czwartek, 31 maja 2018

"Piter" - Szymun Wroczek

"Piter" - Szymun Wroczek
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Szymun Wroczek
Tytuł: Piter
Wydawnictwo: Insignis
Tłumaczenie: Paweł Podmiotko
Stron: 596
Data wydania: 9 listopada 2011


Całe Uniwersum Metro 2033 poznałem stosunkowo niedawno - tak naprawdę moja przygoda z nim zaczęła się dopiero w 2017 roku. Bardzo długo po czasach, w których przeżywało czasy swojej świetności. Mimo wszystko wciąż powstają nowe powieści i wciąż jest wielu fanów spragnionych kolejnych historii z postapokaliptycznej Moskwy. Wiele opowieści osadzonych jest jednak w innych miastach - tak jak właśnie "Piter", którego akcja dzieje się w Petersburgu. Co prawda sama powieść wydana została również wiele lat temu, jednak w dniu pisania tej opinii istnieje także jej kontynuacja, czyli "Piter. Wojna". Nic więc chyba dziwnego, że chciałem jak najszybciej nadrobić zaległości w książkach, które napisał Szymun Wroczek. Mam jednak nadzieję, że następne spotkanie z tym autorem będzie o wiele lepsze.

Kiedyś wspaniałe miasto, dzisiaj - podobnie jak Moskwa - zgliszcza i dom dla przerażających mutantów. Jedynie podziemia są bezpieczne. W petersburskim Metrze schroniła się część ludności, która obecnie próbuje przeżyć za wszelką cenę. Chcą jednak prowadzić w miarę normalne życie - a do takie zaliczają się śluby. Iwan Mierkułow miał właśnie obiecać dozgonną wierność swojej wybrance, jednak przeszkodził mu w tym wybuch wojny. Jakby nie było jej wystarczająco przed wieloma laty, na górze, na powierzchni. Tym razem jednak lokalny konflikt może przypomnieć wydarzenia sprzed lat, które doprowadziły do konieczności zamieszkania w metrze. Jednak tym razem nie ma się już gdzie schować...

"Piter" zdecydowanie należy do nieco bardziej wymagających powieści z Uniwersum Metro 2033. Od samego początku czuć zarówno przygnębiający klimat, w którym toczyć się będzie historia, jak i wiele zabiegów ze strony autora, które tworzą z "Pitera" dość ciężką w odbiorze pozycję. W wielu miejscach pojawiają się wyrwane - choć tylko na pierwszy rzut oka - z kontekstu przemyślenia głównego bohatera, często również jego sny przedstawiane są jako bieżące wydarzenia. Wszystko oczywiście w aurze tajemnicy i wspomnianego już przygnębienia. Pod tym względem powieść Szymuna Wroczka wpasowuje się idealnie w klimat całego Uniwersum, chociaż znacznie się różni o "Metra 2033". Jest nie tylko prostsza, ale również pozostawia po sobie mniej wspomnień i o wiele słabiej przywiązuje do siebie Czytelnika.

"Jeśli nie szukasz przygód, przygody znajdą cię same. W tym momencie przygoda stała przed nimi pod postacią ryżawego faceta w długiej do kolan kurtce puchowej".

Historia opowiedziana przez autora jest z jednej strony niezbyt skomplikowana, ale z drugiej może nasuwać na myśl wielowarstwowość. Tak naprawdę nawet nie trzeba się bardzo silić na próby interpretacji, żeby zobaczyć wręcz gołym okiem historię człowieka oraz historię całej społeczności. Metro petersburskie stworzono w podobnym rozkładzie architektonicznym jak metro moskiewskie, w związku z czym mogło posłużyć jako schronienie dla wielu ludzi po tym, jak powierzchnia została zamieniona w piekło. Ludzie po jakimś czasie zaakceptowali swój los i w walce o przetrwanie przeszli na porządek dzienny z wieloma rzeczami. "Piter" pokazuje w jaki sposób społeczeństwo potrafi zaprzepaścić wiele wartości nawet w obliczu zagrożenia.

Mimo wszystko nie jest to zbyt porywająca opowieść. Co więcej, wraz z kolejnymi kartkami przeżywamy kolejne przygody i obserwujemy kolejne tarapaty, w jakie wplątują się bohaterowie. Niestety nie zawsze mają one sens oraz wytłumaczenie. Po prostu wygląda to trochę, jakby autor postanowił pokazać Czytelnikowi spory fragment petersburskiego metra i koniecznie chciał osadzić Iwana w jego naturalnym środowisku - czyli kłopotach. Na myśl może się nasunąć również próba ukazania metra jako mieszaniny wszelkiego rodzaju oszołomów i dziwnych organizacji założonych przez ocalałych, ale każde kolejne są coraz bardziej odjechane. Niestety często też w negatywnym tego słowa znaczeniu. Po prostu w wielu miejscach Szymun Wroczek wręcz przekombinował. Za dużo udziwnień, zbyt wiele rozmaitych pomysłów oraz - przede wszystkim - o wiele za dużo "magicznych" sposobów na uwolnienie się od problemów.

"Uczeni potwory rozwijają naukę znacznie efektywniej od uczonych pacyfistów".

Zakończenie jest niesamowicie chaotyczne. Z jednej strony wszystko idzie zbyt gładko, a z drugiej cała akcja jest jakaś taka... rwana. W jednej chwili jesteśmy w jednym miejscu, w drugiej przenieśliśmy się w czasie o kilka godzin do przodu, a za moment cofamy się jeszcze do momentu sprzed pierwszej sceny. Kilka sytuacji było rozwiązanych naprawdę po bandzie, prawie ocierając się wręcz o naginanie historii na potrzeby fabuły. Niezbyt dobrze więc będę wspominał końcówkę, chociaż otworzyła się świetnie na kolejną część, jakby od samego początku Szymun Wroczek zdawał sobie sprawę z tego, że napisze kolejny tom. Typowy cliffhanger co prawda to nie jest, jednak ewidentnie wskazuje na kontynuację, po którą mimo wszystko chce się sięgnąć. Nawet pomimo tych minusów, które można znaleźć w "Piterze".

Jak widać nie jest to najlepsza z książek całego uniwersum, chociaż nie jest również zła. Ma swoje wady oraz zalety, swoje blaski i cienie. Nie należy do prostych w odbiorze książęk, jednak nieco nad wyraz było twierdzenie, że jest w tym jakaś głębsza myśl przewodnia. Chociaż pięknie pokazuje, że człowiek człowiekowi wilkiem w niemalże każdej sytuacji - nawet po nuklearnej katastrofie, która zapędza resztki cywilizacji do tuneli metra, kilkadziesiąt metrów pod powierzchnię ziemi. Dobrze się czyta, jednak nikt nie powinien spodziewać się niczego niesamowitego.

Łączna ocena: 6/10





Cykl "Podziemny blues"

Piter | Piter. Wojna | Piter. Starcie bliźniąt


poniedziałek, 28 maja 2018

Z ekranu pod pióro #24 - "Han Solo: Gwiezdne wojny - historie"


Źródło: Filmweb
Tytuł: Han Solo: Gwiezdne wojny - historie
Reżyseria: Ron Howard
Premiera: 2018
Gatunek: space opera, sci-fi

Wiele się mówiło o filmie opowiadającym historię Hana Solo na długo przed jego premierą. Pojawiały się głosy zarówno mówiące, że będzie to jeden z najgorszych filmów z tego uniwersum, jakie kiedykolwiek powstały. Inne głosy natomiast były niemalże przekonane, że będzie czymś w rodzaju brakującego ogniwa pomiędzy poszczególnymi trylogiami. Jeśli jakieś dzieło potrafi wywołać tak ambiwalentne uczucia jeszcze przed pojawianiem się na wielkim ekranie, to wiem już, że za nic w świecie nie dowiem się który obóz ma rację, jeśli sam nie obejrzę danej produkcji. A nawet jeśli nie dowiem się, która strona tego konfliktu "wie lepiej", to z pewnością będę się potrafił umiejscowić po konkretnej stronie barykady. Po obejrzeniu muszę stwierdzić, że jednak chyba pozostanę na przedpolu.

Kto by się spodziewał, że zwykły przemytnik odegra kluczową rolę w wydarzeniach, które mają wpływ na kształt całego wszechświata? Dlaczego awanturnik balansujący na granicy prawa podejmuje takie, a nie inne decyzje? Czym się kieruje, jakie przeżycia go do tego skłoniły? Han Solo nie od zawsze stał po stronie Rebelii. Choć wydaje się to być oczywiste, nie urodził się jako wielki bojownik o wolność i sprawiedliwość. Kim był za młodu i czemu nikt nie zadaje zbyt wielu niewygodnych pytań? Cała prawda o Hanie Solo jest jednocześnie prosta i niezwykle skomplikowana. Zaczyna się od słów "dawno, dawno temu w odległej galaktyce"...

Film wywoływał ambiwalentne uczucia na długo przed premierą, dzieląc niejako społeczność fanów Star Wars na dwa główne obozy: tych, którzy uważali, że będzie to gniot oraz tych, którzy spodziewali się spektakularnego sukcesu. Zazwyczaj kiedy widzę takie "starcia" jestem niemalże pewny, że po seansie opowiem się po konkretnej stronie barykady. W przypadku "Han Solo: Gwiezdne wojny - historie" jest jednak inaczej. Nie mogę powiedzieć, że był to majstersztyk, ale grzechem byłoby również stwierdzenie, że jest to dno i dwa metry mułu. Osobiście odbieram go jako po prostu ciekawy, choć niezbyt porywający przerywnik pomiędzy poszczególnymi częściami. Może się podobać, jednak niekoniecznie będziecie nim zachwyceni.

Na ogromny plus zasługuje na pewno sama historia Hana Solo, przedstawiona od jego lat na Korelii, aż po ostateczne rozpoczęcie przygody przemytnika z Chewiem u boku. Tak naprawdę jest to jedynie wycinek jego życia, bezpośrednio poprzedzający jego czysto awanturnicze życie, jednak bez pokazania jego "solowych" (he-he) występów. Całość skupia się wokół najważniejszych z punktów widza wydarzeń, takich jak poznanie Chewbakki czy zdobycie Falcona Millenium. Co więcej, cała historia jest dość sensownie przedstawiona i nawet jeśli ma jakieś nieścisłości w stosunku do ogólnie przyjętej wiedzy, to na pierwszy rzut oka nie widać żadnych potknięć. Można powiedzieć, że ten wycinek paru lat z życia Hana Solo to kwintesencja tego, co wiemy na jego temat z dotychczasowych filmów.

"Han Solo: Gwiezdne wojny - historie" nie jest jednak dziełem, które potrafiłoby przyciągnąć do ekranu jak magnes. Brakuje mu pewnego polotu, za to występuje duże natężenie efektów specjalnych. Część opisanych wydarzeń wręcz krzyczy "powstaliśmy dla CGI", natomiast od niektórych z nich wręcz wieje nudą. Ogólnie rzecz biorąc film ogląda się dobrze, jednak nie ma ani dreszczyka emocji, który towarzyszy nawet tak znienawidzonej przez wielu fanów Trylogii Prequeli. Wszystko jest takie… techniczne dobre. Człowiek ogląda, widzi, że mu się to podoba, ale nie może znaleźć żadnych punktów, za które dałby więcej punktów w konkursie wspaniałych scen. Nawet nie jestem do końca w stanie wyrazić tego słowami, ponieważ zarówno zdjęcia, muzyka, jak gra aktorska są po prostu "w porządku". 

Gry aktorskiej również nie można nazwać oskarową. Zarówno Alden Ehrenreich jak i Emilia Clarke zagrali swoje role poprawnie, można rzec - na rzemieślniczy sposób. Dokładnie, sprawnie, jednak nie widać było niczego, co mogłoby wybić się wśród innych filmów. Trochę to dziwne, bowiem najnowsze produkcje Star Wars charakteryzują się dość skrajnymi uczuciami, jakie wywołują zarówno sami aktorzy, jak i ich gra. Wystarczy przypomnieć sobie kontrowersje wokół postaci Kylo Rena oraz szum wokół samego aktora odgrywającego tę rolę - Adama Drivera. Oscar Isaac wynoszony jest wręcz pod niebiosa za to, jak odgrywa Poe Damerona. Nawet Daisy Ridley wywołuje pewne emocje, w tym przypadku - podobnie jak u Adam Drivera - dość skrajne. Wśród aktorów tworzących historię Hana Solo nie zauważyłem nikogo wybijającego się w żaden sposób.

Dla fanów serii "Han Solo: Gwiezdne wojny - historie" może być rozczarowaniem, ale również po prostu okazją do lepszego poznania tytułowego bohatera. Zapewne osoby, które są doskonale zaznajomione z całym uniwersum nie będą zachwycone żadnymi ciekawostkami, czy smaczkami, jednak dla przeciętnego fana film ten może stanowić miły przerywnik. Na tym jednak poprzestańmy - na miłej przerwie od budowania napięcia, tworzenia nowej-starej historii i kina budzącego mnóstwo skrajnych uczuć. Po prostu zasiądźmy do spokojnego, niewiele wnoszącego, choć miłego dla oka filmu, który pokrótce opowie co działo się "dawno, dawno temu w odległej galaktyce".

Łączna ocena: 6/10


Wszystkie kadry pochodzą z serwisu Filmweb.

środa, 23 maja 2018

Z Netflixa pod pióro S01E04 - "Dark" sezon 1

Dark
Źródło: Filmweb
Oryginalny tytuł: Dark
Twórca: Baran bo Odar, Jantje Friese
Rok: 2017
Gatunek: sci-fi, dreszczowiec


Wspominałem chyba już kiedyś, że nie oglądam zbyt wielu seriali? Kiedyś, jak człowiek mógł prawie bezkarnie wylegiwać się godzinami w łóżku lub łoić przed komputerem w co chciał, to i więcej czasu na seriale miał. Teraz jak już coś oglądam, to dawkuję sobie odcinek po odcinku. Najczęściej tak naprawdę ze dwa, góra trzy epizody na dzień w weekend. Jeśli więcej kończę sezon w jeden miesiąc to jest sukces! "The Black Mirror" jeszcze na ten przykład nie skończyłem. Jednak czasem warto zacząć coś nowego, a że "Dark" akurat ładnie się podstawił na stronie głównej Netflixa, to i się nim zainteresowałem. No i w sumie dobrze, że to zrobiłem.

Rok 1986. Niewielką miejscowością wstrząsa niewyjaśnione zaginięcie małego chłopca. Mimo bardzo szczegółowych poszukiwań, dziecka nie uda się niestety odnaleźć. Rodzina - choć nigdy nie pogodzona ze stratą - zalecza w końcu rany i powoli wraca do codzienności. Aż do roku 2019, w którym to samo miasteczko ponownie dotyka ta sama tragedia. Tym razem jednak kilka rodzin pozna swoje sekrety i połączenia, które między nimi istnieją. Istnieją teraz i istniały od lat - "nieważne gdzie, ważne kiedy".

Pierwsze odcinki serialu bardzo mocno przypominają skrzyżowanie "Stranger Things" z "It" Kinga. Małe, prowincjonalne miasteczko, w którym po raz kolejny, po kilkudziesięciu latach, dochodzi do podobnych wydarzeń. Giną dzieci, ale nikt nie jest w stanie powiedzieć czemu. Na terenie miasteczka znajduje się elektrownia atomowa, która jest obiektem pilnie strzeżonym i wszystko wskazuje na to, że prowadzone są w niej pewne eksperymenty. Osoby, które miały okazję oglądać "Stranger Things" nawet z opisu z pewnością wywnioskują ogromne podobieństwo, a po pierwszych dwóch odcinkach pomyślą sobie "hej, przecież to jest to samo!". Na całe szczęście okazuje się, że jest to nieco mylne wrażenie, ponieważ cała reszta różni się znacząco od wspomnianego serialu.

Bardzo mocną stroną "Dark" są kadry - można odnieść wrażenie, że cała produkcja opiera się na zabawie obrazem. Odpowiednia praca kamery buduje nastrój i podkreśla emocje, które wywołują poszczególne sceny. Sam serial sprawia wrażenie ciężkiego, twardego, surowego. Z drugiej strony wiele kolorów jest nasyconych - czego próbkę można zobaczyć nawet na plakacie promującym serial. Ogólnie rzecz biorąc cały "Dark" to właśnie gra kadrów, obrazów, kolorów i muzyki. Co chwilę przewijają się krótkie sceny wymieszane ze sobą i postępujące w konkretnej kolejności, dające pewne wskazówki widzowi. Każdy taki łańcuch niesie ze sobą w tle muzykę sprawiającą wrażenie niepewności i tajemnicy.

Pewnym "minusem" dla części osób może być język produkcji. Jest to bowiem niemiecki serial i dokładnie w takim języku jest wydany w Netflixie. Pisząc "minus" nie mam na myśli oczywiście samego faktu, że jest to właśnie język niemiecki, tylko to, że nie jest to język angielski. Dopiero kiedy obejrzy się serial lub film w innym języku można zauważyć jak bardzo człowiek jest uzależniony od angielskiego. Nie jest niczym niezwykłym odwrócenie na chwilę uwagi od ekranu podczas dialogów, bo instynktownie człowiek i tak zrozumie o czym rozmawiają postacie nawet bez napisów. Tutaj jednak jeśli nie posługujesz się mową naszych zachodnich sąsiadów, to niestety możesz mieć problemy ze zrozumieniem czegokolwiek bez napisów. Nie piszę tego, żeby podkreślić to jako wadę, bo nią nie jest. Jednak lojalnie ostrzegam, że nie jest to serial do obejrzenia w trakcie robótek ręcznych czy wykonywania innych czynności. Chyba, że znasz niemiecki, to nie masz się czym martwić.

Tutaj tak naprawdę "minusy" się całkowicie kończą. W jakimś miejscu w internecie pojawiła się kiedyś opinia, że Netflix spróbował zrobić coś podobnego do "Stranger Things", ale wyszło im o wiele lepiej. Ja się z tą opinią całkowicie zgadzam. Mimo początkowego podobieństwa do miksu "To" oraz wspomnianego już serialu "Stranger Things", "Dark" jest kompletnie odmienną i świetną produkcją. Im dalej zapuszczamy się w odcinkach, tym większą sieczkę z naszych mózgów robią. Serial porusza aspekty podróży w czasie oraz tuneli czasoprzestrzennych nie tylko jako tła to stworzenia historii. Oprócz tego pokazuje zarówno stronę fizyczną tego zagadnienia, choć bez zagłębiania się w niezjadliwe szczegóły, a także potencjalne reakcje społeczne na podróże w czasie. Oglądając tę produkcję można dostać choroby lokomocyjnej - często trzeba dobrze wytężyć swój mózg, aby objąć umysłem to, co aktualnie widzimy.

Samego zakończenia pierwszego sezonu nie da się opisać w sensowny sposób. Wspominałem już wcześniej, że "Dark" potrafi wrzucić mózg do pralki, dopchać kamieniami i odpalić wirowanie. Jeśli jednak w połowie czujecie się poobijani, to pod koniec pralka zostanie wstawiona do Rollercoastera. Nawet na stronie Wikipedii, gdzie serial jest przedstawiany, powstały całe tabele i mapy powiązań pomiędzy punktami w czasie, ułatwiające identyfikację poszczególnych bohaterów. Jednak na pytanie kłębiące się w głowie podczas seansu nie odpowie nikt. Czasem bowiem można zacząć się zastanawiać czy jeśli któraś z postaci zrobi coś, to czy to nie wpłynie na to, po to by zaraz wpłynąć na... I tak dalej, i tak dalej...

Naprawdę jeden z lepszych seriali, jakie powstały ostatnimi czasy. Nie opiera się na schematach, a do tego porusza pieruńsko trudną do wykonania tematykę - czas. Mnóstwo twórców potknęło się na temacie czasu, zarówno w filmie, jak i literaturze. Tym razem mamy jednak misternie splecioną sieć powiązań, tworzącą jednolitą, chociaż poszatkowaną całość, w formie skomplikowanej układanki. Nie zapomniano o warstwie audiowizualnej - gra kolorów i kadrów, odpowiednio skrojona do nastroju muzyka. Jednym słowem coś naprawdę świetnego. Jeśli jeszcze się zastanawiacie, dajcie mu się wciągnąć w wir czasu.

Łączna ocena: 9/10

Wszystkie kadry pochodzą z serwisu Filmweb.


niedziela, 20 maja 2018

"Tajemnica Nawiedzonego Lasu" - Anna Kańtoch

"Tajemnica Nawiedzonego Lasu" - Anna Kańtoch
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Anna Kańtoch
Tytuł: Tajemnica Nawiedzonego Lasu
Wydawnictwo: Uroboros
Stron: 363
Data wydania: 4 listopada 2015


Z prozą Anny Kańtoch miałem do czynienia jeden raz w życiu - przy okazji czytania pierwszego tomu "Tajemnicy Diabelskiego Kręgu" - ale skradła ona moje serce już przy tym pierwszym podejściu. Minęły cztery lata od tego spotkania i mimo, że wiele razy myślałem o sięgnięciu po kolejne tomy (lub po prostu inne książki autorki), to okazja trafiła się tak naprawdę dopiero teraz. Mimo tak długiej przerwy oraz sporej dziury w pamięci, oceniam moje kolejne spotkanie z Anną Kańtoch jako zdecydowanie udane i czekam na następne!

Dwa miesiące to nie jest wcale taki długi okres jak na zapomnienie o grozie w Markotach. Nina powoli wraca do codzienności, chociaż z tyłu głowy ma ICH - osoby, które z pewnością będą ją ścigać za to, co posiada. W chwili, w której najmniej się tego spodziewa, komuniści dopadają ją w postaci sierżant Sowy i porucznika Lisa, którzy zabierają ją do tajemniczego Instytutu Totenwald. Wraz z przyjaciółmi poznanymi w wakacje musi stawić czoła codzienności przygotowanej im przez gospodarzy. A do tego musi uważać, żeby nie dostać od nich czerwonej kartki. W tym wszystkim nie pomaga jej ani fakt, że znajduje się niemalże na samym krańcu polski, ani to, że w pobliżu znajduje się niezwykle intrygująca wioska węglarzy...

Wspominałem już, że minęło sporo czasu, odkąd skończyłem pierwszy tom, czyli "Tajemnicę Diabelskiego Kręgu". Zastanawiałem się więc tuż przed sięgnięciem po "Tajemnicę Nawiedzonego Lasu", czy odnajdę się szybko w wydarzeniach. Okazało się, że martwiłem się niepotrzebnie. Anna Kańtoch bowiem bardzo subtelnie, ale skutecznie przypomniała najważniejsze wydarzenia z poprzedniej części. Być może nawet wykorzystanie zwrotu "przypomnieć wydarzenia" jest lekkim nadużyciem - przyrównałbym to bardziej do wplecenia między wiersze najważniejszych szczegółów bądź samych konsekwencji wydarzeń mających miejsce w Markotach. Cenię sobie właśnie takie nienarzucające się przypomnienia, które jednak pozwalają na łatwe wejście w kolejny tom bez konieczności główkowania co się tam dokładnie zdarzyło wcześniej.

"- Twoi rodzice zniknęli w tajemniczych okolicznościach?(...)
- Odpowiedz - pogoniła ją sierżant.
- Kiedyś mama zostawiła mnie z bratem i wróciła sześć godzin później. 
- Tajemnicze zniknięcie?
- Nie, długa kolejka po mięso".

W wielu miejscach historia "Tajemnicy Nawiedzonego Lasu" jest nieco naiwna, jednak nie należy zapominać, że nie jest ona skierowana do ludzi pragnących świata dopiętego na ostatni guzik. Znalazło się więc parę niuansów, na które mógłbym pokręcić nosem, gdybym z pełną świadomością nie sięgnął po książkę zdecydowanie przeznaczoną dla młodzieży. A jeśli miałbym spróbować cofnąć się w czasie i przyłożyć siebie samego sprzed 10 lat do literatury, to z pewnością mógłbym oszaleć na punkcie historii stworzonej przez Annę Kańtoch. Pod względem zarówno pomysłu, jak i wykreowanego świata jest naprawdę wspaniale! Połączenie Polski z czasów PRL, niemalże tuż po zakończeniu II Wojny Światowej, ze światem specyficznej magii oraz Aniołów wyszło autorce świetnie. Muszę przyznać, że z wielką chęcią przeczytałbym również coś... bardziej poważnego osadzonego w tym klimacie.

Mimo pewnej prostoty, całość czyta się niezwykle przyjemnie. Przede wszystkim jednak aż chce się wracać. Kolejne zagadki, które pojawiają się na drodze Niny i jej paczki przyjaciół zachęcają do ich rozwiązywania. Może nie w sposób, w jaki zachęca większość kryminałów, jednak mimo to większość nowych poszlak i śladów działało na mnie jak marchewka na osła - szedłem na oślep wprost w objęcia kolejnych kartek książki. Jak widać można stworzyć niezbyt skomplikowaną historię, która mimo wszystko porwie Czytelnika na dłuższy czas. To niewątpliwie ogromny plus tej książki, tak samo zresztą jak wiele drobnych szczegółów, które przyciągną uwagę zwłaszcza młodzieży.

Już od samego początku wiadomo, że Nina będzie miała do czynienia z NIMI. Świadczą o tym zarówno pierwsze strony "Tajemnicy Nawiedzonego Lasu", jak i blurb. Wspominam o NICH z prostego powodu - są oni bowiem jednym z tych szczegółów, o których wspominałem w poprzednim akapicie. ONI noszą imiona pochodzące od zwierząt, a które pasują do cech zarówno fizycznych, jak i charakteru, osoby noszącej dane imię. W pierwszej chwili może się to wydawać czymś nieistotnym, wręcz błahym, jednak w połączeniu zarówno z samą historią, jak i stylem jej opisania, tworzy to - o dziwo - niesamowitą synergię. Nie wiedzieć czemu, gdzieś w połowie tomu, sam zacząłem się zastanawiać jakimi dokładnie cechami może pochwalić się kolejna przedstawiona postać - próbowałem zgadnąć co autorka miała dokładnie na myśli używają tego, a nie innego zwierzęcia.

"- (...) Jesteście przyszłością narodu, powinniście mieć więcej rozumu.
Przyszłość narodu umilkła, skarcona".

Samo zakończenie tym razem było o wiele lepiej zbudowane, niż w poprzedniej części (w której trochę na nie marudziłem). Ponad to napędza jeszcze mocniej spiralę tajemnicy, ponieważ autorka nie wyłożyła jeszcze wszystkich kart na stół. Można powiedzieć, że ciężko opędzić się od myśli, która wręcz nakazuje sięgnąć po kolejny tom. Na całe szczęście skończyłem drugi tom mając w zanadrzu "Tajemnicę Godziny Trzynastej", więc mogę odetchnąć z ulgą nie zagryzać paznokci zadająć sobie wciąż pytanie "kiedy kolejna książka?!" - mogę szybko po nią sięgnąć.

Podsumowując, jest to bardzo udana powieść, która z pewnością przypadnie do gustu tak młodzieży, jak i dorosłym osobom. Historia napisana jest prosto, być może nieco naiwnie, ale w sposób interesujący i budzący dreszczyk emocji. Anna Kańtoch odpowiednio te emocje dawkuje i wprowadza aurę tajemnicy na każdym wręcz kroku. Można nawet rzec, że "Tajemnica Nawiedzonego Lasu" co najmniej utrzymała poziom swojej poprzedniczki. Zastanawiam się więc, jak wygląda następny tom i czy zaskoczy mnie równie miło, jak zrobiła to obecnie opisywana książka.

Łączna ocena: 8/10


Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl "Tajemnica Diabelskiego Kręgu"

środa, 16 maja 2018

"Wieża świtu" - Sarah J. Maas

"Wieża świtu" - Sarah J. Maas
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Sarah J. Maas
Tytuł: Wieża świtu
Wydawnictwo: Uroboros
Tłumaczenie: Marcin Mortka
Stron: 848
Data wydania: 18 kwietnia 2018


Cykl "Szklany tron" nie należał do tych, z którymi zaprzyjaźniłem się od samego początku. Ciężkie chwile, które przeżyłem na początku okazały się jednak tego warte. Widziałem już w pierwszym tomie pewien potencjał, na który liczyłem i się nie przeliczyłem. Kolejne książki okazywały się coraz lepsze, a ja całkowicie zostałem pochłonięty przez historię opowiadaną przez autorkę, nawet pomimo pewnych wad poszczególnych tomów. Nic więc dziwnego, że jak tylko nadarzyła się okazja, to postanowiłem sięgnąć po kolejną książkę z serii - chociaż prawie przegapiłem jej premierę. W każdym razie nadrobiłem to i obecnie jestem po lekturze. Dobrze było zapoznać się z tym tomem, chociaż nie wiem czy był mi absolutnie niezbędny do szczęścia.

Uzdrowicielki z Torre Cesme są słynne na cały świat - mówi się, że jeśli ktoś może dokonać niemożliwe, to tylko one. Z tą wiedzą Chaol Westfall wyruszył wraz z Nesryn Faliq do miasta zwanego Antica, aby spotkać się z uzdrowicielkami. Liczy na to, że przywrócą mu władzę w nogach, którą stracił całkiem niedawno. Oczywiście nie mogłaby to być zwykła podróż człowieka szukającego ukojenia w cierpieniu - oprócz wyleczenia, Chaol planuje namówić kagana władającego miastem do udziału w wojnie. W końcu dotknąć ona może absolutnie wszystkie krainy. Jednak nawet taka wizyta w czasach, w których przyszło żyć Chaolowi, może nie być dokładnie taka, jakiej się spodziewał.

Historia ta powstała jako wydarzenia toczące się równolegle do poprzedniego tomu, czyli "Imperium burz". Wiele osób podczas opisywania swoich wrażeń z lektury "Wieży świtu" próbuje odpowiedzieć na pytanie, czy tom ten był potrzebny. Odpowiedź na to pytanie wcale nie jest prosta - zwłaszcza po jego przeczytaniu. Zanim ktoś zapozna się z jego zawartością, może w o wiele łatwiejszy sposób insynuować pewne rzeczy, niż po jego przeczytaniu stwierdzać fakty. Nie jest to bowiem książka łatwa w ocenie - nawet pomijając dość lekkie podejście autorki do wielu aspektów (na przestrzeni niemalże całego cyklu "Szklany tron"). Tak naprawdę powinno się "Wieżę świtu" rozbić na dwie części i rozważać ją jako dwa kompletnie różne aspekty. Jeden niezwykle intrygujący i rzeczywiście utrzymujący się w duchu całego cyklu, natomiast drugi wybitnie nudny i klasyfikujący się do wycięcia.

"- Demony nie kierują się czymś takim jak motywy czy powody. Być może powoduje nim jedynie żądza zniszczenia".

Jeśli nie przepadaliście za Chaolem w poprzednich częściach, to tutaj Wasze nastawienie do niego wcale się nie zmieni. No, chyba że na gorsze. Autorka przedstawia tutaj byłego Kapitana Gwardii, a obecnego Namiestnika Adarlanu jako człowieka niezwykle chwiejnego emocjonalnie, który za główny cel w życiu ma użalanie się na siebie. Można by to uznać za dobrą robotę wykonaną przez autorkę - w końcu stworzyła postać konsekwentnie prowadzoną, którą można znienawidzić za jej charakter czy osobowość - ale lord Westfall jest wręcz niemożliwie drażniący. A raczej wątki z nim. Tak naprawdę nie pokazują one złożoności problemu (nie licząc jego dziwnych, niczym nie usprawiedliwionych wybuchów dziecięcej złości w dosłownie losowych momentach), a jedynie na siłę pokazują dokładnie te same sceny, tylko ukazane "nieco" inaczej. Tak naprawdę jakby ograniczyć wątki z Chaolem do... może pięćdziesięciu stron, to temat zostałby wyczerpany. Pozostałe kilkaset stron to strata czasu.

Ponownie się pojawia motyw romantyczny, bo jakże by mogło go zabraknąć. Niestety nigdy nie miałem cierpliwości do wątków miłosnych, które tworzy Sarah J. Maas. Były zawsze przepełnione górnolotnymi frazesami, które błyskawicznie przechodziły w proste, wręcz grubiańskie sugestie. Tworzą one paskudny dysonans, który wwierca się w mózg i robi z niego coś nieprzyjemnego. Jeśli występowałyby osobno, to o wiele lepiej by były odbierane - jednak taki miks zdecydowanie do mnie nie przemawia. Zwłaszcza, że części z frazesami zawsze towarzyszy pruderyjność, która nijak się ma do dzikości, która wychodzi z postaci w najmniej spodziewanym i logicznym momencie. Im mniej takich wątków w "Szklanym tronie", tym lepiej.

Chaol przeplatany jest historią związaną z Nesryn, której szczegółów nie chcę zdradzać - po pierwsze nie jest to bowiem jasne od samego początku, jaki wątek zostanie z nią poprowadzony, a po drugie jest on zbyt ciekawy, żeby uchylać rąbka tajemnicy. Jest on jednak na tyle ciekawy, że z pewnością przypadnie do gustu wszystkim fanom dotychczasowych zmagań głównych bohaterów. Mamy zarówno dobrą przygodę, jak i porządną intrygę, a nad to dobrze skrojone postacie. No, żeby być szczerym, to nie wszystkie, jednak tworzą one przyzwoity całokształt. Można się naprawdę wkręcić, zwłaszcza że pojawia się parę ciekawych informacji, które zdecydowanie będą miały wpływ na dalszą część całej historii.

"- Bo czy można robić coś innego poza piciem w kraju, w którym nie ma nic poza śniegiem i owcami?"

Sarah J. Maas przyzwyczaiła Czytelników w poprzednich tomach, że raczej nie stawia na zaskakujące wątki. Wielu rzeczy można było się błyskawicznie domyślić, a czasem autorka wręcz świadomie przekazywała Czytelnikom dane, o które bohaterowie musieli walczyć w pocie czoła. Tym razem pojawiła się co najmniej jedna sytuacja, w której byłem bardzo zaskoczony - pozytywnie oczywiście. Po dłuższym namyśle doszedłem do wniosku, że tego również można było się domyślić, ale nie było to absolutnie tak jasne i klarowne, jak zazwyczaj. No i nie ulega wątpliwości, że po prostu zostałem zaskoczony. Dobrze by było, gdyby w kolejnej części również takie zabiegi miały miejsce. Więcej tajemnic, więcej ukrywania prawdy.

"Wieża świtu" okazała się więc być z jednej strony przeciętną książką, ale z niezwykle intrygującym wątkiem. Można rzec, że jest to tom pełen sprzeczności - można go jednocześnie lubić i cieszyć się, że się go wreszcie skończyło. W ogólnym rozrachunku wypada dobrze, chociaż w mojej opinii o wiele gorzej niż niemalże wszystkie poprzednie tomy. Jest tu zdecydowanie za dużo zbędnych emocji, romantycznych scen (które prowadzone są bardzo niekonsekwentnie), ale po drugiej stronie wagi stoi Nesryn wraz ze swoimi przygodami oraz istotne dane zebrane przez dwójkę znanych nam już z wcześniejszych książek bohaterów. W pewnym sensie nawet ciężko ominąć ten tom bez negatywnego wpływu na fabułę kolejnej powieści, ale zapewne autorka przypomni pewne kwestie w szóstej już odsłonie "Szklanego tronu".

Łączna ocena: 6/10


Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl "Szklany tron"

niedziela, 13 maja 2018

"Wyklucie" - Ezekiel Boone

"Wyklucie" - Ezekiel Boone
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Ezekiel Boone
Tytuł: Wyklucie
Wydawnictwo: Insignis
Tłumaczenie: Michał Jóźwiak
Stron: 344
Data wydania: 9 maja 2018


Trochę wody w Wiśle upłynęło odkąd ostatni raz czytałem książkę klasyfikowaną jako horror. Wydaje mi się, że była to "Gra Geralda" autorstwa Stephena Kinga, którą skończyłem bodaj w marcu. Horrory co prawda nigdy mnie nie "straszą" - ani w formie literackiej, ani filmowej - jednak potrafią mieć specyficzny klimat, dzięki któremu czytanie staje się swego rodzaju przygodą. Większość historii, w których pojawiały się pająki niekoniecznie spełniały założenia "klimatycznych" opowieści, ale czasem trzeba dać kolejną szansę nowemu dziełu. W końcu może tym razem jego autor podejdzie do tematu zupełnie inaczej. Dałem więc tę szansę Ezekielowi Boone, którego "Wyklucie" ukazało się parę dni temu w polskim wydaniu. Początkowo sądziłem, że szansa została zaprzepaszczona, ale okazuje się, że ostateczny werdykt jest nieco bardziej skomplikowany.

Każdego dnia, w wielu miejscach całego globu, mają miejsce wydarzenia, które zazwyczaj nie mają absolutnie żadnego znaczenia dla całego świata. Czasem pojawiają się ciągi przyczynowo-skutkowe, równie często wielu katastrofom przypisuje się efekt motyla. W jaki sposób jednak paczka przysłana do amerykańskiego laboratorium zajmującego się między innymi badaniem pająków może wpłynąć na los czegokolwiek innego, niż kuriera oraz odbiorcy? Czy może mieć związek z dziwnymi odczytami sejsmicznymi na drugim końcu globu? A co z wybuchem nuklearnym gdzieś w zapomnianej, chińskiej prowincji, po którym cały świat wstrzymał oddech? Czy to wszystko może mieć wspólny mianownik, który ma osiem nóg?

"Wyklucie" jest pierwszym tomem całej trylogii o tej samej nazwie, który - jak na pierwsze tomy przystało - stanowi powolne wprowadzenie Czytelnika w to, z czym będzie musiał się zmierzyć na przestrzeni pozostałych dwóch książek. Można powiedzieć, że sam początek wprowadza nieco chaosu do historii, ponieważ rozbity jest na przestrzeni co najmniej stu stron na niemalże wszystkie krańce świata. Poznajemy wycinek wydarzeń z peruwiańskiej puszczy, chińskiej prowincji, bazy Marines w USA, a osoby występujące w tych fragmentach przewijają się później wielokrotnie w kolejnych rozdziałach. Trzeba jednak przyznać, że Ezekiel Boone potrafi w ten sposób zaszczepić zainteresowanie, chociaż nie sili się na tworzenie aury tajemniczości.

Sam tekst określić można jako poprawny, choć bez wodotrysków. Historię czyta się co prawda z przyjemnością, ale w niektórych miejscach również z lekkim znużeniem. Część opisów wydaje się być zbędna, zbyt rozwleczona lub po prostu zbyt szczegółowa. Z drugiej strony jeśli autor by się ich pozbył, to wyszłaby mu dwustustronicowa powieść, a tu już tworzenie trylogii mogłoby spotkać się z pewnym sceptycyzmem. Mimo wszystko nie są to minusy "większe" niż w przypadku większości książek - po prostu przez niektóre fragmenty trzeba jakoś przebrnąć, nie zastanawiając się nad nimi zbytnio. Bo i nie ma się nad czym zastanawiać. Pozytywną rzeczą jest to, że stylistycznie nie można się przyczepić do niczego, a w każdym razie nie można tego zrobić będąc przeciętnym Czytelnikiem.

Jeśli liczycie na konkretne mięso z akcją to musicie niestety poczekać do następnych tomów. Sam szkielet "Wyklucia" przypomina bowiem pewnego rodzaju wprowadzenie do historii opowiadającej o ogólnoświatowej apokalipsie. Różnice są dwie:

  • w apokalipsach pająki nie są zbyt popularnym tematem,
  • opisy tego, co się dzieje w przeddzień wybuchu końca świata nie zajmują całej książki.

Oba te punkty mogą zostać odebrane zarówno za plus, jak i za minus. Ja osobiście widzę w nich to pierwsze, bo często brakowało mi głębszego pokazania jak mógłby zachowywać się świat stając w obliczu zagłady, ale jeszcze bez wiedzy co się zaraz stanie. Powoli też się przejada temat nuklearnej zagłady oraz wybuchu "epidemii" zombie. Pająki natomiast pojawiały się głównie w niskobudżetowych horrorach i to wykreowane w sposób bardzo... prymitywny. Ezekiel Boone postanowił więc podejść nieco inaczej do tematu i stworzyć historię, która mogłaby mieć ręce i nogi. Zapewne stąd właśnie wzięło się tak długie przygotowanie podwalin pod całą historię. W każdym razie mam taką nadzieję, ponieważ to jedyne sensowne wytłumaczenie zastosowania takich a nie innych zabiegów.

Ponadto, końcówka tomu również wskazuje na dość długie wprowadzenie, które zajęło niemalże całą książkę. Dopiero bowiem na ostatnich pięćdziesięciu stronach akcja zaczyna się zagęszczać i naprawdę podciąga ogólne wrażenie, jakie sprawia "Wyklucie". Szkoda, że trzeba była tyle czekać, jednak dopiero na samym końcu dowiadujemy się, jakie niespodzianki autor przygotował. Co prawda wciąż są to jedynie poszlaki, na bazie których możemy próbować domyślać się, jak dalej potoczą się losy świata, jednak widać, że Ezekiel Boone zdecydowanie ma jakiś konkretny pomysł na apokalipsę. Nie wydaje się on być oklepanym, klasycznym atakiem morderczych pająków, ale czymś przemyślanym i zaprojektowanym.

"Jeśli nie, jeśli znów chodzi o to, że jakiś kretyn znalazł z krzynce bananów pająka i boi się, że jest jadowity, to przysięgam, że zaraz pogracie sobie w ziemniaka pustelnikiem brunatnym".

Mała wpadka zdarzyła się niestety Wydawnictwu, chociaż po konsultacji z innymi osobami, które posiadają swój egzemplarz "Wyklucia", nie jest to problem globalny. Przez to właśnie jeszcze bardziej warty wzmianki. Otóż strony od 289 do 296 zostały zdublowane - ponownie wrzucone pomiędzy strony 292 i 293. Wściekle nieprzyjemna rzecz podczas czytania. Gdyby to był egzemplarz oznaczony jako recenzencki (wczesny druk, przed oficjalnym wydaniem) nawet bym się zająknął - w końcu po to są takie egzemplarze, żeby ewentualne błędy wyłapać (lub szybciej dostarczyć materiały), a jakość wykonania może pozostawiać wiele do życzenia. W przypadku oficjalnego wydania, które trafiło na półki księgarni i innych dystrybutorów może to już być zniechęcające. Błędy jednak każdemu się zdarzają, więc po prostu mam nadzieję, że Wydawnictwo otrzyma informację o tym niefortunnym wydarzeniu, a Wy, drodzy Czytelnicy, nie bądźcie ani zaskoczeni, ani zbytnio zdenerwowani jeśli trafi się Wam taki egzemplarz.

Podsumowując, "Wyklucie" jest być może niezbyt oszałamiającym, ale posiadającym potencjał początkiem trylogii. Być może w niektórych miejscach nieco się ciągnie, jednak w całokształcie jest porządną pozycją. Co prawda niewiele się w niej dzieje, jednak wszystko wskazuje na przygotowanie gruntu pod właściwą historię w kolejnym tomie. Przy okazji jej sposób budowy oraz tematyka jest bardzo miłą odmianą po czytaniu książek apokaliptycznych bazujących na zombie oraz nuklearnej zagładzie. Mam nadzieję, że drugi tom okaże się rzeczywiście rozwinięciem, a "Wyklucie" potraktowane zostanie jako element kategorii "wstęp". Wówczas rzeczywiście przejście przez nie do końca interesujący od strony fabuły pierwszy tom stanie się ważną częścią całej układanki.

Łączna ocena: 6/10


czwartek, 10 maja 2018

Bardzo chcę! #45 - Glen Cordoza, Kelly Starrett - "Skazany na biurko. Postaw się siedzącemu światu"

Glen Cordoza, Kelly Starrett - "Skazany na biurko. Postaw się siedzącemu światu"
Źródło: Lubimy Czytać
Przerażająco długi tytuł mi w tym miesiącu wyszedł. Znaczy tytuł posta oczywiście. Chociaż sama książka również nie ma go zbyt krótkiego - w końcu posiada również podtytuł. No i do tego dwóch autorów również wydłuża nieco cały tekst konieczny do zapisania. A smaczku może dodać jeszcze fakt, że na okładce zarówno polskiej wersji, jak i oryginalnej (które swoją drogą są praktycznie takie same) usytuowane jest nazwisko trzeciej osoby, która przyczyniła się do stworzenia tej pozycji! A jest to książka nie byle jaka, wybrana przeze mnie specjalnie, żeby być może niektórych z Was również nią zainteresować. Zdecydowanie jest czym!

Ostatnio ciągle u mnie króluje fantastyka, nawet kryminały się trochę schowały. Literatura faktu pojawia się na blogu niezwykle rzadko, ale jeszcze rzadziej wspominam o książkach typowo poradnikowych lub po prostu przekazujących konkretny zasób wiedzy przydatnej w codziennym życiu. A co może być jednocześnie bardzo przyziemne i niesamowicie ważne w obecnych czasach? Siedzenie. Tak, zwykłe, proste siedzenie, któremu wiele osób oddaje się przez większą część każdego dnia. Od dziecka, w szkole po kilka godzin, potem przy odrabianiu pracy domowej. Taki schemat aż do studiów, potem jeszcze gorzej. Cały nasz układ ruchu dostaje w (nomen omen) kość i nawet nie zdajemy sobie sprawy jaką krzywdę potrafimy sobie robić. A nawet jeśli doskonale znamy konsekwencje, to albo je bagatelizujemy, albo po prostu co chwilę o nich zapominamy.

Właśnie dlatego dzisiaj prezentuję książkę o dźwięcznym tytule "Skazany na biurko. Postaw się siedzącemu światu". Rzeczywiście bardzo chcę ją przeczytać i mam nadzieję, że mimo wszystko ona znajdzie się dość wysoko na liście priorytetów. To w końcu nie beletrystyka, która ma mi sprawić jedynie przyjemność, ale być może wskaże błędy, które robię każdego dnia (a pracuję przed komputerem, więc tak naprawdę prowadzę siedzący tryb życia). Może uda mi się dzięki temu jeśli nie zapobiec, to być może złagodzić przykre konsekwencje tego nienaturalnego dla człowieka trybu. A książka napisana została przez fizjoterapeutę oraz zawodnika MMA, a więc osoby, które z układem ruchu mają sporo do czynienia.

Spójrzcie jednak sami w jaki sposób "Skazanych na biurko" prezentuje opis Wydawnictwa Galaktyka:

"Kelly Starrett, znany fizjoterapeuta i autor światowego bestselleru Bądź sprawny jak lampart, prezentuje szczegółowy plan przetrwania w środowisku, w którym głównie się siedzi. Krzesło jest wrogiem i powoli zabija nasze ciało!Skazany na biurko dostarcza gotowych rozwiązań i kreatywnych pomysłów pozwalających skrócić czas spędzany w pozycji siedzącej, a także doradza, jak przerobić własne biurko na dynamiczne środowisko pracy w pozycji stojącej, co poprawi jakość twojego życia.

Dzięki tej książce nauczysz się:
• rozpoznawać i korygować złą postawę podczas siedzenia, stania i poruszania się,
• zapobiegać bólom odcinka lędźwiowego pleców, szyi, barków, nadgarstków i kolan, zmniejszyć te dolegliwości i leczyć je,
• niwelować skutki urazów przeciążeniowych, takich jak zespół cieśni nadgarstka i zapalenia ścięgien,
• stabilizować w poprawnej pozycji kręgosłup, biodra i barki, 
• chodzić, schylać się i kucać w optymalny sposób,
• likwidować ból i poprawiać zakres ruchu dzięki 14 programom mobilizacyjnym."

Tak swoją drogą każdemu zainteresowanemu zdaniem "Skazany na biurko dostarcza gotowych rozwiązań i kreatywnych pomysłów pozwalających skrócić czas spędzany w pozycji siedzącej (...)" polecam zakup biurka z Ikei, z regulowaną wysokością - można sobie szybko podnieść blat i popracować na stojąco! Jednak książka zapewne pokaże o wiele więcej przykładów, które niekoniecznie wiążą się z zakupami. Taką mam w każdym razie nadzieję... :) 


wtorek, 8 maja 2018

"Wiedźmikołaj" - Terry Pratchett

Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Terry Pratchett
Tytuł: Wiedźmikołaj
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Stron: 392
Data wydania: 18 sierpnia 2016


Wspaniałość Terry'ego Pratchetta polega między innymi na nietuzinkowym spojrzeniu na świat i ciężkim do podrobienia poczuciu humoru. Gdy czyta się fragment dowolnej książki ze Świata Dysku od razu czuć, że to Pratchett. Nic więc dziwnego, że człowiek, który raz zasmakuje w prozie tego brytyjskiego pisarza, będzie chciał więcej. Ja też cały czas chcę więcej i choć nieubłaganie zbliżam się do końca, to mimo wszystko zew jest silny. Na tyle silny, że wreszcie po niemalże czterech miesiącach pękłem i sięgnąłem po "Wiedźmikołaja". Zdecydowanie muszę brać Pratchetta do ręki częściej.

Noc Strzeżenia Wiedź to bardzo magiczna noc w Świecie Dysku. To wtedy do świata mogą przeleźć różne potworności, a osnowa rzeczywistości robi sobie małe wakacje. Wtedy też Wiedźmikołaj odwiedza wszystkie dzieci i wręcz im rózgi. Albo pistolety. Albo Wielkie Maszyny do Mielenia Wrogów. Dla każdego coś dobrego. Jednak nie dla Wiedźmikołaja, który wydaje się... być zaginiony. A kiedy do tych spraw wtrąci się Śmierć z wnuczką i Gildią Skrytobójców, to nikt w Świecie Dysku nie może spać spokojnie.

Tym razem Pratchett postawił na dwa główne tematy do wyśmiania i ukazania w krzywym zwierciadle - skomercjalizowaną magię świąt Bożego Narodzenia, z Mikołajem na czele (oraz innymi magicznymi stworami) oraz prowadzenie dochodzeń detektywistycznych. Choć to drugie nie jest oficjalnie raczej wspominane w opracowaniach, to postać Susan Sto Helit wręcz krzyczy wszem i wobec, że prowadzi śledztwo. Tak skrajne tematy mogą się wydawać zdecydowanie nie na miejscu, jednak Terry Pratchett już nie raz udowodnił, że sztuka łączenia nie jest mu obca. Nie dość, że wyszedł wyborny koktajl, to na dodatek chciałby się go pić aż do przelania własnego żołądka.

"Pokoik był nędzny - taki często wynajmują osoby, które nie planują mieszkać w nim długo; w takim nocą przejściu po podłodze towarzyszy chrzęst karaluchów w śmiertelnym flamenco".

Susan pojawia się w niewielu książkach z cyklu "Świata Dysku", a na pewno nie jako jedna z głównych bohaterek. "Wiedźmikołaj" jest jednym z trzech tomów napisanych przez tego autora, w których możemy spotkać tę nie do końca normalną i nie do końca nadnaturalną dziewczynę. A szkoda, bo mimo, że nie jest to jedna z najbardziej rzucających się postaci w całym uniwersum, to z pewnością jest interesująca. Jest połączeniem wszystkiego, co najgorsze z punktu widzenia pochodzenia. Trochę arystokratka, trochę zwykła kobieta, a do tego z odrobiną krwi Śmierci w żyłach (he-he). Do tego pragnąca normalności, co niestety nie zawsze wychodzi. Wynikają z tego dość nietypowe i często zabawne sytuacje.

Trochę zaskoczyć może końcówka, która jest niesamowicie pouczająca jak na twórczość Pratchetta. Wydawać by się mogło, że autor ten tworzy jedynie utwory przeznaczone jedynie czystej i niczym nie skrępowanej rozrywce, ale już kilka razy udowodnił, że potrafi też przekazać coś istotnego. "Wiedźmikołaj" jest właśnie jedną z tych powieści, która wręcz każe zastanowić się nad pewnymi aspektami, których ze względu na możliwe spoilery nie chcę nazywać po imieniu. Można się ich bowiem teoretycznie domyślić już na samym początku książki (a nawet z opisu), jednak wbrew pozorom nie są one dokładnie takie, jakie zazwyczaj ludzie sobie wyobrażają. Nawet w tej sprawie Terry Pratchett potrafi zaskoczyć. A napisał przecież tyle książek, że łatwo można wpaść w pułapkę pod tytułem "przecież on już nic nowego nie wymyśli".

"Strzeżenie Wiedźm tradycyjnie uważane jest za czas rodzinny, jednak ci, którzy pili w Katafalkach, prawdopodobnie nie mieli rodzin; niektórzy wyglądali, jakby mogli mieć miot albo jajka".

Kolejny bardzo udany tom "Świata Dysku", łączący w sobie zarówno zabawę i śmiech, jak i mądrość. Brak bardzo ścisłych powiązań z innymi częściami cyklu robią z tego tomu doskonałego kandydata do rozpoczęcia przygody z autorem dla wszystkich, którzy jeszcze nie sięgnęli po książki nieżyjącego już Brytyjczyka. Zwłaszcza przesłanie, które niesie ze sobą książka, może być dla części osób argumentem ostatecznie zachęcającym. W każdym razie nawet jeśli to nie przekona wielu osób, to "Wiedźmikołaj" jest wciąż zabawną i dobrze napisaną pozycją, która powinna zadowolić wiele osób swoim poczuciem humoru.

Łączna ocena: 7/10


niedziela, 6 maja 2018

[PREMIERA] "Toń" - Marta Kisiel

"Toń" - Marta Kisiel
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Marta Kisiel
Tytuł: Toń
Wydawnictwo: Uroboros
Stron: 416
Data wydania: 23 maja 2018


Wydawnictwo Uroboros zawsze kojarzyło mi się ze świetną, lekką fantastyką, bowiem z taką miałem do tej pory do czynienia. Do tej pory jestem pod wrażeniem ewolucji cyklu "Szklany tron", który zmienił się od pierwszego tomu w sposób diametralny. Pierwszy tom "Tajemnicy diabelskiego kręgu" również pozostawił w mojej głowie bardzo pozytywny wydźwięk. Czemu więc nie sięgnąć po więcej? Zwłaszcza, że postać Marty Kisiel jest mi znana, chociaż zdecydowanie za słabo. Wiem o jej nominacjach do Nagrody im. Janusza A. Zajdla, znam doskonałe opinie o jej książkach. Niestety osobiście nie poznałem niczego, co wyszło spod jej pióra. Aż do teraz. Chyba jest to najwyższa pora na nadrobienie pozostałych zaległości z listy książek Marty Kisiel.

Klara Stern nie jest przyjemną w obyciu osobą. Nie jest również łatwo z nią wytrzymać. Jednak to samo można powiedzieć o dwójce Sternówien - jej bratanic. Cała trójka zdecydowanie nie należy do normalnych kobiet, jednak mają tylko siebie. Tylko, albo aż, czasem dochodząc do wniosku, że jednak są od siebie tak bardzo oddalone, jak tylko się da. Raz na jakiś czas jednak trzeba schować dumę w kieszeń, zwłaszcza kiedy dowiadujesz się w jakiej branży pracuje Twoja cioteczka. A zawód, jak to zawód - potrafi jednoczyć i niszczyć całe rodziny.

Pierwszym, co się rzuca w oczy już od samego początku to niezwykle kwiecisty i bogaty język używany przez Martę Kisiel. Pełen epitetów, porównań, metafor oraz innych ozdobników, które ubarwiają całą powieść. Nie są to zwykłe, surowe i proste opisy, które po prostu wyjaśniają jak wygląda świat otaczający główne bohaterki. Przyjemnie jest sięgnąć czasem po po lekturę zawierającą coś więcej niż tylko surowe, żołnierskie słowa, a "Toń" pokazuje jak można stworzyć barwną rzeczywistość bez większego wysiłku, jedynie za pomocą słów. Największe zagęszczenie ozdobników jest w prologu, dzięki czemu Marta Kisiel wręcz zaczyna od trzęsienia ziemi, przenosząc niejako jedną z ważniejszych zasad przypisywanych Hitchcockowi na płaszczyznę literatury. W dalszej części książki autorka skupia się bardziej na treści niż sposobie jej przekazania, ale wciąż widać bogactwo językowe.

"Ciągle tylko słyszałam: »Przydaj się do czegoś!«. A co ja jestem, taboret, żeby się do czegoś przydawać?! A jak nie to co? Na rozpałkę?!"

Kolejnym podobieństwem do filmu idealnego jest dawkowanie tajemnicy. To z drugiej strony powinno być zdecydowanie cechą po prostu dobrej opowieści, chociaż w połączeniu z wcześniej wspomnianym wejściem z przytupem (na swój sposób oczywiście) może się skojarzyć od razu z budową historii filmowej. W każdym razie "Toń" nie jest książką, w której od razu wiadomo z czym Czytelnik ma do czynienia. O nie, wręcz przeciwnie - nawet nie wiadomo do końca czy aby na pewno mamy do czynienia z fantastyką. Sugestie autorki są bowiem zdecydowanie niejednoznaczne. Rozbudza to oczywiście ciekawość, którą potęgują pojawiające się co chwilę kolejne punkty zapalne, aktywujące obszary mózgu odpowiedzialne za dociekanie o co tu do diaska chodzi.

Przez niemalże całą powieść odnosiłem nieodparte wrażenie, że spokojnie można by zakwalifikować "Toń" do literatury młodzieżowej. Cały świat przedstawiony jest w sposób bardzo prosty (co ciekawie kontrastuje z barwnym językiem autorki), wiele aspektów nie zostało wcale wyjaśnionych, a część wydarzeń została ewidentnie pominięta. Jednak nie w sposób nasuwający na myśl jakieś błędy ze strony Marty Kisiel - wręcz przeciwnie. Odczuwa się podczas lektury, że to po prostu tak miało być. Niezbyt szczegółowe, może trochę ubogie, dla ogarnięcia zarówno przez umysły dojrzałe, jak i te dojrzewające. Z drugiej strony w niektórych momentach aż się prosiło o rozwinięcie jakiegoś wątku, albo uzupełnienia luk pomiędzy poszczególnymi wydarzeniami.

Postacie to element również szybko rzucający się w oczy. Chociaż tutaj pojawiły się w mojej opinii małe zgrzyty. Tak jak trójka Sternówien to postacie niezwykle wyraźne (Justyna wręcz potrafi doprowadzić do szaleństwa, jest tak dobrze przedstawiona i prowadzona), tak Gerd jest... nijaki. Miałki, nie przedstawia sobą żadnego konkretnego zestawu cech charakteru i osobowości. Nie jest zresztą odosobnionym przypadkiem. Z jednej strony mamy więc dobrze skrojonych bohaterów, których wyrazistością można kroić szkło, a tuż obok pojawiają się postacie albo niedokończone, albo potraktowane w całości po macoszemu. Lekko się przy tym usta wykrzywiają, zwłaszcza że "Toń" nie jest tylko powieścią przedstawiającą jakąś tam historię. Pokazuje również jak skomplikowane potrafią być relacje pomiędzy ludźmi, nawet w obrębie tej samej rodziny. A do przedstawienia tego w pełnej krasie przydadzą się jednak postacie niemalże idealne.

"- Od kiedy ty jesteś taka stanowcza, co?
 - Od kiedy moje życie stanęło na głowie i zaklaskało uszami".

Wydawałoby się, że jest to lekka i przyjemna w odbiorze powieść fantastyczna, ale - jak już to zostało wspomniane w akapicie wyżej - jest to również coś nieco bardziej skomplikowanego. Już sam opis wspomina o historii ukazującej coś więcej aniżeli parę wydarzeń utworzonych na potrzeby rozrywki. Mimo swojej lekkiej formy (a może właśnie dzięki niej) jest to powieść dająca w wielu miejscach do myślenia. Jak wyglądają tak naprawdę relacje w rodzinie? Czy aby na pewno każdy ma takie intencje, jakie podaje? Jak trudno jest wybaczyć pewne rzeczy? A jak trudno jest się odciąć od innych? Czy aby na pewno jesteśmy w stanie zaufać ludziom po tym, jak zawiedli nas w przeszłości? I czy wszystkie przyzwyczajenia będą pozytywnie wpływały na spojrzenie innych ludzi na nas?

Pomimo tego zaszytego w głębi przesłania, tak doskonale pasującego do treści książki, na każdym niemalże kroku Marta Kisiel potrafi rozbawić do łez. Zwłaszcza postać Justyny wyrzuca z siebie przezabawne teksty, które w połączeniu ze skrajnie irytującym zachowaniem dają mieszankę wybuchową. W ogóle postać tej bratanicy Klary wydaje się być groteskowo nie na miejscu, chociaż bez niej całość nie miała by takiego uroku. Wszak Dżusi jest w pewnym sensie motorem napędowym wszystkich opisanych wydarzeń - bez niej i jej infantylnego podejścia do życia siostry Stern nie dowiedziałyby się prawdy o swoim życiu i historii. A my, jako czytelnicy, nie mielibyśmy frajdy z czytania tej powieści.

Lektura okazała się więc bardzo wartościowa, nawet jeśli spodziewałem się czegoś nieco innego. Nie miałem jednak do czynienia jak do tej pory z twórczością Marty Kisiel, więc tak naprawdę nie mogłem do końca wiedzieć, co otrzymam. Zderzenie z rzeczywistością było jednak bardzo przyjemne i nawet mimo pewnych rys, które nie do końca mnie ominęły, całość jest rzeczywiście godna uwagi. Jeśli więc ktoś zastanawia się, czy warto kupić "Toń", to odpowiedź może być tylko jedna - zdecydowanie tak. Styl i humor autorki są niesamowicie lekkie i przyjemne, co bardzo pozytywnie wpływa na powieść. Natomiast dodatkowa, nieco poważniejsza warstwa społeczna potrafi skutecznie zmusić do przemyśleń.

Łączna ocena: 8/10


Za możliwość przeczytania dziękuję


piątek, 4 maja 2018

Co pod pióro w maju 2018

Właśnie w najlepsze trwa długi weekend majowy, który w tym roku wypadł dość szczęśliwie! Osoby pracujące mogły wziąć raptem trzy dni urlopu i mieć dziewięć dni wolnego w jednym ciągu! Robi wrażenie, prawda? :) Maturzyści w tym wszystkim mają najbardziej przekichane, bo to ostatni gwizdek na dopięcie i skatalogowanie w głowie swojej wiedzy. Warto więc za nich trzymać kciuki - w końcu każdy z nas albo był, albo dopiero będzie w ich sytuacji. ;) A nie jest to sytuacja do pozazdroszczenia, chociaż - Drodzy Maturzyści - na studiach zobaczycie, że maturę to wciągnęliście nosem. Cała zabawa dopiero przed Wami!

No, niby mamy ten długi weekend majowy, niby sam też korzystam z całego tygodnia (teoretycznie) wolności, ale mimo wszystko planów wielkich nie będę robił. Mam trochę rzeczy do podgonienia akurat w wolnym czasie i chciałbym część z nich jak najszybciej załatwić. Oczywiście na pewno więcej czasu poświęcę na książki, jednak nigdy nie wiadomo co się stanie w dalszej części miesiąca. Planów żadnych co prawda nie mam, ale lepiej dmuchać na zimne! Chociaż mimo wszystko tym razem zaplanowałem sobie aż pięć pozycji, które chciałbym na pewno przeczytać. Chociaż mam nadzieję, że jednak uda się więcej.

Ogólnie trochę się rozszalałem z egzemplarzami recenzenckimi, dlatego cieszę się z tego długiego weekendu. Oj przyda się... Zobaczcie zresztą sami, czego możecie spodziewać się na moim blogu w właśnie rozpoczętym miesiącu!

"Wyklucie" - Ezekiel Boon
"Wyklucie" - Ezekiel Boon

Jedna z pierwszych książek, które planuję przeczytać w tym miesiącu. Wydawnictwo Insignis planuje premierę na 9 maja 2018 roku, więc liczę na to, że uda mi się znacznie wcześniej zapoznać się z tą pozycją. Tytuł opisywany jako horror z pająkami w tle. Oryginał zebrał dość dobre oceny, więc mam duże nadzieje.


"Seryjni mordercy. Suma wszystkich lęków" - Urszula Szczęch
"Seryjni mordercy. Suma wszystkich lęków" - Urszula Szczęch

Tym razem pozycja wydana przez Psychoskok, jedna z nowości majowych, z premierą 7 maja 2018 roku. Również więc należy do grupy "jednej z pierwszych", do których chciałbym zajrzeć w maju. Tym razem odetchnąć mogą wszyscy ci Czytelnicy bloga, którzy nie przepadają za wszechobecną ostatnio tutaj fantastyką. "Seryjni mordercy. Suma wszystkich lęków" próbuje odpowiedzieć na wiele pytań dotyczących psychiki wspomnianej grupy oraz w jaki sposób skłonności do zabijania można sklasyfikować.

"Gliny z innej gliny" - Marcin Wroński
"Gliny z innej gliny" - Marcin Wroński

Jako autora wpisałem Marcina Wrońskiego, znanego głównie z cyklu o Komisarzu Maciejewskim, osadzonym w latach 30. XX wieku w obecnej stolicy województwa lubelskiego, czyli Lublinie. Powinienem jednak dorzucić obok nazwiska Marcina Wrońskiego również Andrzeja Pilipiuka, Ryszarda Ćwirleja oraz Roberta Ostaszewskiego. Wszyscy ci Panowie bowiem są autorami tego zbioru opowiadań, będącego dziesiątym tomem wspomnianego już cyklu. W tym przypadku pozycja ta wychodzi nakładem Wydawnictwa W.A.B. 6 czerwca 2018 roku.

"Wieża świtu" - Sarah J. Maas
"Wieża świtu" - Sarah J. Maas

Kolejny już tom "Szklanego tronu" - prawie nie pamiętam kiedy pierwszy raz sięgnąłem po ten cykl. Co prawda tym razem nie mam do czynienia ze zbliżającą się premiera, ale Wydawnictwo Uroboros wypuściło "Wieżę świtu" 18 kwietnia 2018 roku, czyli całkiem niedawno. Tym razem jednak nie będzie Celaeny, a Chaol i jego droga do miasta Antica, gdzie liczy na uzdrowienie. Zacieram już ręce do szóstego tomu! W sumie oznaczonego jako 5.5. :)

"Tajemnica Nawiedzonego Lasu" - Anna Kańtoch
"Tajemnica Nawiedzonego Lasu" - Anna Kańtoch

Jeśli ktoś myślał, że wystarczy już fantastyki, to niestety jest w błędzie - ostatnio mam na nią niezłe flow. Ale spokojnie, tym razem nie mamy do czynienia z taką twardą, typową fantasy. Myślę, że cykl "Tajemnica Diabelskiego Kręgu" mógłby przypaść do gustu nawet zatwardziałym przeciwnikom tego gatunku. W każdym razie takie wrażenie mam po przeczytaniu pierwszego tomu, który pamiętam co prawda jak przez mgłę, ale jako coś zupełnie "nowego". Pora więc nadrobić zaległości dzięki uprzejmości Wydawnictwa Uroboros. :)


Jak się Wam podoba taki zestaw? :)

Okładki pochodzą z serwisu Lubimy Czytać.


środa, 2 maja 2018

Podsumowanie kwiecień 2018

Używacie w ogóle w odliczaniu czasu kwartałów? Macie czasem myśli w stylu "o, akurat się rozpoczyna drugi kwartał tego roku!", albo "no tak, w tym kwartale nie dam rady tego zrobić"? Ja tak, dlatego jedną z pierwszych myśli, która przyszła mi do głowy gdy rozpoczynałem pisanie tego postu, to "o, pierwszy miesiąc drugiego kwartału właśnie minął". :) To w pewnym sensie trick, który pomaga w "oszukaniu się", że właśnie coś istotnego się rozpoczęło! No bo nowy kwartał, to nowe możliwości. Znowu można podjąć pewne decyzje i po raz kolejny odpalić licznik, który będzie z tych decyzji nas wszystkich rozliczał! Przy okazji kwiecień okazał się pewnego rodzaju rzeczywistym początkiem wiosenno-letniej pogody, co sprzyjało przebywaniu na świeżym powietrzu!

Sam się zbieram powoli do zakupu jakiegoś leżaka na balkon - miejsca trochę jest, co prawda tylko na jeden, ale warto to wykorzystać. Można się uwalić albo z laptopem i popracować w słońcu, albo po prostu usadowić się z książką. Coś się jednak nie mogłem w kwietniu zebrać w sobie, a szkoda - na część weekendu majowego by się z pewnością przydało. :) W maju jednak na pewno to nadrobię! Tymczasem ratowałem się klasycznym czytaniem w mieszkaniu. Mimo nieco mniejszej ilości wolnego czasu, wychodzi na to, że same statystyki są dość podobne w stosunku do marca 2018. Dlatego lubię sobie to wszystko notować - można czasem bardzo ciekawe zależności zauważyć. :D

Ach, właśnie - i to jest już drugie podsumowanie z własnoręcznie wykonanym zdjęciem, ha! Może mi to nawet w krew wejdzie. Chyba, że będę zapominał. ;) Przejdźmy jednak do infografik pokazujących mój książkowy kwiecień w liczbach!



Jak widać po liczbie przeczytanych stron, wynik jest podobny do poprzedniego miesiąca. Jednak łączna liczba książek zmalała, a liczba stron per dzień wzrosła! To właśnie jedna z tych rzeczy, które lubię w takich zestawianiach - pokazuje, że nie wszystko jest takie oczywiste i proste, jakbyśmy chcieli. ;)



O powyższych wynikach mogę napisać to co zawsze - po prostu są. :) Polskie podwórko internetowe ciężko mierzyć w sposób miarodajny, ze względu na bardzo duże zagęszczenie rozszerzeń przeglądarek blokujących reklamy - te bowiem blokują również skrypty Google Analytics. Zawsze jednak warto monitorować te statystyki nawet będąc niewielkim blogiem, bo każde zmiany o czymś świadczą. :) Zwłaszcza, że na Facebooku przybyło mi 10 osób, które polubiły mój fanpejdż! Chociaż przydałoby się zdywersyfikować źródła kontaktu z Czytelnikami, dlatego coraz bardziej zastanawiam się nad newsletterem, zwłaszcza że wbrew pozorom po 25 maja 2018 roku, kiedy w życie wejdzie RODO, będzie to nieco "przyjemniejsze" do wdrożenia. Tylko muszę sprawdzić popularne systemy i ich wsparcie dla Bloggera oraz jak się zachowują w przypadku migracji. Ech, znowu plany. :)



Jak widzicie sukcesywnie posuwam się do przodu, chociaż tempo mogłoby być lepsze, jeśli rzeczywiście chcę mieć gwarancję zwycięstwa. Niby udało się niemalże 40% wyrobić w ciągu czterech miesięcy, ale wiecie jak to bywa. Jak mi się noga powinie to kolejny rok z rzędu się nie uda... :P



Jak widzicie, książek wcale nie trafiło do mnie aż tak dużo. Ten "prezent" tak naprawdę jest prezentem dla mojej lepszej połówki, ale i tak wszyscy doskonale wiemy, że ja pierwszy go przeczytam, więc od razu pozwoliłem sobie go dorzucić do ogólnych statystyk. :P Tym razem ograniczyłem bardzo zakupy, bo ostatnio trochę książek kupiłem, a na sporo również czekam jeszcze, więc nie wykopałbym się do Świąt Bożego Narodzenia ze stosów.

Poniżej, jak zwykle pod koniec posta podsumowującego, możecie zapoznać się z listą przeczytanych przeze mnie w minionym miesiącu książek. Ostatnia pozycja nie została jeszcze opublikowana na dzień publikacji niniejszego podsumowania. :) Na pewno możecie się jej spodziewać lada chwila!

1. "Poszukiwacz marzeń. Z kamerą wśród kobiet Iranu" - K. Kozioł
2. "Bohater wieków" - B. Sanderson
3. "Cień rycerza" - S. de Castell
4. "Czy to pierdzi?" - D. Rabaiotti, N. Caruso
5. "Apokalipsa Z. Gniew sprawiedliwych" - M. Loureiro
6. "Toń" - Marta Kisiel

Tutaj normalnie powinna znaleźć się po prostu informacja, z którego bloga książkowego pojawiło się najwięcej wejść. No i się pojawi, ale najpierw chciałbym się z dumą pochwalić, że podczas sprawdzania statystyk Google Analytics zauważyłem, że pojawiły się również wejścia ze strony podcastu Nerdy Nocą! :) Zawsze to niesamowicie miłe odkryć taką rzecz - chociaż gdyby Google Search Console zechciał współpracować porządnie z Blogspotem, to zauważyłbym to o wiele wcześniej... W każdym razie dzięki Kaja za wspomnienie mojego posta o podcastach - czekam z niecierpliwością na kolejny odcinek! ;)

Przejdźmy jednak do szarych statystyk - tym razem jednak będzie powiew świeżości. Najwięcej wejść w kwietniu Google Analytics zanotowało od Sylwki, prowadzącej bloga UnSerious - dzięki! ;) Najwięcej wejść natomiast zanotował post "Poszukiwacz marzeń. Z kamerą wśród kobiet Iranu" Karoliny Kozioł. Trochę to w sumie zaskoczenie, ale niezmiernie się cieszę - taka tematyka powinna być propagowana jak tylko się da!