Udało mi się jedną trylogię zakończyć, której ostatni tom okazał się zdecydowanie najlepszy. Może niekoniecznie powalający na kolana, no ale jednak wreszcie dostałem coś dobrego na koniec. Do tego nadrobiłem też Sandersona, którego kupiłem już jakiś czas temu (od razu po jego wydaniu w Polsce), więc jestem też na bieżąco z przygodami Waxa i Wayne’a! Znowu królowałą u mnie fantastyka głównie, choć staram się jednak urozmaicać sobie odmiany gatunkowe! Zobaczymy jak mi to pójdzie w nadchodzącym miesiącu, bo pewnie jak zwykle będę po prostu zmieniał zdanie co chwilę…
Tymczasem przejdźmy już do meritum, czyli opinii! Okładki jak zawsze pochodzą z serwisu Lubimy Czytać.
„Płonący bóg” – Rebecca F. Kuang
Format: Audiobook
Stron/długość: 23h 11m
Czyta: Paulina Holtz
No, nareszcie się ta trylogia rozkręciła – szkoda jednak, że tak późno (w ostatnim tomie). Muszę przyznać, że tym razem się potrafiłem mocno wkręcić i docenić wiele zabiegów fabularnych autorki. Kilka razy niestety trafiło się też traktowanie czytelników jak nie do końca kumających, za to bardzo łatwowiernych, ale do tego już przywykłem. Dynamika jak na tom zamykający była bardzo zróżnicowana – czasem wręcz zbyt szybko wydarzenia następowały (lub brakowało im mostów pomiędzy nimi), jednak w ogólnym rozrachunku dało się połapać we wszystkim i utrzymać odpowiedni poziom uwagi.
Nie do końca mi się podoba parę zabiegów, które wyglądały nieco na wymuszone przez założenia końcowe fabuły, ale staram się pamiętać, że jest to po prostu literatura, która ma dać czystą rozrywkę. Zwłaszcza że Rin daje nam, jako czytelnikom, nie tylko właśnie wspominaną rozrywkę, ale i możliwość śledzenia zmian, jakie zachodzą w jej głowie i jak zaczyna nabierać doświadczenia w podejmowaniu decyzji. Nie jest to najlepiej skrojona bohaterka, ale wraz z Venką i Kitayem, który jest przeciwwagą dla obu bohaterek, stanowią naprawdę interesujące trio, które ubarwia ten ostatni tom.
Ocena punktowa: 7/10
„Zaginiony metal” – Brandon Sanderson
Format: Papier
Stron/długość: 544
Tłumaczenie: Anna Studniarek-Więch
Gdyby tak wyciąć połowę nic niewnoszących dialogów, a połowę z pozostałych pozbawić duplikatów, to otrzymalibyśmy mocno odchudzoną, ale o wiele lepszą wersję „Zaginionego metalu”. Jeszcze więcej kartek mogłoby zostać zaoszczędzonych, gdyby pominąć ciągłe powtarzanie dokładnie tych samych „opisów” rozległości i różnorodności cosmere. Nie zrozumcie mnie źle, to nadal świetna książka i Sanderson zabiera nas na wycieczkę w coraz głębsze punkty świata magii metali (dzień dobry Hemalurgio), narracja potrafi utrzymać czytelnika przy książce i aż chce się zobaczyć, co dalej się wydarzy i jaki znowu zwrot akcji autor nam zaserwuje. Niestety nie do końca tym razem wyszła Sandersonowi cała otoczka historii.
Sanderson postawił też na rozwój innych postaci, niż Wax oraz Wayne, co ogólnie byłoby bardzo dobre, gdyby nie przyćmiły kompletnie dwójkę głównych bohaterów, którzy grali pierwsze skrzypce od samego początku Drugiej Ery. Nie jestem też przekonany czy kupuję pewne elementy związane z magią metali, które… zdają się przeczyć w pewnym sensie temu, co tak szczegółowo autor budował przez wiele lat. Jakby miały być wykorzystane specjalnie na potrzeby fabuły. Niby miałem pewną frajdę z całości, niby zamknięcie jest całkiem dobre (może niekoniecznie zaskakujące aż tak, ale po prostu dobre) z pozostawioną furtką, ale to nie jest ten Sanderson, którym się jarałem tyle czasu. Przede wszystkim jednak to nie jest to, na co czekałem tyle czasu.
Ocena punktowa: 5/10
„Ołowiany świt” – Michał Gołkowski
Format: Audiobook
Stron/długość: 10h 32m
Czyta: Mariusz Zaniewski
Seria gier „S.T.A.L.K.E.R.” jest mi zdecydowanie obca, za to klimaty postapokaliptyczne są bliskie memu sercu! Sam „Ołowiany świt” chciałem poznać już wiele lat temu, ale ostatecznie pchnęła mnie w jego stronę lektura „Komornika” oraz „SybirPunka”. Spodziewałem się podobnego poziomu, ale obawiam się, że jednak przygody Misia wewnątrz zony nie są najlepszą książką Michała Gołkowskiego (aczkolwiek minęło 10 lat od jej powstania). Chyba najmocniejszą stroną jest bardzo charakterystyczny dla autora, lekki sposób narracji z perspektywy głównego bohatera, która przeplatana jest lekko cynicznymi komentarzami przedstawiającymi świat i opisującymi wydarzenia.
Bardzo zabrakło mi spójności – książka stanowi zbiór kilku „przygód” stalkera, które jednak nie są ani jednoznacznie oddzielone jako osobne opowiadania, ani zespojone ze sobą ciągiem fabularnym. Bardzo duży nacisk został też położony na przemyślenia bohatera w trakcie jego podróży przez zonę, za to kuleje odrobinę przedstawienie świata – jest odrobina o przeszłości i genezie zony, czasem się pojawi opis jakiegoś mutanta czy anomalii, jednak są one wrzucane dość losowo i raczej w skromnej ilości. Zapewne jest to pewnego rodzaju zachęcenie do sięgnięcia po inne książki z Fabrycznej Zony, choć czuję, że można było jednak zmienić proporcję. W każdym razie całokształt wyszedł naprawdę zachęcająco (choć nie idealnie), więc z pewnością sięgnę po inne książki z tej serii!
Ocena punktowa: 6/10
„Wzlot Persepolis” – James S.A. Corey
Format: Papier
Stron/długość: 564
Tłumaczenie: Marek Pawelec
Trochę mnie „Ekspansja” zaczyna nużyć niestety. Niby każdy tom ma zupełnie inne wydarzenia oraz problemy, z którymi musi zmierzyć się załoga Rosynanta (i nie tylko oni), ale wszystko jest tak do bólu proceduralne, że czuję się, jakbym oglądał „House’a”. Mało tego, w tym konkretnym tomie odniosłem wrażenie stagnacji rozciągającej się na zdecydowaną większość historii. Nie zauważyłem nawet kiedy dotarłem gdzieś do ¾ książki, a tak naprawdę nie zaczęła się zawiązywać żadna konkretna akcja. Były po prostu… „wydarzenia”. Coś się działo, bohaterowie coś robili, w jakimś to kierunku niby płynęło (a dokładniej trzymało się rdzenia), ale nie czułem żadnego przywiązania do historii.
Tak naprawdę jedynym dużym plusem (który jednak wygenerował też parę zgrzytów) było przesunięcie czasowe w życiu załogi Rosynanta (jak również i wszystkich innych postaci). Niestety tutaj też nie zostało to zrobione zbyt dobrze – gdyby nie przypominanie co jakiś czas o tej delcie, nie pamiętałbym o tej różnicy. Czas się ruszył do przodu, ale cały Układ Słoneczny w wersji stworzonej przez James S.A. Corey ani trochę. Sporo było też nie do końca logicznych następstw takiego scenariusza, co mocno wybijało z immersji. Ogólnie rzecz biorąc, chyba jest to najsłabszy ze wszystkich tomów, napędzany jedynie odcinaniem biletów od sukcesu wcześniejszych części. No ale cóż, zaczął cykl, to go skończę…
Ocena punktowa: 5/10
„Król Bezmiarów” – Feliks W. Kres
Format: Papier
Stron/długość: 19h 26m
Czyta: Wojciech Żołądkiewicz
Zdecydowanie lepsza pozycja niż pierwszy tom – od samego początku czuć zupełnie inną jakość i to, że autor ma jakiś plan. Być może spory wpływ na to miało osadzenie wydarzeń na morzu oraz wokół niego, wraz z przybliżaniem szczegółów dotyczących żeglugi. Samo przerzucenie akcji w całkiem inne miejsce (a dokładniej ze skrajnej północy kontynentu na jego południe) bardzo mocno przypomina mi podział całej sagi, który między innymi można znaleźć w „Opowieściach z Meekhańskiego pogranicza” autorstwa Roberta M. Wegnera. Jeśli lubicie więc takie skakanie po mapie i zapoznawanie się z nowymi obyczajami i postaciami, to zdecydowanie może Wam przypaść do gustu!
Sposób prowadzenia narracji i opisywania wydarzeń jest wciąż dokładnie ten sam, który towarzyszy czytelnikowi w pierwszym tomie. Spokojny, dokładny, stonowany, bez prób zaskakiwania lub kombinowania. Zwyczajnie porządny i konkretny. Pozwala jednak lepiej się wczuć w świat niż w tomie pierwszym – wreszcie czułem, że trafiłem do fantastyki, a nie trochę takiego patchworka historyczno-fantastycznego. W niektórych momentach miałem wrażenie, że dialogi trochę kuleją (są strasznie sztywne i nienaturalne), aczkolwiek to można zrzucić na wiek książki. W ogólnym rozrachunku „Król Bezmiarów” wypada w mojej opinii o wiele lepiej niż pierwszy tom, co mnie cieszy i zachęca do sięgnięcia po kolejną część.
Ocena punktowa: 7/10