niedziela, 28 kwietnia 2019

„Ewolucja w miejskiej dżungli” – Menno Schilthuizen

„Ewolucja w miejskiej dżungli” – Menno Schilthuizen
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Menno Schilthuizen
Tytuł: Ewolucja w miejskiej dżungli. Jak zwierzęta i rośliny dostosowują się do życia wśród nas
Wydawnictwo: Feeria Science
Tłumaczenie: Jerzy Wołk-Łaniewski
Stron: 392
Data wydania: 24 kwietnia 2019


Jakoś nie byłem przekonany do stwierdzeń typu „od zawsze lubiłem przyrodę”, czy też „zwierzęta i rośliny zawsze mnie fascynowały”. Wydają mi się pustymi słowami, deklaracjami powtarzanymi zwłaszcza przy okazji sięgania po takie książki jak „Ewolucja miejskiej dżungli”. Zdecydowanie bardziej pasuje mi coś w rodzaju „staram się być świadomy otaczającej mnie przyrody”, z dużym naciskiem na słowo „świadomy”. W końcu człowiek już dawno przejął siłą dużą część planety i cały czas to robi. Często nie do końca zdając sobie sprawę, jak to wpływa na zwierzęta (ooo jaki ładny miś, dokarmimy go?). Książki, jak ta, którą właśnie opisuję, mogą pomóc w zrozumieniu tego, jak dzika przyroda radzi sobie z ludzkim życiem oraz rozwojem. A jeśli o samą „Ewolucję w miejskiej dżungli” chodzi, to zdecydowanie jest w tym temacie pomocna!

Czy powstanie długich, betonowych autostrad zagroziło żyjących na ich terenach ptakom? Z pewnością tak. Czy parki miejskie są wystarczające dla małych zwierząt, które pragną znaleźć spokojny dom? Zdecydowanie nie. Czy miejskie kanały są dobrym miejscem dla jakichkolwiek roślin? Z pewnością nie. Natura jednak radziła sobie z większymi przeciwnościami niż ludzie i ich betonowe dżungle. Ewolucja nie zatrzymuje się ani na chwilę i dba o to, aby wszystkie stworzenia, od małego komara latającego w metrze, aż po niedźwiedzie żyjące obok ludzi, miały szansę na dostosowanie się do błyskawicznie zmieniających się warunków w miastach. 

„Powolniejsze jaskółki o długich skrzydłach kończyły jako byłe jaskółki na pasie awaryjnym, a ich długoskrzydłę geny były eliminowane z puli genowej”.

O niesamowitości tej książki mogą świadczyć już pierwsze strony, w których autor pokazuje jak bardzo wkręcony jest w to co robi i jak mocno to kocha. Rozpościera przed czytelnikiem niezwykły i barwny opis owada, zawierający mnóstwo szczegółów. Dosłownie przed oczami stanął mi piękny motyl, taki rajski wręcz, którego chciałoby się oglądać godzinami w powiększeniu. Gdzieś w połowie coś mi zaczęło nie grać – niektóre opisywane elementy tak jakoś nie pasują do motyla. No ale przecież Menno Schilthuizen tak się zachwyca, tak wspaniale opisał wszystko, od nóżek aż po skrzydła! Co prawda pominął ich barwę, no ale opisał skrzydła. No tak, okazuje się, że z takim pietyzmem wręcz opisał komara. To dla mnie był pierwszy znak, że książka została napisana przez prawdziwego pasjonata, który włożył w nią (jak w całą swoją pracę) własne serce.

To, co najbardziej cenię w książkach popularnonaukowych, to odpowiednia bibliografia oraz przypisy – co zresztą już wspominałem niejednokrotnie. Menno Schilthuizen nie zawiódł mnie pod tym względem i zawarł w „Ewolucji w miejskiej dżungli” jedno i drugie – bibliogragia długa na kilkanaście stron, a przypisy dość nietypowe. Nie objaśniają jedynie paru bardziej skomplikowanych terminów, ale stanowią niejako dodatkowe wyjaśnienie sensu oraz podstaw każdego rozdziału. Wśród pozycji, na których bazował autor możemy znaleźć zarówno tytuły prac należących do niego samego, jak i naukowców często wspomnianych na łamach książki. Kolekcja jest pokaźna, więc bez najmniejszego problemu będziemy w stanie znaleźć interesujące nas opracowania, jeśli tylko poczujemy taką potrzebę. A autor potrafi ją rozbudzić, oj potrafi.

„Taka dwoistość nasienna stanowi sposób pępawy na to, by zarazem mieć ciastko i zjeść ciastko”.

Wygląda na to, że autor wybrał najciekawsze i jednocześnie najprostsze przypadki, które potrafią człowieka bardzo zainteresować. Osobiście nie nazwałbym się nigdy entomologiem ani tym bardziej lepidopterologiem – motyle lubię, są spoko, fajnie popatrzeć, ćmy są intrygujące, chociaż nie aż tak „milusińskie” jak motyle, ale opisy Menno Schilthuizena potrafią rozbudzić nie tylko samą wyobraźnię, ale również ciekawość. Przykład krępaka nabrzozaka to jeden z wielu, które w swojej prostocie są wręcz genialne, i równie wspaniale przedstawione. Kiedy czytałem zarówno o całej historii jego przypadku, jak i mozolnych i wybitnie nudnych badaniach nad postępem ewolucji (namacalnym wręcz i widocznym gołym okiem w czasie krótszym niż jedno ludzkie pokolenie!) to aż sam chciałem choć na chwilę znaleźć się obok badaczy aby móc obserwować ćmy. Tak, obserwować ćmy, badać ich rozwój i sposoby przystosowania się do życia w habitacie zmienionym przez ludzi. Chapeau bas Panie Schilthuizen za takie rozbudzenie mojego zainteresowania.

Świetna, otwierająca oczy na istniejącą wokół nas przyrodę pozycja, którą z czystym sumieniem mogę polecić absolutnie każdemu – a zwłaszcza wszystkim mieszkańcom miasta. Przygoda, w którą zabiera nas Menno Schilthuizen jest pełna sytuacji i faktów oczywistych, z których jednak nie zdajemy sobie nawet sprawy. Mnogość życia oraz jego możliwości adaptacji do zmieniających się warunków w miejskiej, betonowej dżungli jest wprost zadziwiająca. Ogrom źródeł oraz badań biologów również robi wrażenie, a rozbudowane przypisy będące niejako rozwinięciem celu, w którym powstał każdy z rozdziałów jest na ogromny plus dla autora. Tego typu książki czyta się z przyjemnością, a ich walor edukacyjny jest absolutnie bezdyskusyjny. 

Łączna ocena: 8/10



Za możliwość przeczytania dziękuję


poniedziałek, 22 kwietnia 2019

[PREMIERA] „Królestwo popiołów” – Sarah J. Maas [cz. I]

„Królestwo popiołów” – Sarah J. Maas
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Sarah J. Maas
Tytuł: Królestwo popiołów cz. I
Wydawnictwo: Uroboros
Tłumaczenie: Marcin Mortka
Stron: 736
Data wydania: 24 kwietnia 2019


Długo wyczekiwany finał cyklu „Szklany Tron” jest już za mną – a dokładniej jego pierwsza część. Zastanawiałem się przez jakiś czas, czy powinienem rozbijać swoją opinię na dwie, czy też przeczytać od razu obie części i dopiero opisać całość. Nie wszyscy jednak mają możliwość przeczytania obu tomów na raz. W końcu ich daty premier są od siebie oddalone o trzy tygodnie – niech więc osoby, które nie są w stanie od razu łyknąć dwóch części otrzymają jakiekolwiek informacje o pierwszym jak najszybciej. Oczywiście również postaram się przeczytać drugi tom jeszcze na początku maja, zwłaszcza że sam nie wytrzymam i nie będę mógł go odkładać zbyt długo. A powiem Wam, że jest na co czekać!

Żelazo zniewala nawet królową. Żelazo zniewala nawet samą Aelin Galathynius, która zamknięta w swojej trumnie jako zakładniczka Maeve wciąż ma jednak siłę i ogień w sobie, aby toczyć codzienne walki z poplecznikami królowej Fae. Tymczasem Erewan oraz Valgowie rosną w siłę, a siły stojące po stronie Aelin nie należą wcale do największych. Jednak wojowie są dzielni i wytrwali, zupełnie jak Rowan, który ponad wszystko pragnie uwolnić swoją Królową z rąk Maeve. Całą Erilea liczy zarówno na jego poświęcenie, jak i Aelin oraz jej najbliższych. Tylko oni stoją na drodze Erewanowi do totalnego i jednoznacznego wchłonięcia całego świata.

Sarah J. Maas od samego początku książki uderzyła w wysokie C, chociaż udawało mi się opierać wpływowi „Królestwa popiołów” aż do (mniej więcej) sto pięćdziesiątej strony. Mam przez to na myśli nie mniej, nie więcej, jak to, że był to dość długi wstępniak, który niejako przypominał co się do tej pory wydarzyło, kto jest kim, jaki los go spotkał i tak dalej. Nawet Chaol miał swoje pięć minut, chociaż jego historia przypominana jest na przestrzeni kolejnych stron, aż do głębokiego werżnięcia się w sam środek tomu. Historia jest oczywiście prowadzona równolegle w różnych miejscach i przedstawia wiele postaci rozsianych po całym świecie. Rzecz jasna sporo czasu autorka poświęca Aelin, ale to raczej nikogo nie powinno dziwić – zwłaszcza, że jej losy przedstawione są w dość… ciekawy sposób.

W tym tomie na próżno już szukać intryg, wydarzenia głównie skupiają się wokół walk z Morath i to na wielu frontach. Jest krew, są łzy, złe decyzje, dużo nerwów, ale i szczęścia, zbiegi okoliczności i nagłe zwroty akcji, które odmieniają wyniki bitew. Ale nade wszystko jest sporo czystej polityki, podejmowania trudnych decyzji oraz ponownego zjednoczenia się dawnych wrogów. Innymi słowy jest niemalże wszystko, czego można się spodziewać po finale tego typu serii. Nie bez powodu wspominam o braku intryg, gdyż część pierwsza „Królestwa popiołów” jest jak się okazuje tą częścią, w której następuje przesuwanie pionków i części figur na szachownicy, jednak najważniejsze figury nie wzięły jeszcze udziału w starciu. Liczę więc na to, że będzie tego zdecydowanie więcej w drugim tomie, ponieważ trochę tego jednak brakuje.

Co ciekawe, pierwsza część „Królestwa popiołów” to również duża doza obyczajowo-romantycznych wątków. To jest coś, co odrzuciło mnie w „Szklanym tronie”, czyli pierwszym tomie całego cyklu. Tym razem mamy jednak do czynienia z o wiele lepiej opisanymi „momentami”, które aż tak mnie nie bolały. Nieco irytował jednak zalew błędnie podjętych decyzji (sercowych oczywiście), niestety najczęściej podejmowanych przez płeć żeńską. Daleki jestem od doszukiwania się drugiego dna, jednak zdaję sobie sprawę z czasów w jakich żyjemy. Próby budowania stereotypów o kobietach nie są mile widziane nawet (albo zwłaszcza) w kulturze i sztuce, więc dziwi mnie to dość zaskakujące w tym świetle podejście autorki, która z kobiet robi nieogarnięte życiowo istoty, które nie potrafią podjąć prawidłowej decyzji w sprawach sercowych. Nawet jeśli to mężczyzna robi błąd, kobieta jest przedstawiana jako ta, która źle wybrnęła z sytuacji i to ona jest tą, która musi przepraszać. 

Abstrahując jednak od tej nie aż tak istotnej kwestii, pierwszy tom „Królestwa popiołów” okazał się być dobrze zaplanowany przez Sarah J. Maas pod kątem bitew – postawiła na bezpieczne uogólnienia połączone z szybkim przejściem przez poszczególne potyczki. Konflikt zbrojny na taką skalę, gdzie w bitwach po jednej stronie bierze udział nawet kilkanaście tysięcy jednostek, to ogromne wyzwanie dla pisarza. Sam Tolkien przyzwyczaił fanów gatunku do mistrzowskich opisów, dzięki którym czytelnik widział oczami wyobraźni absolutnie każdy szczegół walk. Powtórzyć coś takiego to nie lada wyczyn – a bardzo łatwo jest to zniszczyć. Autorka nie próbowała bawić się w największych mistrzów, ale postawiła na ogólne nakreślenie przebiegu bitew połączone z pojedynczymi, krótkimi opisami starć między małymi grupami. Miało to oczywiście swoje konsekwencje – część spotkań między wrogimi siłami zostało potraktowanych bardzo po macoszemu, ale z drugiej strony wolę takie rozwiązanie, niż kompletnie bezpłciowe lub urągające logice pokazy szermierki. 

Jako część całego cyklu „Szklany tron” oceniam ten tom jako bardzo dobry. Nie odważę się go rozpatrywać w kategorii finału, ponieważ jest jeszcze jeden, najważniejszy, który może zmienić naprawdę wiele. Może zaserwować plot twisty, zaskoczyć jakimś pomysłem lub nawet pokazać kolejną intrygę. Chciałbym bardzo, aby wszystko nie potoczyło się tak, jak pokazuje to pierwsza część „Królestwa popiołów”, tylko żeby właśnie skończona przeze mnie książka była tylko preludium do czegoś większego, co zaskoczy i rzuci na kolana. Na pewno czuję się więcej niż zachęcony do sięgnięcia po ostatnią część i zamierzam to zrobić jak najszybciej się tylko da. Przystawka zadziałała tak, jak miała zadziałać i teraz pora wziąć się za główne danie. 

Łączna ocena: 7/10


Za możliwość przeczytania dziękuję




Cykl "Szklany tron"

wtorek, 16 kwietnia 2019

„Piramidy” – Terry Pratchett

„Piramidy” – Terry Pratchett
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Terry Pratchett
Tytuł: Piramidy
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Stron: 348
Data wydania: 15 września 2016


Kolejny miesiąc, w którym czytam Pratchetta może zostać uznany za zaliczony. Mam przed sobą jeszcze sporo tomów, w tym między innymi kolekcję Świata Dysku wydaną jakiś czas temu przez Prószyński i S-ka wraz z Edipresse. Nie wydano w niej oczywiście wszystkich możliwych dzieł Pratchetta, dlatego wiem doskonale, że czeka mnie jeszcze dużo radości płynącej z lektury jego książek. Trzymam się na razie kolejności, w jakiej zostały wydane we wspomnianej kolekcji i nie jest wcale zła kolejność. Tym razem mam do czynienia z bardzo krótkim, liczącym raptem dwie książki, cyklem o starożytnych cywilizacjach. I wiecie co? Pierwszy tom, czyli „Piramidy”, nie powalił, jednak jednocześnie pokazał kunszt autora w kreowaniu świata odbitego w wielu krzywych zwierciadłach.

Bycie starożytnym królestwem nie jest łatwe i przyjemne. Świat oczekuje od Ciebie wielu rzeczy, a jedną z nich jest posiadanie bardzo oddalonych od Ciebie spadkobierców korony. Najlepiej, żeby spadkobiercy byli z Ankh-Morpork, tak, to brzmi doskonale. No i żeby był w sumie tylko jeden spadkobierca, nie wielu. Wielu ma być kapłanów, którzy już wiedzą doskonale jak rządzić. A jest czym rządzić, jeśli się jest starożytnym królestwem położonym w dolinie rzeki. Prawda? A tu tyle jeszcze rzeczy do zrobienia, tyle matematyki do odkrycia, tyle astronomii do pokazania ludziom. No nie jest łatwo być starożytnym królestwem, oj nie.

„Przy okazji: wbrew popularnym wierzeniom, piramidy nie ostrzą żyletek. Po prostu przenoszą je w czasie do chwili, kiedy jeszcze nie były tępe. Przyczyny tego faktu są prawdopodobnie kwantowe”.

Tym razem Terry Pratchett wrzucił na warsztat tematykę starożytnego Egiptu oraz religii – w tym głównie motyw piramid oraz obrzędów religijnych związanych z pochówkiem faraonów. Nie byłby oczywiście sobą, gdyby nie wplótł w to wszystko nuty „nowoczesności” w postaci następcy faraona, który odebrał wykształcenie… skrytobójcy, oczywiście w Gildii Skrytobójców w Ankh-Morpork. Wyszła z tego mieszanka nietypowa nawet jak Pratchetta, co do której mam nieco mieszane uczucia. Z jednej strony się wybawiłem wybornie wręcz, z drugiej jednak coś mi bardzo mocno nie grało. Nie była to taka powieść, do jakiej przywykłem, choć wcale nie oznacza to czegoś gorszego. Po prostu brakowało mi tego klimatu Ankh-Morpork, który miesza się z Uberwaldem czy Lancre. 

„Trzeba się urodzić człowiekiem, żeby osiągnąć prawdziwą głupotę”.

Samo przedstawienie piramid w krzywym zwierciadle wraz z mitami, które wokół nich powstały to istne cudo. Autor pojechał bardzo mocno po bandzie, ale z niej nie spadł – karykatura jest bardzo wyraźna, w wielu miejscach aż przesadzona, ale spójna i zwyczajnie śmieszna. Sam bym chyba za nic w świecie nie wpadł na takie pomysły, jakimi raczą czytelnika „Piramidy”, choćbym dumał nad tym wiele tygodni. Właśnie przy takich książkach zaczynam się zastanawiać, czy Terry Pratchett aby na pewno pisał wszystkie swoje książki na trzeźwo. Chociaż przy tym poziomie absurdu ciężko by było utrzymać go w ryzach bez trzeźwego umysłu, a jednak jakimś cudem się to udaje!

Wyjątkowo średnio mi podszedł główny bohater, którego ciężko nazwać wyrazistym. U twórcy Świata Dysku to niecodzienne, bo raczej większość postaci, które mają jakikolwiek wpływ na fabułę dowolnej powieści, jest zbudowanych dość konkretnie. Można o nich wręcz pisać elaboraty, natomiast w przypadku Teppica jedyne co mogę napisać, to podstawowe informacje: syn faraona, ukończył szkolenie w Gildii Skrytobójców, jest nowoczesny, nie podąża za tradycją swojego państwa. To wszystko. O wiele więcej emocji wywołuje postać Diosa, najwyższego kapłana, który jest stereotypowym przedstawicielem swojej profesji, w pełni zgodnym z tym, co możemy zobaczyć w komediach osadzonych w starożytnym Egipcie. Da się go znienawidzić, a to wszak jeden ze znaków dobrze wykreowanej postaci.

„Ptraci nie tylko wykoleiła pociąg jego myśli, ale także wyrwała tory, spaliła stacje i przetopiła mosty na złom”.

Powieść, która zdecydowanie może się spodobać. Przy okazji nieco inna niż większość książek, które napisał Terry Pratchett, więc być może jest dobrą propozycją dla osób, które nie są przekonane do klimatów Ankh-Morpork, ale chciałyby dać kolejną szansę literaturze tego brytyjskiego pisarza. Mnóstwo humoru (na wysokim poziomie!), zupełnie nowe spojrzenie na stereotypy, mity oraz legendy dotyczące starożytnego Egiptu oraz szczypta nowoczesności wpleciona w to wszystko to naprawdę przyjemne połączenie. Nawet jeśli nie do końca mi to osobiście zagrało tak, jakbym chciał, żeby zagrało, to nie mogę nie docenić „Piramid”. To powinien być argument zwłaszcza dla osób, które przeżyły niezbyt przyjemne spotkanie z Pratchettem, ale nie aż tak złe, żeby przekreślić całokształt jego twórczości. Może tym razem się uda!

Łączna ocena: 7/10

środa, 10 kwietnia 2019

Bardzo chcę! #56 – „Agonia” Paweł Kapusta

„Agonia” Paweł Kapusta
Źródło: Lubimy Czytać
W ostatnich miesiącach dość często w tym cyklu pojawiają się książki o tematyce medycznej lub okołomedycznej. Jakoś tak się składa, że coraz więcej ich wchodzi w zasięg mojego książkowego radaru, więc skrzętnie staram się je zapisywać na odpowiedniej półce w serwisie Lubimy Czytać. Przy okazji nieco rzadziej zdarza mi się zapisać tytuły, które można zaliczyć po prostu do beletrystyki, chociaż tutaj nie umiem podać konkretnego powodu. Jakoś tak wyszło. :) Co prawda cały czas czytam kolejne opinie, trafiam na nowe zapowiedzi oraz wzmianki o starych powieściach, które jednak zdecydowanie warto przeczytać („Ślepowidzenie” przypomniało mi się już chyba po raz setny), ale jednak nie notuję ich tytułów z tak dużym entuzjazmem. Stąd właśnie takie „nagłe” namnożenie się medycznych książek w chciejkach.

Zazwyczaj jednak tytuły, które się tutaj pojawiają, dotyczą albo lekarzy samych w sobie, albo chorób, historii medycyny bądź niechlubnych wspomnień o nieludzkich badaniach. Tym razem przedstawiam Wam reportaże autorstwa Pawła Kapusty, które nominowane zostały do nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki. Opowiadają one historie związane z funkcjonowaniem systemu ratownictwa medycznego w Polsce. Historie z punktu widzenia ratowników, lekarzy, pielęgniarek, jak również pacjentów, ukazują stan całego systemu oraz problemy, z którymi wszyscy muszą się mierzyć każdego dnia. Najlepiej jednak przedstawi Wam to opis Wydawnictwa Wielka Litera:

„2240,00 zł (dwa tysiące dwieście czterdzieści złotych, zero groszy). 
Oto wypłata za ponad 80 interwencji w miesiącu, w tym wyjazdy do czterech ciężkich wypadków samochodowych, pięć reanimacji i cztery osoby własnoręcznie skradzione śmierci. Paragon na ludzkie życie opiewa w Polsce na 14 złotych netto za godzinę. 
Ratownicy medyczni, lekarze, lekarze rezydenci, pielęgniarki, transplantolodzy, funkcjonariusze służby więziennej, wreszcie – pacjenci. Opowiadają o rzeczywistości rodem z filmu akcji, w którym grają bagatelizowane role drugoplanowe. Na pierwszym planie zawsze jest jednak system. Oni z kolei, oprócz wkładania nadludzkiego wysiłku w ratowanie ludzkiego życia, próbują na co dzień ratować systemowe niedoróbki. Za wszelką cenę, czasem wbrew procedurom walczą, by zminimalizować straty. Również w ludziach. 
Paweł Kapusta śledzi ciąg skandalicznych absurdów i procedur utrudniających życie zarówno pacjentom, jak i lekarzom. Absurdów stanowiących często bezpośrednie zagrożenie dla ludzkiego życia, wycenianego przez urzędników niżej niż dzień pracy na kasie w supermarkecie. Lekarze – chronicznie zmęczeni, lawirujący między rzucanymi przez system kłodami – popadają we frustrację. Albo po prostu – wyjeżdżają na Zachód.   t
Bliskie spotkania z codziennością personelu medycznego w reportażach Kapusty tworzą przejmujący obraz polskiej rzeczywistości szpitalno-ratunkowej. I bezlitośnie wskazują systemowe czarne dziury, za które płaci się zdrowiem, a czasem życiem”.

Zainteresowani tym tytułem? Czytalibyście? :D 

wtorek, 9 kwietnia 2019

[PREMIERA] „Kociarz” – Kristen Roupenian

„Kociarz” – Kristen Roupenian
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Kristen Roupenian
Tytuł: Kociarz
Wydawnictwo: Muza
Tłumaczenie: Magdalena Sommer
Stron: 320
Data wydania: 24 kwietnia 2019


Nieczęsto mam okazję czytać zbiory opowiadań. Trochę to wynika z mojej obawy, że nie spełnią moich oczekiwań, a trochę ze zwykłego zamiłowania do nieco dłuższych form literackich. Wielokrotnie miałem już do czynienia z bardzo słabymi opowiadaniami i wolę takich spotkań unikać – co nie znaczy, że co jakiś czas nie daję szansy różnych tytułom, zwłaszcza jeśli są okrzyknięte odkryciami literackimi lub po prostu mega dobrymi pozycjami. Właśnie tak było z „Kociarzem”, który zawiera w sobie dwanaście opowiadań, wśród których tytułowy „Kociarz” zaliczył dwa miliony „przeczytań” na łamach New Yorkera. Takie informacje zawsze robią wrażenie, tylko nie zawsze oznaczają, że coś jest naprawdę niesamowicie dobre. W tym przypadku nie do końca rozumiem ten fenomen, chociaż książka jest naprawdę świetna.

Dwa miliony czytelników – taką liczbą może pochwalić się „Kociarz”, który zawiera w sobie dwanaście różnych opowiadań. Codzienność, szare życie, mierzenie się z przeciwnościami w postaci często pozwalających na swobodną interpretację opowieści. Dwanaście różnych spojrzeń na świat, dwanaście różnych historii, dwunastu bohaterów i dwanaście kompletnie różniących się od siebie światów. Wszystkie jednak łączy jedno – współczesność przedstawiona w krzywym zwierciadle, pełna sprzeczności, podobieństw, humoru, przerażenia i żałości. 

Nie bez powodu przytoczyłem w drugim akapicie opis niemalże identyczny z tym, który przedstawia Wydawnictwo. Zazwyczaj wolę w krótkim opisie danej książki zawrzeć obraz, który sam widziałem i który jawi się w moich oczach po lekturze. Niestety w przypadku „Kociarza” musiałbym napisać coś kompletnie odwrotnego niż możemy przeczytać na okładce zbioru. Być może wynika to z mojego braku umiejętności spojrzenia na utwory jako całokształt, a być może ktoś po prostu zbyt lekko interpretuje opowiadania napisane przez Kristen Roupenian. Większość z nich zdecydowanie ma drugie dno i można ujrzeć w poszczególnych historiach naprawdę wiele analogii do codziennego życia, jednak umiejscowienie ich „w erze Instagrama, Tindera i #MeToo” to nadużycie i daleko posunięta nadinterpretacja w mojej opinii.

Zgodzić się na pewno można z twierdzeniem, że jest to „literatura minimalistyczna, choć – paradoksalnie – napisana z rozmachem”. Niemal wszystkie opowiadania stworzone są w oparciu o jeden prosty motyw, w którym występuje maksymalnie kilkoro postaci. Cała reszta to nieistotne tło, bez którego jednak dana historia nie miałaby takiego wydźwięku, jaki ma. Po przeczytaniu większości opowieści można odnieść wrażenie, że tak naprawdę autorka nie stworzyła wcale rozbudowanej historii, ale przekazała nią ogromny ładunek treści, nad którym można się zastanawiać przez dłuższy czas. Poszczególne opowiadania przedstawiają wiele problemów, z którymi musi się borykać współczesny świat, chociaż nie widać w nich wspólnego mianownika czy cech charakterystycznych akurat dla XXI wieku. Wiele z nich to problemy, z którymi ludzkość mierzy się od dawien dawna, wręcz od czasów pierwszych ludzi.

Co zaskakujące, prawie każde z opowiadań wydaje się być idealnie wyważone. Opowiadania są w mojej opinii jedną z najtrudniejszych form, ponieważ złe dobranie dynamiki akcji oraz samej objętości przedstawianej historii zdarza się bardzo często. Najczęściej opowiadanie albo jest dla mnie zbyt krótkie i nie wyczerpuje tematu podjętego przez autorkę lub autora, albo zdecydowanie za bardzo rozwleczone. Kristen Roupenian jednak dobrała je doskonale, co rzadko zdarza mi się napisać – często nie mogę się pogodzić z zaburzonych proporcji długości oraz objętości. Krótkie formy autorki w tym zbiorze są jednak odpowiednio wyważone, a to jest zdecydowanie warte wspomnienia i wręcz wychwalenia.

Warsztatowo ciężko cokolwiek zarzucić „Kociarzowi”. Napisana jest prostym, ale barwnym językiem, który jeszcze bardziej przyciąga czytelnika do poszczególnych opowiadań. W połączeniu z wspomnianym przeze mnie wcześniej odpowiednim wyważeniem długości, objętości oraz obszerności poruszanego tematu tworzy on z tego zbioru bardzo przyzwoitą pozycję, wartą przeczytania. Nie zanudza w absolutnie żadnym momencie, chociaż może powodować niesmak – to jednak spowodowane jest dość kontrowersyjnymi wstawkami, które często ocierają się o brutalność i mogą wywołać ambiwalentne uczucia z moralnego punktu widzenia. Dla mnie to jednak zaleta, a nie wada książki. Autorka bowiem nie boi się mówić wprost jak jest i co tak naprawdę może rozegrać się w niemal każdym ludzkim domostwie w krajach określanych jako „rozwinięte”.

Pod względem warsztatu, rzetelności w opisywaniu problemów, umiejętności autorki w budowaniu atmosfery i napięcia – polecam. Pod względem budowania wokół tego zbioru otoczki arcydzieła – odradzam. Szukasz naprawdę świetnej pozycji, która pokazuje niezwykłe problemy zwykłych ludzi? W „Kociarzu” odnajdziesz wszystko, czego szukasz, począwszy od tematów prostych, z którymi nie potrafi sobie poradzić większość z nas, aż po takie, do których nikt się nie przyzna, chociaż każdy podejrzewa o nie każdego. Jeśli szukasz powalającej na kolana analizy całej współczesnej ludzkości, która obnaży rzeczywistość obdzierając ją z płaszcza social mediów (co w pewnym sensie sugeruje opis), to źle trafiłeś. Nastaw się na dobrą i głęboką lekturę, ale nie na arcydzieło współczesnej literatury. Wówczas czerpanie radości i cierpienia z lektury okaże się o wiele prostsze.

Łączna ocena: 7/10


Za możliwość przeczytania dziękuję:



niedziela, 7 kwietnia 2019

„Carnivia. Bluźnierstwo” – Jonathan Holt

„Carnivia. Bluźnierstwo” – Jonathan Holt
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Jonathan Holt
Tytuł: Carnivia. Bluźnierstwo
Wydawnictwo: Akurat
Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Stron: 400
Data wydania: 6 listopada 2013


Przyznam szczerze, że nawet nie pamiętam gdzie dokładnie kupiłem tę książkę. Na pewno pochodzi z jakiejś przeceny – ma wciąż nalepiony nowy kod kreskowy z o wiele niższą ceną, niż cena rynkowa. Dałem się skusić opisowi, bo połączenie CIA, Kościoła Katolickiego oraz czegoś co można nazwać tematyką w pewnym sensie informatyczną to połączenie działające na mnie jak magnes. Wstępne rozeznanie się w ocenach na Lubimy Czytać dało temu tomowi zielone światło na wjazd do mojej biblioteczki. Fakt istnienia kolejnych tomów to następne punkty zgromadzone na koncie „Carnivia. Bluźnierstwo”. Oczywiście pozycja ta swoje odleżała, ale wreszcie po nią sięgnąłem. Tak po prawdzie to ani nie żałuję, że wreszcie ją przeczytałem, ani nie jestem z tego mega zadowolony.

Wenecja to wspaniałe miejsce, pełne magii i zamiłowania do kostiumów. Widać to zwłaszcza podczas La Befana, kiedy tłumy przebranych ludzi hucznie świętują w każdym możliwym zakątku. Jednak nawet (albo raczej zwłaszcza) w Wenecji niecodziennym widokiem są zwłoki kobiety ubranej w liturgiczne szaty. Dla kapitan Kateriny Tapo jest to pierwsze śledztwo w sprawie o morderstwo i nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo skomplikowane może ono być. Zwłaszcza, kiedy na jaw zaczną wychodzić kolejne kawałki tej niezbyt przyjemnej układanki, w skład której wchodzą Stany Zjednoczone Ameryki Północnej oraz Carnivia – portal internetowy, który zapewnia jego użytkownikom pełną anonimowość.

„Mówi się czasem, że przestępczość we Włoszech to jedyna zorganizowana instytucja”.

Nie byłbym sobą, gdybym na pierwszy ogień nie wziął tych wszystkich nawiązań do ogólnie pojętej informatyki. Pracuję w branży IT od kilku lat, więc moja ciekawość zawsze mnie ciągnie ku książkom, które zawierają w sobie jakiekolwiek elementy nie tylko samej branży, ale również po prostu najnowszych technologii. Zastanawiałem się czy Jonathan Holt przygotuje się porządnie do wplecenia IT do swojej książki i tutaj jestem niezwykle rozczarowany. Wiele pojęć jest mylonych, występuje też dużo całkowicie fałszywych uproszczeń. Co ciekawe, nie wyglądają one na użyte z pełną premedytacją w celu poprowadzeniu akcji zgodnie z tym, co zaplanował autor. Raczej wyglądają na próby laika, który chce wpleść coś trudnego w swoją wypowiedź, ale posługuje się kiedyś tam usłyszanymi pojęciami, których znaczenia nie zna.

Na całe szczęście tych prób nie ma aż tak wiele. Jednym z głównych wątków jest co prawda pewien portal stworzony przez jedną z głównych postaci, jednak służy on bardziej jako miejsce niektórych wydarzeń niż jako element skomplikowanej technologii, którą narrator próbuje rozebrać czytelnikowi na czynniki pierwsze. Między innymi właśnie Carnivia jest źródłem błędów oraz uproszczeń, o których wspominałem, jednak nie wpływają one bezpośrednio na samą fabułę (może poza jedną sceną, której nie mogę do końca przeżyć), w związku z czym byłem w stanie przebrnąć przez pewnego rodzaju ignorancję autora. Zwłaszcza, że cała reszta otoczki zbudowanej wokół wydarzeń wydaje się być jak najbardziej w porządku. Chociaż z drugiej strony nie mam gwarancji, czy do tematyki symboli religijnych lub Wojny w Bośni i Hercegowinie Jonathan nie przygotował się tak jak do IT – czyli byle jak…

„– Jestem przekonany, że będzie wdzięczna za wszelkie modlitwy, jakie ojciec jej ofiaruje – zapewnił Piola, zbliżając się do drzwi.– A tymczasem karabinierzy nadal będą się trzymali bardziej świeckich metod”.

Dość ciekawym wydaje się być połączenie motywów Kościoła Katolickiego z włoską mafią oraz wojskiem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Od samego początku autor nastawia nas na misterną intrygę, w którą wplątani są sami oficjele amerykańscy oraz włoscy (no i oczywiście watykańscy), chociaż rzeczywistość okazuje się być nieco mniej rozbuchana, niż chciałoby się oczekiwać. Można powiedzieć, że wyszła po prostu prawidłowo napisana historia, której brakuje pazura. A liczyłem na niego – potencjał takiego połączenia tematów jest ogromny, więc szkoda, że nie został w pełni wykorzystany. Mimo wszystko źle nie wyszło, ponieważ „Carnivia. Bluźnierstwo” nie tylko nie nudzi, ale potrafi wciągnąć. Nie ma po prostu efektu „wow”, który mógłby powstać dzięki odpowiedniemu manipulowaniu różnymi wątkami i stworzeniu historii o wiele bardziej mrożącej krew w żyłach i zaskakującej. 

Ogólnie rzecz biorąc jest to poprawna i przyjemna w odbiorze lektura, po której jednak spodziewałem się czegoś więcej. Nie pokazuje urokliwej Wenecji w sposób, który namaluje nam przed oczami obrazu jednego z najbardziej popularnych miejsc we Włoszech odwiedzanych przez turystów. Mamy za to podgląd na to, w jaki sposób pracuje tamtejsza policja, z jakimi problemami się boryka i jak wygląda mniej więcej podział sił, co jest również interesującym aspektem z mojego punktu widzenia. „Carnivia. Bluźnierstwo” jest pierwszym tomem trylogii, którą z pewnością skończę – nie dlatego, że mam ogromną ochotę dowiedzieć się, co się stanie dalej, ale ze względu na mój wewnętrzny przymus czytania całych serii. Samą sobą bowiem mnie ani nie zachęciła do kolejnych tomów, ani nie zniechęciła. Zwłaszcza, że samo zakończenie wcale nie obiecuje następnej części.

Łączna ocena: 6/10



Cykl „Carnivia”

Bluźnierstwo | Herezja | Rozgrzeszene


czwartek, 4 kwietnia 2019

Co pod pióro w kwietniu 2019?

Kwiecień plecień, bo przeplata, trochę zimy, trochę lata. Patrząc na ostatnie dni marca ciężko nie uwierzyć, że powiedzenie to może się urzeczywistnić w tym miesiącu. Być może nadchodzące dni będą tymi, które zachęcą nas wszystkich do wyjścia na zewnątrz i przypomnienia sobie jak to się czyta na świeżym powietrzu, a być może wręcz przeciwnie – zagonią do ciepłych łóżek i foteli oraz zmuszą do serwowania sobie ciepłej herbaty. :) Mi ani jedno ani drugie na razie nie grozi, bo właśnie w tym momencie jestem na wyjeździe służbowym, więc praktycznie nie mam ani chwili na czytanie. Oczywiście słowa te piszą się parę dni wcześniej i mam nadzieję, że jak je skończę zapisywać, to nie zapomnę ustawić publikacji posta. :) Akurat 4.04 to najbardziej zapchany dzień podczas całego tego wyjazdu. :)

Już do znudzenia powtarzam, że wystarczy mi zaplanować cztery książki, i wystarczy, że je przeczytam. Najczęściej udaje się zaliczyć pięć sztuk, w bardzo dobrych miesiącach może nawet sześć, ale cztery to taka bezpieczna dla mnie liczba. Kiedyś próbowałem stawiać sobie wyzwania w tej kwestii, ale doszedłem do wniosku, że nie ma sensu. Ile się przeczyta, tyle się przeczyta – to ma sprawiać przyjemność. Czasem zresztą są nieco gorsze chwile, kiedy się nie może, czy wręcz nawet nie chce czytać. Cóż wtedy? Zmuszać się? Absolutnie! Lubię od czasu do czasu oddać się błogiej prokrastynacji i nie robić kompletnie niczego sensownego. Tylko obejrzeć śmieszne koty czy pograć w jakąś odmóżdżają grę sedesową. 

Tym razem jednak nie jest czas na gry sedesowe, ale na podzielenie się z Wami moimi planami na najbliższy miesiąc! Nie wiem czy będą one dla Was zaskoczeniem, czy też nie, ale mam nadzieję, że się chociaż spodobają. Zwłaszcza, że wjeżdża zupełnie nowa współpraca z Wydawnictwem Feeria, które mam nadzieję, że będzie bardzo udane! :) Ach, no i jak zwykle okładki pochodzą z serwisu Lubimy Czytać. :)

„Kociarz” – Kristen Roupenian

Tytuł odnosi się do jednego z opowiadań zamieszczonych w tym zbiorze autorstwa Kristen Roupenian. Wydana przez Wydawnictwa Muza książka zawiera dwanaście historii okrzykniętych najważniejszym wydarzeniem literackim roku. Tak dokładniej to w sumie ich wydanie było tym wydarzeniem. :) Sam „Kociarz” został podobno przeczytany dwa miliony razy na łamach „New Yorkera”. Zobaczymy więc jak dobra jest ta książka… :)


„Carnivia. Bluźnierstwo” – Jonathan Holt

Co łączy CIA, wojska amerykańskie, włoską policję oraz Kościół Katolicki? Ano łączy je „Carnivia. Bluźnierstwo”, pierwszy tom trylogii Jonathana Holta, w której powinienem się spodziewać misternie plecionych intryg na skalę międzynarodową, a do tego sporej dawki ogólnie pojętej informatyki – w końcu mamy tutaj Carnivię, która opisywana jest jako coś w rodzaju portalu społecznościowego połączonego z torem, w którym wszyscy są anonimowi. Mam nadzieję, że autor zrobił naprawdę porządny research w tym temacie… :D


„Królestwo popiołów” – Sarah J. Maas

Tak, ostatnia część cyklu „Szklany tron”! Co prawda w dwóch częściach i wpis ten dotyczy zapewne tylko pierwszej z nich (nie wiem czy dam radę w kwietniu przeczytać obie), ale i tak się cieszę, że wreszcie poznam zakończenie całej historii! Chociaż z drugiej strony pewnie pozostanie jakaś taka pustka… :) Celaeno! Przybywam!

NIESPODZIANKA

Mam na myśli konkretną książkę, dokładniej od Wydawnictwa Feeria – jednak nie będę zdradzał szczegółów, zwłaszcza że jeszcze książki nie mam w swoich rękach! Ale spokojnie, wydaje mi się, że ukaże się na blogu jeszcze w kwietniu! Nie będzie to ani fantastyka, ani kryminał! Mam nadzieję, że i mi i Wam się spodoba. :)

wtorek, 2 kwietnia 2019

Podsumowanie marzec 2019

Czujecie tę wiosnę? Ja też nie… :D Ale i tak nie jest źle, zawsze mogło być tak jak w 2012 czy tam 2013, kiedy to na Wielkanoc się lepiło bałwany! Marzec pogodą nie rozpieszczał i udowodnił, że zasłużył sobie na powiedzenie, że „w marcu jak w garncu”, ale przynajmniej nie trzeba było skrobać szyb (prawie). Wreszcie miałem o wiele bardziej spokojne weekendy od tych, które były w lutym, więc miałem też nieco więcej czasu na czytanie. Co prawda nie zawsze go na to wykorzystywałem, czasem też lubiłem się oddać miłej prokrastynacji, ale książki, które czytałem, starały się mnie jednak przy sobie zatrzymać. Nieco mniej mnie było widać na blogu, praktycznie nie pojawiły się żadne wpisy okołoksiążkowe. Nie ma jednak co na siłę wymyślać, a że ani nie byłem w kinie, ani nie skończyłem żadnego serialu, to i nie było czego opisywać. :)

Starałem się jednak być w miarę aktywny w social mediach i muszę przyznać, że zabawa w instagramowanie wciągnęła mnie bardziej, niż sądziłem. Nie pojawiło się zbyt wiele wpisów na Facebooku, które nie byłyby jednocześnie opublikowane na Instagramie, chociaż zdecydowanie chciałbym to zmienić w kwietniu – w końcu nie każdy ma Insta, a do tego jest to zupełnie inne medium. Przy okazji zrobiłem sobie dodatkowe statystyki w moim magicznym arkuszu kalkulacyjnym, w których zbieram liczbę opublikowanych na Instagramie zdjęć w danym miesiącu. Szkoda, że stare API powoli wygasają, to bym może mógł sobie zaimplementować zbieranie liczby polubień w czasie rzeczywistym…

Zejdźmy jednak lepiej na ziemię i skupmy się na tym, co jest! A raczej na tym co było w minionym miesiącu. :)



Jak widzicie trzymam się cały czas tej samej liczby przeczytanych ksiażek. Czasem trochę zaszaleje liczba stron, które mają łącznie, ale o dziwo niemalże każdego miesiąca czytam dokładnie pięć książek. Czy mogłoby być więcej? Pewnie by mogło. Ale lubię też inne zajęcia, które robię, więc jest jak jest. :) 



Cóż tu rzec – stabilnie! Stabilny, spokojny i niezbyt wielki wzrost, ale chociaż Instagram wygląda, jakby postanowił jednak ruszyć trochę do przodu. Przy okazji jest to ostatni miesiąc z Google+ – w końcu właśnie go zamykają. Ciekaw jestem czy coś nie dupnie dość mocno. :) Zwłaszcza w nadchodzących dniach.



Niezbyt wiele, prawda? Wciąż jednak zalegają mi nieprzeczytane tytuły, więc na razie nie chcę niczego dodatkowo kupowac. Bo i w sumie po co (aaaa, ja to napisałem?!) – miejsca już od dawna na nowe tytuły brakuje, a i tak nie czytam kilkunastu książek każdego miesiąca, więc na razie wystarcza mi to, co mam. Chociaż zawsze to i owo kusi… :D 

Czas przyszedł na listę książek, które udało mi się przeczytać w minionym miesiącu. Ostatnio jestem w tej kwestii bardzo stabilny – można się spodziewać pięciu książek i praktycznie zawsze się taką liczbę dostaje!


Na sam koniec jak zwykle garść informacji odnośnie takich aspektów jak źródła wejść na mojego bloga czy najbardziej popularne wpisy! Jeśli chodzi o to pierwsze, to najwięcej wejść było z bloga Łukasza, który prowadzi Świat Fantasy – dzięki! :) Najbardziej popularnym wpisem był natomiast post z cyklu „Bardzo chcę!”„Bardzo chcę! #54 – „Patolodzy. Panie doktorze, czy to rak?” Paulina Łopatniuk”. Nic dziwnego, wszak sama Paulina Łopatniuk udostępniłą go na swoim profilu, słusznie karcąc mnie za trzykrotnie (sic!) popełniony przeze mnie błąd w pisowni jej nazwiska. :( 

Tak mniej więcej wyglądał mój miesiąc. A jak się prezentuje Wasza przeszłość? :D