwentnie i sięgałem po każdy kolejny tom miesiąc po miesiącu. W efekcie wypełniając czas innymi książkami, historię, którą stworzył Hannu Rajaniemi mam już za sobą. Nie była to łatwa przygoda, albowiem wszystkie tomy nie ułatwiały czytelnikowi życia – pełne były neologizmów, których autor nie kwapił się zbyt szybko wyjaśniać. Powoli jednak wszystko dążyło do wyjaśnienia chociaż części z niezrozumiałych wątków, na co liczyłem najbardziej właśnie w „Przyczynowym Aniele”. Niestety ogrom Wszechświata ukazał mi się jedynie częściowo.

Co zawiodło Joséphine Pellegrini? Co spowodowało, że wydarzenia potoczyły się w ten, a nie inny sposób? Pellegrini ma bardzo dużo czasu na rozmyślania, może przeanalizować zachowanie wszystkich poszczególnych fragmentów układanki. Co zrobił Jean le Flambeur? Dlaczego Mieli ją zawiodła? Czemu smoki właśnie pochłaniają wszelką materię i Matjek Chen wydaje się zwycięzcą tej nieoficjalnie wypowiedzianej wojny? Mieli z Jeanem mają jednak swoje własne plany, chociaż niekoniecznie powiązane ze sobą. Układ Słoneczny jednak już nigdy nie będzie taki sam, jak przed wydarzeniami, które zmieniły dwie planety w coś zupełnie innego.

„Przyczynowy Anioł” wyjaśnia wiele wątków rozpoczętych w pierwszym lub/oraz drugim tomie. Można dowiedzieć się nieco więcej o Pierwszych, Założycielach oraz o tym, jak mniej więcej powstały siły, które rządzą Układem Słonecznym obecnie, w przeszłości oraz bliżej nieokreślonej przyszłości. Jednak zdecydowaną większość świata, który wykreował Hannu Rajaniemi trzeba przyjąć na wiarę, bez wgłębiania się w to, jak działa i z czego wyewoluował. Większość mechaniki działania poszczególnych technologii, jak również ich pochodzenie cały czas pozostaje tajemnicą. Wiadomo, wszystkiego nie da się wyjaśnić, zwłaszcza na przestrzeni trzech niezbyt długich tomów (i nie wszystko się w ogóle powinno wyjaśniać), ale czuję duży niedosyt informacji po skończeniu tej trylogii.

Mimo wszystko można uznać trzeci i ostatni tom za zdecydowanie najlepszy z całej trylogii. Nie obyło się bez wszechogarniającego chaosu, przeskoków między poszczególnymi wydarzeniami i pozornego braku powiązania pomiędzy nimi, ale „Przyczynowy Anioł” potrafił nie tylko przyciągnąć, ale i zaintrygować. Większa część historii złodzieja zaczęła nabierać o wiele większego sensu, a w połączeniu z tym, o czym wspomniałem w poprzednim akapicie, można było zrozumieć z tego wszystkiego o wiele więcej. Można jednak narzekać na zakończenie, które chyba nie do końca zostało zaplanowane. Odniosłem wrażenie, że autor chciał to po prostu skończyć i zapomnieć. Pomysł na cały świat był, ale na rozwiązanie akcji zabrakło.

W ostatniej części widać największe przemiany u postaci, które prowadziły całą historię przez trzy tomy. Zarówno stanowcza Oortyjka, Mieli, jak i sam Jean zmienili nie tylko swoje nastawienie do otaczającej ich rzeczywistości, ale również do siebie. Wszystko to, co przez co przeszli odcisnęło na nich piętno, które widać w ich zachowaniu oraz gotowości do poświęceń. Również na Założycieli Sobornosti rzucono nieco więcej światła i – jedynie w pewnym sensie – niektórzy z nich przechodzą dość ciekawą przemianę, choć nie tak jawną, jak w przypadku dwójki głównych bohaterów. Oczywiście o ile można w ogóle mówić o przemianach w stosunku do bytów, które są kopiami samych siebie.

Bardzo skomplikowany świat, nie do końca wyjaśniony, który może czytelnika przytłoczyć swym ogromem oraz nowomową używaną co drugie zdanie. Intrygująca historia, rozciągnięta na wiele planet oraz mająca w swoim centrum osoby, które sterują wszystkim, co zostało po Upadku. Zróżnicowane postacie, kierujące się zupełnie innymi pobudkami, jednak umiejące zmienić swoje nastawienie w razie potrzeb. Trudno oceniać tę książkę, jak i całą trylogię – nie sposób odmówić autorowi rozmachu i dopracowania, jednak uwadze również nie ujdzie chaos rozpływający się po całej powieści. Ze względu jednak na domknięcie niektórych wątków (i to domknięcie sensowne oraz budzące emocje) można uznać „Przyczynowego Anioła” za całkiem niezłe zamknięcie całości. Gdyby tylko nie to zakończenie…

Łączna ocena: 7/10


czwartek, 26 września 2019

Z Netflixa pod pióro S02E04 – „Seria niefortunnych zdarzeń” sezon 3

„Seria niefortunnych zdarzeń”
Źródło: Filmweb
Oryginalny tytuł: Lemony Snicket's A Series of Unfortunate Events
Twórca: Netflix
Rok: 2019
Gatunek: familijny, przygodowy


Pierwsze dwa sezony „Serii niefortunnych zdarzeń” nie zagościły w moim cyklu „Z Netflixa pod pióro” nie, dlatego że były kiepskie – wręcz przeciwnie, bawiłem się przy nich przednio. Nie zagościły tutaj z bardzo prostego powodu – najzwyczajniej w świecie zapomniałem o nich napisać. Nie wszystkie seriale, które oglądam (a już na pewno nie każdy sezon po kolei), opisuję w tym, jak na razie bardzo krótkim cyklu. Jednak trzeci sezon naprawdę zasługuje na napisanie o nim paru słów. Nawet jeśli są to tylko kompletnie nieprofesjonalne próby wyrażenia swojego zachwytu, skoncentrowane w niezbyt długiej i w pełni subiektywnej opinii. Twórcy tego serialu jednak na tyle zamieszali w fabule i sposobie prowadzenia akcji, że nie sposób przejść obok tego dzieła obojętnie.

Trojaczki Baudelaire wciąż uciekają przed Olafem, który potrafi dosięgnąć ich w niemalże każdym miejscu. Lemony Snicket niestrudzenie bada ich historię i przedstawia wszystkim, którzy chcą go słuchać. Nie są to wesołe słowa, a kto jak kto, ale Lemony potrafi je dobierać w odpowiedni sposób. Dla Wioletki, Klausa i Słoneczka pojawił się jednak promyk nadziei – jeśli uda im się dotrzeć do Ostatniej Bezpiecznej Kryjówki, to być może nie tylko ta seria niefortunnych zdarzeń się zakończy, ale dowiedzą się również nieco więcej na temat tajemniczej WZS, która pojawia się na każdym kroku ich mozolnej wędrówki ku wolności.

Jeśli nie oglądaliście wcześniejszych dwóch sezonów „Serii niefortunnych zdarzeń”, to nie jestem do końca pewien, czy dobrym pomysłem jest czytać ten post. Co prawda nadrzędną dla mnie sprawą jest unikanie spoilerów na wszelkie możliwe sposoby, jednak w przypadku trzeciego sezonu tego serialu może to być sztuka bardzo trudna. Część informacji – mimo swojej nieistotności – może trochę Wam zepsuć zabawę. Będę się starał, jak tylko mogę podczas pisania tego tekstu, aby wszystkie moje emocje związane z zakończeniem trzeciego sezonu ubrać tak w słowa, aby absolutnie niczego Wam nie zdradzić. A uwierzcie mi, jest w czym wybierać i jest czym zepsuć seans.

Trzeci sezon zerwał poniekąd z tradycyjnym podziałem poszczególnych historii sierot Baudelaire na dwuodcinkowe historie. Odcinki co prawda wciąż mają tę samą konwencję nazewnictwa (choćby dla zachowania spójności z poszczególnymi tomami serii), ale już wydarzenia w nich opisywane są o wiele bardziej ze sobą złączone. Nic dziwnego, bo cała historia zmierza ku zakończeniu i rozwiązaniu wielu wątków. Pojawia się coraz więcej informacji o historii rodziców trojaczków Baudelaire oraz – co najważniejsze – o samym WZS, czyli Wolontariacie Zapalonych Strażaków! A jest o czym słuchać i co oglądać! Zwłaszcza jeśli nie czytało się wcześniej książek wchodzących w skład cyklu „Seria niefortunnych zdarzeń”.

Jak zwykle najlepszą robotę zrobił Neil Patrick Harris, który grał rolę Hrabiego Olafa, czyli głównego antagonisty. Oglądając niektóre sceny, zastanawiałem się, czemu seriale nie mogą być brane pod uwagę podczas nominacji do Oscarów. Cały czas jestem też za Emmy dla „Serii niefortunnych zdarzeń”! Piękna robota, chyba jeszcze lepsza niż w poprzednich dwóch sezonach. Reszta aktorów też włożyła mnóstwo pracy – postacie takie jak pan Poe czy Sędzia Strauss. Cały serial zresztą jest mocno osadzony na grze aktorskiej, bo każdy z bohaterów ma swój urok, który dodaje do tej wielkiej mieszanki różnych osobowości odpowiednią ilość indywidualizmu. Ciężko to wyrazić słowami, zdecydowanie trzeba to zobaczyć. Co jednak najciekawsze, najmniej chyba się wyróżnia rodzeństwo Baudelaire – chociaż nie znaczy to, że aktorzy kiepsko sobie dali radę.

Mega robotę robią też kostiumy i scenografia – wszystkie elementy wystroju, miejsc, w których dzieje się akcja serialu są bardzo dopracowane i nie da się ich stylu pomylić z niczym innym. Takie połączenie starej fantastyki ze szczegółowością współczesnego kina i klimatu serialu młodzieżowego. Wszystko osadzone w klasycznej elegancji (co widać po sierotach Baudelaire oraz ekstrawagancji ocierającej się o kicz – wystarczy spojrzeć na Esmeraldę Szpetną). Nietrudno jest też się doszukać drugiego dna w stylach poszczególnych postaci, bo wiele razy styl jest powiązany z osobowością danej osoby lub ze stereotypami, które są przez postać uosabiane.

Nie należy jednak zapomnieć o nauce, która płynie głównie właśnie z trzeciego sezonu – nic nie jest tylko czarne, albo tylko białe. Odcienie szarości przenikają rzeczywistość, a dobro miesza się ze złem odwrotnie proporcjonalnie do tego, co widać na pierwszy rzut oka. Nawet najbardziej szlachetne czyny mogą być okupione zbrodniami przerażającymi, natomiast nawet największego złoczyńcę stać na szlachetny gest. Nie jest to nic odkrywczego czy nowoczesnego, ale „Seria niefortunnych zdarzeń” przypomina nam o tym na każdym kroku, w każdym kolejnym odcinku. A takie nauki podane w tak przystępny sposób mają szansę zrobić o wiele więcej dobrego niż proste powtarzanie tych prawd.

Cały serial jest po prostu niesamowity, a trzeci sezon najlepszy ze wszystkich dotychczasowych! Polecam zwłaszcza osobom, które chcą obejrzeć coś niezobowiązującego, ale dopracowanego i przede wszystkim wciągającego! „Seria niefortunnych zdarzeń” nadaje się zarówno dla dorosłych, jak i nieco młodszych widzów, nawet mimo swojego nieco depresyjnego charakteru. Przede wszystkim jednak nadaje się dla książkoholików, którzy nie są pewni, czy warto sięgnąć po książkowy pierwowzór – po obejrzeniu trzeciego sezonu mam na to przeogromną ochotę! Nawet mimo tego, że wiem doskonale, jak potoczą się losy bohaterów. Historia jednak jest wspaniała, a serialowe wykonanie zapowiada ucztę dla wyobraźni. W końcu na czymś twórcy musieli oprzeć swoją wizję scenografii, charakteryzacji oraz kostiumów.

Łączna ocena: 8/10




Źródła kadrów:


sobota, 21 września 2019

„Potworny regiment” – Terry Pratchett

Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Terry Pratchett
Tytuł: Potworny regiment
Wydawnictwo: Proszyński i S-ka
Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Stron: 428
Data wydania: 10 listopada 2016


Tak! Znowu Terry Pratchett! On mi się chyba nigdy nie znudzi. A niestety niedługo się już jego książki skończą w mojej biblioteczce. Znaczy się, przeczytam wszystkie. Albo prawie wszystkie. Zostanie jeszcze trochę spoza Świata Dysku, ale to też kiedyś nadrobię w swoim czasie. Na razie skupiam się na parciu do przodu przez kolekcję i idzie mi całkiem nieźle. To jest kolejny miesiąc, w którym zaliczam książkę tego brytyjskiego pisarza i znowu zatapiam się w świat, w którym magowie to leniwe buły, a straż nie jest taka, jaką sobie wyobrażamy. W sumie nawet mamy w tym tomie do czynienia właśnie między innymi ze znanym i lubianym komendantem straży oraz z WOJSKIEM! Muszę przyznać, że jest to dość intrygujące połączenie.

Na biznesie wojennym można zarobić – w każdym z alternatywnych wszechświatów. No, chyba że jest się Gardło Sobie Podrzynam Dibblerem (chociaż kiełbaski nawet wygłodniały woj zje!). Wtedy może być problem. Jednak nie aż taki jak poszukiwania zaginionego brata, kiedy jest się dziewczyną. No i do tego pragnie się wstąpić w szeregi armii. Nic to jednak dla Polly Perks, która takich wyzwań się nie boi! Tak samo, jak nie boi się służyć w jednostce z wampirem. A także ogólnie pojętą zbieraniną innych ciekawych osobistości. Trudno jednak się nad tym zastanawiać, jeśli trzeba po prostu przeżyć i wygrać. Wszystko, w sumie wygrać wszystko. A przede wszystkim wygrać życie.

„Higiena tutaj polegała na podejmowanym bez entuzjazmu staraniu, by nie pluć do gulaszu”.

„Potworny regiment” skupia się głównie wokół tematu wojny oraz powodów jej prowadzenia, wyolbrzymia jej kult, jaki czasem można ujrzeć w niektórych mediach, a także porusza motyw korespondentów wojennych. Wszystko oczywiście w krzywym zwierciadle jak to u Pratchetta. W tym tomie spotkamy zarówno znane nam postacie, takie jak wampir Otto, redaktor William de Worde czy choćby Samuel Vimes, ale również zupełnie nowych bohaterów – członków jednego z regimentów Borogravii. Jak przystało na tego brytyjskiego autora, regiment składa się z iście artystycznego składu. Troll, wampir, niesamowicie gruby sierżant oraz cała reszta na pierwszy rzut oka zwykłych szeregowych (oraz Polly) to dość nietypowy na pierwszy rzut oka zespół. Zapewnia on jednak sporo niezłej zabawy!

Przepiękny wprost przekrój przez najczęściej powtarzane stereotypy dotyczące wojny, jej przebiegu oraz całej otoczki! Terry Pratchett dotknął niemalże wszystkich aspektów, jakich tylko mógł – pomijając zapewne te, o których szary człowiek nie ma pojęcia. Wyśmiał jednak zarówno sam pobór, jak i późniejsze podejście do szkolenia rekrutów. Na warsztat wziął powody wypowiadania wojny, przymierza, walki w polu, oblężenia, fortele, szeregowych, podoficerów, oficerów, najwyższe dowództwo, szpiegów, a nawet wpływ religii na działania zbrojne. Większość z tych tematów została potraktowanych – jak to u Pratchetta bywa – z odpowiednią mieszanką humoru oraz klasy. Naprawdę trudno się nie uśmiechnąć czytając „Potworny regiment”.

Nie bez powodu zresztą ta książka nosi taki tytuł. Czasem można usłyszeć historie o legendarnych lub mitycznych wręcz oddziałach, które mimo swojej niepozorności wywoływały strach wśród szeregów przeciwnika. Podobnie bywa z konkretnymi nazwiskami, najczęściej oczywiście żołnierzy będących w polu, a nie w sztabie. Cała historia kręci się właśnie wokół takiego oddziału, tytułowego Potwornego Regimentu pod dowództwem porucznika Bluzy, a ze znanym i niekoniecznie lubianym sierżantem Jackrumem jako mózgiem i pięścią wszystkich operacji. Niespodzianką są jednak rekruci, którzy nie do końca są tymi, za których się podają… Tego jednak Wam nie będę psuł, niech to będzie kolejna zachęta do sięgnięcia po ten tytuł. Zwłaszcza że regiment stanowi bardzo wybuchową mieszankę, która przyciąga do siebie wszelkiego rodzaju zabawne sytuacje.

„Kobietom zawsze zostaje pół cebuli, niezależnie od rodzaju potrawy, cebuli ani kobiety”.

Jeśli jesteście fanami historii (a przede wszystkim historii konfliktów zbrojnych), to znajdziecie mnóstwo nawiązań do praktycznie wszystkich możliwych epok. Zwłaszcza w opowieściach sierżanta Jackruma, którego poznacie praktycznie na samym początku książki, słychać echa minionych wojen. Miejsce głównej akcji, czyli Borogravia wraz z przyległymi jej państwami, bardzo mocno przypominają republiki Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, takie jak Uzbekistan, Turkmenistan czy Tadżykistan – w tamtych rejonach praktycznie cały czas coś się dzieje. Na pewno jest to dodatkowy smaczek i przy okazji dowód na to, że Pratchett bardzo dobrze przykładał się do przygotowań do swoich książek. Prawie niczego nie pozostawił przypadkowi, a jeśli człowiek wie gdzie szukać, to może odnaleźć piękne perełki.

Świetna książka, która po raz kolejny we wspaniały sposób wyśmiewa niektóre aspekty bycia człowiekiem. W końcu konflikty zbrojne, a zwłaszcza takie, które wybuchają przez jakąś pierdołę, to nasz, ludzki problem. Wokół wojny powstało wiele stereotypów, które Pratchett w „Potwornym regimencie” punktuje jak strzelec wyborowy. Do tego możemy spojrzeć na Świat Dysku z kolejnej perspektywy i poznać zupełnie nowy, nieznany nam dotąd wycinek mapy. Odrobina polityki również nie zaszkodzi, a pewnego rodzaju spoiwem z dotychczas nam znanymi historia jest postać Samuela Vimesa oraz Williama de Worde, którzy odwalają kawał dobrej roboty. Być może nawet ten konkretny tom mógłby się nadać dla osoby, która dopiero co rozpoczyna przygodę ze Światem Dysku – nie ma tutaj wielu nawiązań do innych części, których znajomość byłaby konieczna do zrozumienia żartów czy po prostu wydarzeń.

Łączna ocena: 8/10


poniedziałek, 16 września 2019

Dlaczego nie żałuję założenia Instagrama?

Tak, mam Instagrama. Znaczy takiego „blogowego”, a nie prywatnego – o takim bym zresztą raczej nie pisał takiego wpisu. Mam go sobie od grudnia 2018 roku, aktywnie z niego korzystam, chociaż widżetu na blogu się jeszcze nie dorobiłem (chociaż może między czasem pisania tych słów a ich publikacją dorobię się go i zapomnę o tym). Wrzucam średnio dwanaście lub trzynaście zdjęć w miesiącu, praktycznie codziennie publikuję jakąś relację (story znaczy się, jeśli ktoś tak woli). W sumie jestem o wiele bardziej aktywny tam niż na Facebooku, na którym również mam fanpejdż. Długo się zastanawiałem nad tym, czy Insta założyć, czy nie – analizy SWOT co prawda nie robiłem, ale ważyłem plusy i minusy, które – oczywiście tylko według mnie – istniały. Ostatecznie się zdecydowałem i… nie żałuję. W sumie do tego stopnia, że chętnie Was wszystkich namówię na założenie go! Dla bloggerów, aby mieli własny zakątek w tym portalu, a dla czytelników blogów, aby mogli obserwować swoje ulubione blogi!

Jam jeszcze wcale nie aż taki stary, chociaż mnóstwo osób mi już per pan mówi. Trzydziecha już wisi na ramieniu i dyszy wprost do ucha. Oporny więc trochę jestem na te wszystkie nowe portale social mediowe i zupełnie nowe sposoby komunikacji. Uwielbiam podcasty, o czym już pisałem zresztą na blogu, Facebooka miałem jako prywatne konto już w bodaj 2011 roku, przejechałem przez wszystkie portale typu Nasza Klasa, Grono i tak dalej. Oglądam YouTube (zarówno jakieś śmieszne filmiki, jak i konkretnych twórców), miałem nawet krótki epizod ze Snapchatem. Jednak wiecie co? Nie rozumiałem kompletnie przez długi czas idei robienia zdjęć i ich wrzucania gdziekolwiek. Znaczy, okej, czasem wrzuciłem swoje zdjęcie skądś na fejsa. Jednak portal społecznościowy tylko do wrzucania fotek? No nie… Jak to? Po co to? A na co to, komu to potrzebne? Nie umiem robić zdjęć, nie ogarniam zasad tworzenia kompozycji, coś tam tylko z optyki pamiętam z zajęć fizyki, jeśli chodzi o te wszystkie przesłony i inne ogniskowe i ich wpływ na zdjęcie. No ale cóż… Świat idzie do przodu…
W związku z tym wreszcie stwierdziłem, że koniec tego dobrego, trzeba spróbować! W końcu ciągle widziałem wszędzie wokół, że życie blogosfery książkowej (i nie tylko jej) zaczęło się kręcić wokół Instagrama. Zasięgi na Facebooku leciały na łeb na szyję, obsługa staje się coraz bardziej upierdliwa, powiadomienia działają, jakby chciały, a nie mogły. Cóż. Co może pójść nie tak?

W grudniu 2018 roku założyłem sobie więc Instagrama z myślą „a, trudno, zobaczę co to, jak mi się nie spodoba, to po prostu oleję/usunę i tyle”. Poczytałem sobie oczywiście jak to sensownie pospinać z blogiem, żeby się zintegrowało z fanpejdżem na fejsie, poklikałem, podziałałem no i jest. Wrzuciłem nawet pierwsze zdjęcie, popatrzyłem, o co chodzi, jakie są możliwości, potem poleciało kolejne i tak się zaczęło. Parę razy się potknąłem oczywiście na przestrzeni tych prawie dziewięciu miesięcy, ale widzę mnóstwo plusów i przewag Instagrama nad Facebookiem. Nawet (albo zwłaszcza) dla takiego totalnego amatora jak ja. W paru punktach chciałbym więc je przedstawić. Zastanawiam się też, czy Wy – niezależnie czy jesteście twórcami w internecie, czy treści konsumujecie – macie podobne przemyślenia dotyczące tej platformy. Pomijam oczywiście w tym zestawieniu kwestię prywatności, pewnych cech monopolizmu Facebooka, nie do końca uczciwych i moralnych praktyk, na których przyłapano firmę trzymającą w swoich rękach takie twory jak Facebook, Messenger, Instagram czy WhatsApp. To jest insza inszość.

Bardziej przyjemny interfejs


Facebook jest coraz większy i coraz ciężej się z niego korzysta. Wręcz masakrycznie. Żeby cokolwiek zrobić, muszę się przekopać przez tonę linków, a kolejne podstrony ładują się godzinami. Toż to strasznie wolne.



Zwłaszcza jeśli muszę się dostać do czegokolwiek związanego z moim fanpejdżem, to po prostu zakrawa to o interfejsonalny absurd. Serio, trwa to pół godziny, a i tak nie ma gwarancji, że się portal nie rozsypie.

Większa stabilność i lepsza aplikacja


Tak, Instagram jest o wiele bardziej stabilny. Być może dlatego, że jest po prostu aplikacją skierowaną na jeden typ aktywności – wrzucanie zdjęć i ich przeglądanie. Aplikacja Facebooka też jest prawie nieużywalna, a w wersji Lite traci większość funkcjonalności. Instagram za to nie wywala się w losowych momentach, nie gubi powiadomień, nie wycina nagle Twojego postu „bo tak”. Z Facebookiem ciągle są jakieś problemy, niekoniecznie wynikające z wielkiej awarii. Po prostu jest niestabilny. Natomiast Instagram spełnia swoją funkcję i korzystanie z niego to przyjemność.

Sensowny feed!


Nie jest tak, że na Instagramie zobaczycie wszystko, co śledzicie. Jednak ten feed jest o wiele bardziej sensowny. Nie atakuje Was wujek Zdzisiek na rybach i mnóstwo reklam kremu na opryszczkę (a podobno reklamy mają targetowane, tylko nie powiedzieli według jakiej losowej osoby targetują na tym Facebooku), wśród których giną Wasi ulubieni twórcy. Ba, jako twórca nie musicie wcale wchodzić w specjalne miejsca, przekopywać się przez tysiąc podstron jak to jest w przypadku Facebooka! Po prostu zdjęcia macie przed sobą. Wszystkie relacje na samej górze. W sumie tyle – prosto, łatwo i w miarę na bieżąco. Przede wszystkim jednak bez śmieci zebranych na przestrzeni lat prowadzenia swojego prywatnego konta.

Wysyłanie wiadomości to czysta przyjemność!


Messenger jest jeszcze spoko (chociaż osobiście niezbyt go lubię, jeśli mogę, to korzystam z innych komunikatorów), ale jeśli macie swój fanpejdż i próbujecie odpisać komuś na wiadomość… A co gorsza na telefonie… To wiecie, co mam na myśli. Ba, jak prowadzi się fanpejdż na Facebooku, to nawet często nie dostanie się powiadomienia o tym, że przyszła nowa wiadomość (patrz jeden z punktów wyżej). Instagram to zupełnie inna liga. Przede wszystkim w ogóle powiadomienia działają poprawnie, a do tego aplikacja jest na tyle szybka i intuicyjna, że wejście w wiadomości to raptem dwa kliknięcia. Interfejs jest przejrzysty, więc rozwiać można niemalże jak za pomocą normalnego komunikatora. Aż się chce wymieniać wiadomościami! Zupełnie inny komfort!



Coraz większa popularność Instagrama


Praktycznie większość blogów, które obserwuję, mają Instagrama. Co więcej, widzę zmniejszenie aktywności tych blogów na Facebooku. Na Instagramie pulsuje życie! Krzyczy wręcz, żeby tam wejść, nawet jeśli się nie chce w ogóle używać go aktywnie, do wrzucania zdjęć. To medium jako miejsce do wymiany komentarzy, śledzenia nowinek u ulubionych twórców jest o wiele lepsze niż Facebook. Zapewne jest to wypadkowa wszystkich punktów, które wymienię w tym wpisie oraz wielu innych, o których nawet nigdy nie pomyślę. Kiedy sobie próbuję porównać oba portale, należące wszak do tej samej firmy, to coś mi się w głowie nie kompiluje. Facebook jawi mi się powoli jako dogorywający dla fanpejdży smok, który ustępuje pola młodszemu Instagramowi. Bardziej zwinnemu, energicznemu i mogącemu dać od siebie o wiele więcej.

Lepszy system komentarzy


Wydawać by się mogło, że system komentarzy to tylko system komentarzy. Nic bardziej mylnego! Znowu trochę dotkniemy pewnej… przypadłości Facebooka pod tytułem „znikające komentarze” lub innej, znanej jako „komentarze, które nie chcą się załadować”. Jeśli dorzucimy do tego fochy przy przełączaniu się między trybem fanpejdża a prywatnej strony (tak, wiele razy chciałem coś skomentować jako strona, wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że piszę jako strona, a opublikowało komentarz jako konto prywatne) to dostajemy jedną, wielką masakrę. W Instagramie to po prostu działa. To jest straszne, że po prostu działający system jest systemem lepszym – źle to świadczy o tym drugim systemie. Jednak na dodatek ze względu na tak, a nie inaczej zaprojektowany interfejs użytkownika w Instagramie, dodawanie i odpowiadanie na komentarze jest o wiele bardziej przyjemne. Przy okazji jasno i wyraźnie widać, czy piszemy coś w głównym wątku, czy też jako odpowiedź. Nie ma problemów z oznakowaniem kogoś lub czegoś – co również jest notorycznym problemem w Facebooku.



Obsługa obu portali jednocześnie


No, może nie do końca tak to działa… Jest jednak integracja, która pozwala na obsługę teoretycznie (prawie) w dwie strony. Można wykorzystywać Facebooka, aby czytać wiadomości w Instagramie, podglądać powiadomienia i tak dalej. Jednak nie o to chodzi – w końcu korzystanie z FB w stosunku do Instagrama jest mega toporne. Chodzi bardziej o możliwość „obsługi” publikacji treści – jeśli chcę wrzucić nowe zdjęcie na Instagrama, to mogę zaznaczyć opcję jednoczesnej publikacji tego samego na Facebooku! Stąd właśnie (jeśli ktoś jeszcze nie doszedł do tego) na Facebooku często pojawiają się wpisy pełne hasztagów oraz wywołań innych osób z wykorzystaniem znaku „@”. To naprawdę mega opcja, zwłaszcza jeśli nie chce lub nie może się poświęcać osobno czasu na obsługę obu portali. Dzięki temu za pomocą jednego kliknięcia można podzielić się nowymi treściami zarówno z obserwującymi na Instagramie, jak i Facebooku!



Cóż, muszę przyznać, że Instagram bardzo mocno mi przypadł do gustu, zarówno jako bloggerowi, jak i po prostu osobie, która chce śledzić co się w blogosferze książkowej dzieje. Pozwala mi zarówno łatwo dzielić się moimi myślami, wpisami i całą resztą treści, jak i śledzić moich ulubionych twórców. Ba, o wiele łatwiej jest mi odnajdywać zupełnie nowe osoby, o których bym się z Facebooka za nic w świecie nie dowiedział! 

A zdjęcia? Zdjęcia się robią. :) Tutaj też muszę przyznać, że zaczęło mi to nawet frajdę sprawiać i to sporą. Nie umiem w kompozycję, nie tworzę spójnego profilu jak u niektórych osób, ale robię po prostu tak, jak to czuję. Późniejsza obróbka to również kolejna umiejętność, która sprawia nie tylko frajdę, ale może się przydać w życiu, nawet zawodowym. Mistrzem fotoszopa nigdy nie będę, ale przynajmniej się nauczę jak odpowiednio rozjaśnić zdjęcie lub kolory zmodyfikować, aby nadać odpowiedni charakter. 

Pozostaje mi tylko polecić wypróbowanie, jeśli jeszcze nie macie Instagrama. Nie trzeba wiązać go bezpośrednio z prywatnym kontem na Facebooku ani logować się za jego pomocą – możecie nawet stworzyć nowe konto z jakimś dziwny adresem e-mail, a jak się nie spodoba to po prostu wywalić. Może jednak tak jak ja, zostaniecie z nim na dłużej…


czwartek, 12 września 2019

„Infekcja. Exodus” – Andrzej Wardziak

„Infekcja. Exodus” – Andrzej Wardziak
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Andrzej Wardziak
Tytuł: Infekcja. Exodus
Wydawnictwo: Pascal
Stron: 448
Data wydania: 31 sierpnia 2016


Pierwszą część tej dylogii przeczytałem w tamtym miesiącu – nie ujęła mnie tak mocno, jak na przykład „Przegląd Końca Świata”, ale nie powiem, żeby to była też zła powieść. Pokazywała potencjalny wybuch zombie apokalipsy na naszych ziemiach, a dokładniej w stolicy naszego kraju, Warszawie. Andrzej Wardziak zbudował tam historię toczącą się wokół kilku, skrajnie od siebie różnych osób. Od dawien dawna jestem fanem żywych trupów, więc lubię się zapoznać z wieloma punktami widzenia – im więcej różnorodności, tym lepiej. Żeby jednak sięgnąć po coś kolejnego, warto najpierw zakończyć jeden cykl. Niniejszym więc zakończyłem „Infekcję” i stwierdzam, że obie książki mają bardzo podobny poziom.

Wszyscy żywi już wiedzą, że mają przerąbane. Przeżyli jednak już tyle, że nie mogą się poddać, nie teraz, kiedy widzą światełko w tunelu, a nadzieja rozlewa się po ich duszach jak oszalała. Kiedy jednak człowiek wpadnie już w ten rytm życia i przyzwyczai się do zupełnie nowej sytuacji, w jego głowie pojawiają się pytania. Skąd się tak naprawdę to wszystko wzięło? Czy to jakiś wirus, broń biologiczna czy wręcz kara boska? Przede wszystkim jednak dlaczego muszą unikać również wojska, które przecież powinno zapewnić im schronienie i poczucie bezpieczeństwa?! Wszystko się jednak sprowadza to jednego, prostego celu – trzeba przeżyć.

„[...] Bóg, zamiast poczciwego starca z długą brodą, bardziej przypomina rozpieszczonego bachora kucającego z lupą nad mrowiskiem”.

„Infekcja. Exodus” jest kontynuacją „Infekcji. Genesis” i zaczyna się (cóż za zaskoczenie!) w dokładnie tym miejscu, w którym zakończył się pierwszy tom. Wspominam o tym wbrew pozorom nie bez powodu. Liczyłem trochę na nieco bardziej rozbudowany początek – jakąś sceną z innego miasta lub wprowadzeniem zupełnie nowego wątku. Andrzej Wardziak jednak (co w sumie nie jest absolutnie złe) od razu zaczął z grubej rury i wrzucił czytelników w wir zabawy. Moje nadzieje jednak nie zostały tak do końca rozwiane, bo na kolejnych kartach książki autor dorzuca kolejne wątki i rozbudowuje całą historię o kolejne osoby oraz miejsca. Zanudzić się więc z tymi samymi bohaterami nie można, chociaż sam główny wątek nie został doprawiony niczym nowym od czasów poprzedniego tomu.

Większość uwag, które miałem do poprzedniego tomu, można śmiało przenieść na drugą część. Cóż no, nie jest to powalająca książka, która przyciąga do siebie od samego początku. Wiele opisów jest za bardzo rozwleczonych, a wydarzenia przeciągnięte tak, jak tylko się da. Sama fabuła również nie powala innowacyjnością – po początkowym entuzjazmie spowodowanym ukazaniem apokalipsy od dosłownie samego początku, czar pryska. Dalej mamy klasyczne „przygody” grupy osób, która walczy o przeżycie w totalnie zmienionym świecie. Czasem są to intrygujące zdarzenia, które na chwilę przykuwają całą uwagę czytelnika, a czasem klasyczne przypadki, których rozwiązanie zna się już od samego początku. Wciąż jednak dość ciekawy efekt daje osadzenie tego w polskich realiach – dziwnie się czułem, czytając opisy podwarszawskich miejscowości czy widząc same polskie nazwiska.

„Rzeczywistość to momentami straszna łajza”.

Trzeba jednak przyznać, że zakończenie jest całkiem zacne. Otwarte, dające jasno do zrozumienia, że istnieje opcja kontynuacji. Zresztą też wydarzenia bezpośrednio poprzedzające epilog nie należą o dziwo to takich stereotypowych, co dla mnie jest ogromnym plusem. Miłe zaskoczenie po powieści, którą można uznać za średnią. Na pewno końcówka podbija nieco wrażenia, jakie pozostawia po sobie druga część „Infekcji”, chociaż nie wiem, czy do końca zadowoli ona wszystkich. Końcówka w sensie. Nie chciałbym za dużo zdradzić oczywiście, bo jeśli bym napisał, czy jest happy end, czy nie ma happy endu, to wiele osób mogłoby mieć mi to za złe – i to bardzo delikatnie ujmując. W każdym razie nastawcie się na coś całkiem fajnego i niesztampowego. Niekoniecznie może się Wam spodobać, zależy od Waszych oczekiwań, ale zapewne będziecie przyjemnie zaskoczeni.

Można uznać „Infekcję. Exodus” za przeciętniaka. Drugi tom nie wniósł zbyt wiele nowych rzeczy do historii o apokalipsie zombie, a na dodatek nie nadrabia ani wartką i konkretną akcją, ani czarnym humorem, ani też nietypową kompozycją. Większość wydarzeń to wypisz wymaluj schematy znane z innych historii o żywych trupach. Ostatni tom dylogii Andrzeja Wardziaka nie jest jednak powieścią złą – napisana poprawnym językiem, w ogólnym rozrachunku jako po prostu dobra książka. W sumie tyle, bez żadnych szaleństw, ale też bez wielu negatywnych cech, które mogłyby przekreślić ją całkowicie. Jeśli chcecie zacząć swoją przygodę ze światem pełnym chodzących umarlaków, to spróbujcie czegoś innego. Jednak jeśli macie na swoim koncie już parę tego typu powieści i chcecie jeszcze więcej, to dylogia „Infekcji” może nie być wcale takim złym pomysłem. Po prostu nie zobaczycie niczego nowego, ale miejscami możecie się całkiem nieźle bawić. Tylko się nie nastawiajcie na fajerwerki!

Łączna ocena: 6/10





Cykl "Infekcja"

wtorek, 10 września 2019

Bardzo chcę! #61 – „Niedźwiedzica z Baligrodu i inne historie Kazimierza Nóżki” Marcin Szumowski

Źródło: Lubimy Czytać
Ależ Was dzisiaj zaskoczę! Na pewno! Idę o zakład, że nie spodziewaliście się tutaj takiej książki! Co prawda czasem literatura faktu gości u mnie na blogu (jak również w mojej biblioteczce), jednak do tej pory były to raczej tematy ciężkie, związane z mroczną historią świata. Tym razem jednak jest to coś o wiele bardziej wesołego i przyjemnego dla człowieka. Być może kojarzycie filmy z Kazimierzem Nóżką, w których „rozmawia” z niedźwiedziem. „Grzesiu, czego ty nie śpisz?” – ten oraz wiele innych cytatów wpadło dość szybko do mojej pamięci i w niej zostało głównie z powodu mojego ogromnego uwielbienia nie tylko do samej przyrody, ale do niedźwiedzi. Uwielbiam te stworzenia, wiele wiem na ich temat, każdego miesiąca staram się finansowo wspierać organizacje, które walczą z farmami żółci w Azji czy trzymaniem niedźwiedzi w niewielkich klatkach przy restauracjach (tak, wciąż są takie miejsca). Historie Kazimierza Nóżki ujęły mnie więc od samego początku.

„Niedźwiedzica z Baligrodu i inne historie Kazimierza Nóżki” miała swoją premierę w kwietniu, więc tutaj przyznaję się bez bicia, że zamuliłem. Dopiero niedawno dowiedziałem się o istnieniu tej książki, ale od razu wrzuciłem ją na półkę „Chcę przeczytać” w serwisie Lubimy Czytać. Lektura ta opowiada nie tylko o swoich najbardziej popularnych przygodach, ale również o tym, jak wygląda sama natura z perspektywy leśnika – osoby, która ma z nią do czynienia na co dzień. Możemy się spotkać również na kartach książki z innymi osobami, które w Bieszczadach wypełniają swoje obowiązki, a które często z tą naturą również mają do czynienia. 

Opis od Oficyny 4eM jest dość długi i wyczerpujący, więc zerknijcie na niego po więcej szczegółów! :)

„Wszyscy chyba znają historie, jak leśniczy Kazimierz Nóżka ratował niedźwiadki przed wilkami? Albo rozmawiał z niedźwiedziami Grzesiem i Lesiem? Marcin Szumowski, dziennikarz i pasjonat przyrody, zabiera czytelnika w świat jedynego w Polsce leśniczego, który przyjaźni się z niedźwiedziami i potrafi z nimi rozmawiać. 
W książce „Niedźwiedzica z Baligrodu i inne historie Kazimierza Nóżki” słynny leśniczy po raz pierwszy ujawnia, jak przebiegał dalszy ciąg wilczego polowania, który na krótkim filmiku obejrzały setki tysięcy osób. Okazuje się, że drapieżniki nie tak łatwo zrezygnowały z małych niedźwiedzi. Kazimierz Nóżka pokazuje świat zwierząt, który jest nieosiągalny dla przeciętnego mieszczucha. Spotykamy w nim wielkie niedźwiedzie, przemykające jak duchy rysie, polujące pod osłoną nocy wilki, majestatyczne żubry, zwinne wydry, kuny oraz skryte żbiki. A wszystko na wyciągnięcie ręki, w relacjach człowieka, który większość życia spędził w bieszczadzkich lasach. 
To także wspaniała lektura dla wszystkich, którzy kochają historię Bieszczad. Bo jest nie tylko o zwierzętach. Poznajemy też przedziwne przygody miejscowych drwali, gajowych i smolarzy. Przytaczane historie raz mrożą krew w żyłach, innym razem przywołują uśmiech i wzruszają do łez”.

I jak? Zainteresowani? 😁

środa, 4 września 2019

Co pod pióro we wrześniu 2019?

Kto z Was właśnie zakończył wspaniałe wakacje i teraz musi zasuwać do szkoły? A kto jest studentem i cieszy się bonusowym miesiącem wolnego (lub przygotowuje się do studenckiej kampanii wrześniowej)? Ja nie należę do żadnej z tych grup – po prostu sobie grzecznie pracuję. 😀Swój urlop miałem w sierpniu, więc teraz trzeba zasuwać, ale z nową energią! Tak w sumie to w ciągu ostatnich dwóch tygodni zdążyłem odwiedzić dwa skrajne punkty w Polsce - Trójmiasto oraz Zakopane! Chociaż może „skrajne” to złe słowo – w końcu najdalej na południe wysuniętym punktem w Polsce jest szczyt Opołonek, natomiast na północy jest to Jastrzębia Góra. Ale i tak kawał drogi jest między Gdańskiem a Zakopanem. 

Cóż, w każdym razie mamy nowy miesiąc, nowe wyzwania, zapewne nowe książki do przeczytania oraz poznania. A ja sobie kulturalnie, jak co miesiąc, zaplanuję dokładnie taką samą liczbę lektur, jak do tej pory. W sierpniu udało mi się ją przebić praktycznie dwukrotnie, ale nie liczę na taki sam wynik we wrześniu. Wiecie, urlop jednak bardzo pomaga w czytaniu. 😅Na pewno w planach mam kontynuację tego i owego, a nawet zakończenie trylogii! Zobaczcie więc, czego możecie spodziewać się w nadchodzącym miesiącu.

Jak zwykle okładki pochodzą z serwisu Lubimy Czytać.

„Potworny regiment” – Terry Pratchett

Czymże byłby miesiąc bez Pratchetta i jego Świata dysku? Kolejny w kolejce do przeczytania jest „Potworny Regiment”, który wchodzi w skład podcyklu o Straży Miejskiej (jeden z moich ulubionych). Tym razem zobaczymy co brytyjski pisarz miał do napisania na temat wojny i wszystkiego, co z nią związane!
„Przyczynowy Anioł” – Hannu Rajaniemi

Jak się powiedziało A, to należy powiedzieć B, a jak już się też wypowiedziało B, to czas na C. Tym C będzie właśnie „Przyczynowy Anioł”, czyli trzecia i ostatnia część trylogii Jean le Flambeur, opowiadającej o kosmicznym złodzieju. Jak na razie nie powaliło mnie na kolana, chociaż drugi tom był lepszy od pierwszego. Liczę na to, że ta tendencja się utrzyma. 😀
„Legendy Archeonu. Nocne Słońca”

To już drugi tom „Legend Archeonu” – nowego cyklu fantasy, którego autorem jest Thomas Arnold! Pierwszy tom wspominam bardzo dobrze, więc nie mogę się doczekać kolejnego. Premiera zapowiedziana mniej więcej na połowę września, więc mam nadzieję, że uda się przeczytać jeszcze we wrześniu!
„Infekcja. Exodus”

Tutaj również postanowiłem dociągnąć temat do końca i po prostu dylogię jak najszybciej się da. Co prawda pierwsze część mnie nie porwała, ale chętnie dam szansę drugiej – no i przy okazji te konkretne zombiaki nie będą się za mną ciągnąć nie wiadomo ile. Jeszcze gotów jest zapomnieć co się działo w „Infekcja. Genesis”...





A jakie Wy macie plany? Bardziej ambitne? 😁



wtorek, 3 września 2019

[PREMIERA] „Kolory zła. Czerwień” – Małgorzata Oliwia Sobczak

„Kolory zła. Czerwień” – Małgorzata Oliwia Sobczak
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Małgorzata Oliwia Sobczak
Tytuł: Kolory zła. Czerwień
Wydawnictwo: W.A.B.
Stron: 384
Data wydania: 4 września 2019


Większość kryminałów, które czytam, to kryminały napisane przez zagranicznych autorów (lub autorki). Głównie to oczywiście współcześni twórcy jak Jo Nesbø czy Jørn Lier Horst (i to tacy jak widać „na fali”). Polska jednak ma swoich świetnych pisarzy oraz pisarki, którzy nie raz i nie dwa udowodnili, że wcale nie są gorsi. A czasem wręcz lepsi (cały czas jestem ogromnym fanem twórczości Thomasa Arnolda)! Powoli więc odkrywam zarówno tych topowych, jak i dopiero pojawiających się w mentalności czytelniczej twórców. Tym razem miałem przyjemność zapoznać się z trzecią (według serwisów literackich) już książką Małgorzaty Oliwii Sobczak. Trzecią łącznie, ale pierwszą, która jest kryminałem. W sumie, jeśli napisze kolejną powieść kryminalną, to chętnie po nią sięgnę!

Morze wyrzuciło ciało – gdyby dziennikarze się uparli, mogliby bardzo regularnie używać tych słów jako nagłówka do kolejnej wstrząsającej wieści z trójmiejskich wydarzeń. Tym razem jednak nie jest to samo wyrzucenie ciała na brzeg – tym razem prokurator Leopold Bilski będzie miał o wiele trudniejszy orzech do zgryzienia niż jedynie ustalenie, czy był to wypadek, czy też czyn karalny. Co do odpowiedniego sklasyfikowania tego wydarzenia nie ma żadnych wątpliwości. Problemy pojawiają się, kiedy na jaw wychodzi, że sprawa ta bardzo przypomina niewyjaśnioną zbrodnię sprzed siedemnastu laty, w której przewijają się nazwiska nie tylko ówczesnego, mafijnego świata, ale również sędzi Heleny Boguckiej.

Na pewno autorce nie można odmówić lekkości pióra. Sprawnie posługuje się słowem, skleja barwne zdania i tworzy z nich wiele mówiące opisy. Czasem można się zastanowić, czy aż nie „za wiele mówiące”. Miejscami miałem wrażenie, że Małgorzata Oliwia Sobczak trochę nienaturalnie próbuje wkleić definicje niektórych słów czy też bardziej obszernych wyjaśnień na tematy niekoniecznie znane przeciętnemu Kowalskiemu. Jednak nie licząc tego, to całą książkę czytało się naprawdę przyjemnie. Bardzo budujące jest, kiedy czyta się powieść pokazującą, że język polski potrafi być bogaty, ale jednocześnie nie doszło do próby przeintelektualizowania całości. Niestety rzadko mogę to napisać, szkoda, że nie jest to standard we współczesnej literaturze.

„Zbrodnię zawsze trzeba traktować jak opowieść. Jeśli dobrze określi się miejsce, które ślad zajmuje w historii zbrodni, można zrekonstruować jej przebieg”.

Już od samego początku (a nawet z samego blurba) wiadomo, że sprawa kryminalna wzięta na tapet przez „Kolory zła. Czerwień” ma swoją historię w przeszłości, w wydarzeniach sprzed siedemnastu lat. Samo powiązanie tych samych osób i to z różnych światów wydaje się mega intrygujące, tylko jest jeden, mały problem. Sam początek jest jednym, wielkim chaosem. Czułem się odrobinę tak jak podczas oglądania „Dark” – trudno na początku połączyć nazwisko z datą. Na szczęście autorka oznaczyła rozdziały datą wydarzeń w nich opisywanych, ale nasz mózg jednak lubi płatać figle. W tym przypadku w postaci stawiania zupełnie innej osoby przed oczami. Siedemnaście lat to wbrew pozorom całkiem niezły szmat czasu i można dostać kręćka. Nie wiem, czy dałoby się jakoś lepiej rozwiązać, żeby uniknąć tych efektów ubocznych, czy po prostu musimy „handlować z tym”, ale żeby nie było, że nie ostrzegałem!

Tym, co wyróżnia „Kolory zła. Czerwień” na tle innych kryminałów to na pewno sposób prowadzenia całej opowieści. Nie tylko możemy obserwować wydarzenia z przeszłości oraz teraźniejszości, porównując obie przedstawione zbrodnie, ale również nieco głębiej wchodzimy w życie bohaterów. Powieść ta jest bowiem o wiele bardziej czymś w rodzaju kryminalnej obyczajówki niż czystym kryminałem. Autorka przedstawia proces dążenia do rozwiązania zagadek, ale jednocześnie czytelnik może poznać dość dogłębnie życie poszczególnych postaci, razem z całym rozwojem wydarzeń aktualny, jak i tych sprzed siedemnastu lat. W typowych, norweskich proceduralach kryminalnych, całą opowieść można rozdzielić na wątek kryminalny oraz prywatny, dotyczący najczęściej głównego bohatera. W przypadku książki Małgorzaty Oliwii Sobczak ten prywatny wątek rozprzestrzenia się na wiele osób, pokazując życie zarówno zawodowe, jak i te bardziej osobiste.

Autorka zdecydowanie potrafi wodzić czytelnika za nos w kwestii tego, „kto zabił”. Co prawda zawsze dawałem się ponieść powieści i nie skupiałem się nigdy na próbie odgadnięcia, kto był sprawcą i jakie jest rozwiązanie zagadki, ale mimo to czerpię radość z robienia mnie w balona w tej sprawie. Wyznacznikiem dobrego kryminału jest między innymi umiejętność ukrycia sprawcy przez autora aż do samego końca – aż do momentu, w którym wszystko się rozwiązuje, a morderca umiera lub zostaje złapany. Małgorzata Oliwia Sobczak potrafiła to zrobić w swojej powieści, chociaż jeśli ktoś jest dobry w te klocki, to zapewne uda mu się w miarę szybko połączyć parę faktów i dojść do rozwiązania. Bardzo sugerujące tropy, wskazujące na inne osoby, nie pomogą tej osobie w zbyt łatwym zwycięstwie! Trzeba się natrudzić w labiryncie autorki.

„Kolory zła. Czerwień” jak widać, mają swoje wady, ale oprócz tego są naprawdę obiecującym kryminałem. Napisanym w nieco innej formie niż to, do czego przyzwyczaili nas współcześni pisarze, ale utrzymanym w konwencji powieści kryminalnej. Przyjmuję więc ją z całym dobrodziejstwem inwentarza. Przyznać też muszę, że jeśli Małgorzata Oliwia Sobczak zaplanuje kolejny kryminał, to z wielką chęcią się z nim zapoznam. Z jednej strony po to, aby poznać dalsze losy prokuratora Leopolda Bilskiego (ciekawie się czyta o pracy policjantów wykonywanej przez prawnika), a z drugiej, aby zobaczyć czy da się to i owo poprawić oraz wyeliminować te nieszczęsne definicje. Jeśli szukacie dobrej, polskiej powieści z zagadką kryminalną w tle, to dobrze trafiliście. Sami spróbujcie i zobaczcie, czy pióro autorki Wam podejdzie – wierzę, że tak będzie.

Łączna ocena: 7/10



Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl „Kolory zła”
Czerwień | Czerń

poniedziałek, 2 września 2019

Podsumowanie sierpień 2019

Ach, sierpień już za nami! Minął mi niesamowicie szybko. Zaliczyłem krótki urlop z równie krótkim wypadem w Tatry (po ponad 10 latach od ostatniej wizyty!), czego efektem jest między innymi zdjęcie, które możecie podziwiać w tym wpisie. Widok na Morskie Oko z Czarnego Stawu pod Rysami (swoją drogą zapraszam na fotorelację!). Nie, na Rysy nie człapałem, jeszcze nie pora na to! Wieczory wyjazdowe były raczej relaksacyjne – staraliśmy się tak max. po 18 już wracać do pensjonatu – ale nie udało się zbyt wielu książek przeczytać. Dawno nie oglądałem telewizji, więc dopóki było jasno, to siedzieliśmy w altance i podziwialiśmy góry, a potem seans z policjantami z CSI! To się nazywa szaleństwo!

Przez cały sierpień jednak udało mi się przeczytać całkiem niezłą liczbę książek. Sam urlop na pewno w tym pomógł, bo nie poświęciłem całego na wyjazd. Normalnie w weekendy rozpoczynam poranek od spokojnego rozbudzania się z książką w ręku, a podczas urlopu mogłem to robić prawie codziennie! Plus oczywiście chwile relaksu gdzieś w ciągu dnia oraz standardowe wieczory. Jak widzicie więc, pod wieloma względami sierpień był dla mnie łaskawy i nie mogę na niego narzekać. Trochę się też Instagram znowu ruszył do przodu, chociaż bladego pojęcia nie mam, co jest tego powodem. Mimo to cieszę się niezmiernie! 

Cóż, to chyba warto przejść już do głównej części podsumowania, czyli wykresów, infografik i w ogóle. Zapraszam!



I tutaj właśnie widzicie całkiem niezły wynik, który wykręciłem w sierpniu. Not bad jak na mnie, prawda? Chyba to będzie najlepszy miesiąc roku 2019, czuję to w kościach! Całkiem nieźle mi poszło z „Piter. Wojna” – głównie w pociągu przeczytałem. Chwilę siedziałem sobie oczywiście również wieczorami na wypadzie w góry, ale to były raczej krótkie strzały. W każdym razie i tak korzystałem z urlopu, ile się dało!



Tutaj się mniej więcej statystyki utrzymują na podobnym poziomie, co w poprzednich miesiącach. Instagram znowu się trochę do przodu ruszył, chociaż Facebook stoi w miejscu. Trochę się skrócił czas trwania sesji, ale pewnie ma to wiele wspólnego z tym, że cały czas stosunek nowych do powracających jest dość… ciekawy. Cóż, jakieś 90% pozyskań to wejścia poprzez szukanie organiczne (innymi słowy ktoś wpisał hasło w wyszukiwarce i wszedł na mojego bloga), więc mniej więcej się to pokrywa ze sobą. Co ciekawe, pojawiło się wejście z maila! Na wpis z serii Co pod pióro, więc bardzo bym chciał wiedzieć, w jakim kontekście się pojawiło w czyimś mailu. 😁

A tutaj możecie zobaczyć najbardziej popularny w sierpniu pod względem ilości polubień (zasięgu w sumie też) wpis na Instagramie, który popełniłem:




No cóż, całkiem nieźle nawet. Zacząłem nawet jednak kolejną kolekcję – Czarny Kryminał – więc dość regularnie będą do mnie książki spływały! W sierpniu przyszła również przedostatnia paczka z kolekcji Mistrza Grozy – w październiku jeszcze przyjdzie jedna paczka z czterema tomami.

Na (prawie koniec) lista przeczytanych przeze mnie w sierpniu książek – tym razem nieco dłuższa niż zazwyczaj!


A już naprawdę na sam koniec informuję, że najlepiej klikającym się w sierpniu postem był wpis pod tytułem „Czy nowe książki można kupić na wagę”. Najwięcej wejść z innego bloga Google Analytics zanotowało ze Świata Fantasy, prowadzonego przez Łukasza – dzięki! 

A jak Wasz sierpień? Urlopowo? Przyjemnie?