piątek, 28 września 2018

„Stop prawa” – Brandon Sanderson

„Stop prawa” – Brandon Sanderson
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Brandon Sanderson
Tytuł: Stop prawa
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Anna Studniarek-Więch
Stron: 304
Data wydania: 2016


Moje pierwsze spotkanie z twórczością Brandona Sandersona odbyło się przy Trylogii „Zrodzonego z Mgły”, która opisuje wydarzenia, który miały miejsce trzysta lat przed historią opisaną w niniejszej książce. Było to spotkanie, które wspominam bardzo dobrze, wręcz doskonale. Co prawda kolejne trzy tomy „Ostatniego Imperium” miałem już wówczas przy sobie, zakupione w komplecie razem z „Zrodzonym z Mgły”, to jednak nie sięgnąłem po nie od razu. Trochę była to chęć czekania na czwarty tom przygód Waxa i Wayne’a, a trochę po prostu zakopanie się w innych książkach. Jednak wreszcie udało mi się sięgnąć po „Stop prawa” i w sumie trochę szkoda, że tak późno.

Waxillium Ladrian piastuje funkcję głowy rody Ladrian – niegdyś jednego z najbardziej wpływowych rodów Elendel, obecnie jednego z najbardziej pogardzanych i stojących niemalże na skraju bankructwa. Wax oczywiście nie zawsze był bywalcem na salonach. Jako Podwójny, posiadający dar Allomancji oraz Feruchemii starał się być prawem dla ludzi w Dziczy. Śmierć wuja, dotychczasowej głowy rodu, spowodowała jednak, że musiał porzucić dotychczasowe przyzwyczajenia i stanąć na wysokości zadania, jakie stoi przed ostatnim, męskim potomkiem jego rodu. Elendel jednak może okazać się miejscem o wiele bardziej niebezpiecznym i potrzebującym żelaznej (lub stalowej) ręki niż cała Dzicz razem wzięta.

„Stop prawa” jest całkowicie inną książką niż tomy wchodzące w skład trylogii „Zrodzonego z mgły”. Co prawda są to wydarzenia, które mają miejsce trzysta lat po tym, co stało się nie tylko udziałem Kelsiera, ale również Elenda oraz Vin, jednak cały świat wygląda kompletnie inaczej. Mamy ciągle do czynienia z allomancją i ferruchemią, ale do tego doszło jeszcze parę nowinek technicznych, wśród których prym wiodą broń palna oraz elektryczność. Podstawowym orężem są pistolety, rewolwery oraz strzelby, natomiast większość rezydencji wielmożów oświetlana jest za pomocą żarówek. Spotykamy również innych bohaterów, w innym mieście oraz przede wszystkim innym świecie, który na pierwszy rzut oka dzieli się na Elendel oraz całą resztę – Dzicz.

„– Po prostu go ignoruj - poradził jej Waxillium. – Zaufaj mi. On jest jak wysypka. Im mocniej się go drapie, tym bardziej denerwujący się robi”.

Dwójka protagonistów – Wax oraz Wayne – wywołują u mnie nieco mieszane uczucia. Przypominają bardzo nowoczesnych detektywów, którzy starają się podchodzić do każdego śledztwa zgodnie z pewnym schematem, planując operacje na bazie doświadczeń. Istnienie uniwersytetu, który wykłada kryminologię (o czym dowiadujemy się już niemalże na samym początku powieści) potwierdza uwspółcześnienie całej historii. Niestety właśnie to, w połączeniu z kreacją Waxa i Wayne’a powoduje, że pojawia się pewien dysonans. Niby mamy do czynienia z kontynuacją, ale jednak Brandon Sanderson porwał się na stworzenie czegoś, co można nazwać kryminałem osadzonym w świecie fantasy, który ma przywołać na myśl opowieści osadzone w XIX wieku. Niby fajnie, ale coś jednak zgrzyta.

Sama fabuła jest jednak prosta i pieruńsko wciągająca. Nie ma tak zawiłych powiązań ani intryg jak w przypadku wcześniejszych trzech tomów. Mamy tym razem historię niemalże od samego początku wyjaśnioną pod względem koncepcyjnym, jednak Brandon Sanderson powoli odkrywa karty, którymi chce zagrać. W połączeniu z odpowiednią ilością dobrego humoru daje to ogólnie rzecz biorąc świetną mieszankę. Ciężko się oderwać od książki, nawet jeśli sam świat przedstawiony nie do końca czytelnikowi będzie pasował. Ogólnie jest to powieść generująca u mnie sporo ambiwalentnych uczuć, ponieważ jest jednocześnie powiewem świeżości (łączy allomancję, ferruchemię i nowoczesną technikę, a samo to wyszło wyśmienicie) oraz niezbyt dopasowanym kaloszem (z wcześniej wspomnianego połączenia średnio podoba mi się motyw czysto kryminalny).

„– Nawet nie próbuj – przerwał jej Waxillium, chowając rewolwer. – Logika nie działa na Wayne'a.
– Od wędrownego wróżbity kupiłem kiedyś amulet chroniący przed nią – wyjaśnił Wayne. – Dzięki temu mogę dodać dwa do dwóch i uzyskać korniszona”.

Również mimo tego, że teoretycznie trylogia „Zrodzonego z mgły” wskazuje na to, że większość tematu dotyczącego allomancji czy ferruchemii jest raczej wyczerpana i rozwinąć można już niewiele, autor pokazał jak bardzo w błędzie są wszyscy, którzy tak myśleli. Nie tylko samo wprowadzenie rewolwerów oraz elektryczności dodało mnóstwo możliwości. Również połączenie ferruchemii z samą allomancją daje dodatkowe opcje, które Brandon Sanderson wykorzystał przy kreowaniu nowego świata. Jeśli więc komuś znudził się już świat pełen osób wykorzystujących metale, to niech się nie martwi – tym razem dostanie jeszcze więcej nowych sposobów, które może nie tyle zadziwią, co zapewnią dużo rozrywki. A ci, którzy zakochali się w takim przedstawieniu magii, mogą po prostu liczyć na rozszerzenie dostępnego repertuaru.

Bardzo fajna lektura, która zapewnia mnóstwo dobrej rozrywki. Jeszcze bardziej rozbudowany świat, niż we wcześniejszych trzech tomach, chociaż być może technika nieco za mocno pogalopowała do przodu. „Stop prawa” warty jest przeczytania, nawet mimo tego, że nie wszyscy mogą uznać go za lepszego od swoich bezpośrednich poprzedników. W każdym razie osobiście czuję się usatysfakcjonowany kontynuacją, która jest tak naprawdę kolejnym rozdziałem w historii stworzonej przez Brandona Sandersona. Jeśli słowa autora o tym, że Wax i Wayne są tylko łącznikami między historią Vin a czymś zagnieżdżonym w futurystycznym świecie się spełnią, to może się to okazać niesamowicie interesującym cyklem.

Łączna ocena: 7/10


niedziela, 23 września 2018

„Mikrowyprawy w wielkim mieście” - Łukasz Długowski

„Mikrowyprawy w wielkim mieście” - Łukasz Długowski
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Łukasz Długowski
Tytuł: Mikrowyprawy w wielkim mieście
Wydawnictwo: Muza
Stron: 320
Data wydania: 27 kwietnia 2016


Książka ta wpadła w moje ręce całkowitym przypadkiem. O ile dobrze pamiętam, zakupiłem ją w Auchan za jakąś śmiesznie niską kwotę. Skusiła mnie nie tylko sama cena, ale również opis z tyłu okładki. Przygody, które można przeżyć w samym środku miasta lub na jego obrzeżach? I to takie, które trwają maksymalnie jedną noc, dając jednak przy ty, mnóstwo frajdy? Ciekawe przeżycia bez konieczności wyjazdu do dalekich krajów i wydawania na podróży ogromnych sum? Zdecydowanie chciałem się z tym zapoznać, ponieważ jedyne co ryzykowałem, to stratę paru groszy oraz kilku godzin swojego czasu. A zyskać mogłem inspirację, do której należy dorzucić jedynie motywację. Chyba trzeba zacząć się rozglądać za ciekawymi miejscami w okolicy.

Niemalże każdy pracujący człowiek czeka z utęsknieniem na upragniony urlop, który najczęściej składa się z tygodnia bądź dwóch, podczas których wyjeżdża z rodziną na z góry zaplanowaną wycieczkę. Często taki wypoczynek planuje się z ogromnym wyprzedzeniem i sam etap przygotowań potrafi nieźle zestresować. Można jednak wypoczywać mając do dyspozycji jedynie weekend, czy nawet tylko jedną noc. Mało tego – nie trzeba wyjeżdżać kilka tysięcy kilometrów od swojego domu, w zupełności wystarczy komunikacja podmiejska lub rower, by przeżyć przygodę i odpocząć psychicznie od zgiełku wielkiego miasta oraz ciągłego pośpiechu. Jedyne co trzeba zrobić to znaleźć chęci oraz byle jakie buty – na boso trudno będzie odkrywać niezwykłe miejsca wokół własnego miejsca zamieszkania.

Cała książka ma formę nie tyle poradnika, co pewnego rodzaju instrukcji, którą można w pełni dostosować do swoich potrzeb. Kolejne rozdziały to opisy podróży, które odbył Łukasz Długowski, wraz z podaniem na samym początku orientacyjnego czasu trwania oraz przede wszystkim kosztu. Dzięki temu każdy, kto przeczyta „Mikrowyprawy w wielkim mieście” będzie miał orientację nie tylko w tym, ile pieniędzy potrzebuje, aby przeżyć taką przygodę, ale również kiedy może ją odbyć. To jest też kolejna pozytywna cecha książki – pokazuje, że tak naprawdę nie trzeba przeznaczać wielu miesięcy oraz góry pieniędzy, aby odpocząć od ciągłej pogoni za sukcesem. Wystarczy nawet jedna noc i 20 złotych w kieszeni. Otwiera oczy na możliwości i podaje gotowy przepis na przekształcenie ich w rzeczywistość.

„Po co ktoś miałby iść rzeką, zanurzony po pas w zimnej wodzie, przy tym raniąc sobie stopy? Po co? No właśnie po ni. I to »nic« było w tym wszystkim najpiękniejsze”.

„Mikrowyprawy w wielkim mieście” napisane są językiem bardzo lekkim, którym autor opisuje dokładnie to, co sam przeżył. Nie teoretyzuje, nie próbuje przekonać nikogo do tego, co mu się wydaje, ale do tego, czego sam był świadkiem oraz uczestnikiem. To jest niewątpliwy plus, który uwiarygadnia wszystko, co Łukasz Długowski proponuje czytelnikowi. A jest tego naprawdę sporo – począwszy od prostych wypraw dosłownie do ogródka, a zakończywszy na nieco bardziej skomplikowanych, jednak wciąż tanich przygód na wodzie. Wiele razy można się złapać za głowę, dlaczego sami nie wpadliśmy na taki pomysł i dlaczego nie spróbowaliśmy tego wcześniej. Wielokrotnie miałem ochotę już, teraz, natychmiast rzucić wszystko i po prostu spróbować jednej z przygód, którą proponuje autor. Zdecydowanie ma dar przekonywania oraz dobrego opisywania.

Pomiędzy kolejnymi rozdziałami opisującymi sposoby spędzania wolnego czasu na łonie przyrody, znajdziemy wywiady przeprowadzone między innymi z osobami ze świata naukowego, którzy na co dzień wykładają na uczelniach lub zajmują się pracami badawczymi. Mają one na celu uświadomić nam dlaczego czerpanie z natury pełnymi garściami jest dla ważne dla każdego człowieka. W jaki sposób zieleń, drzewa czy zwyczajne, świeże powietrze wpływają nie tylko na nasze ogólne samopoczucie, ale również jakie może mieć pozytywne skutki w długofalowym planowaniu naszego życia.  Można więc powiedzieć, że książka ta stanowi niejako nie tylko czystą zachętę do korzystania z tego, co natura ma nam do zaoferowania, ale jest również sposobem przekazania czytelnikowi wiedzy dotyczącej dobroczynnego wpływu zieleni, lasów czy wody na ludzki organizm. 

„Generalnie: nie twórz sobie wymówek, twórz rozwiązania. Prawie każdy profesjonalny sprzęt da się zastąpić tańszym rozwiązaniem”.

Bardzo przyjemna i lekka lektura, która jest również niezwykle pouczająca. Nie jest to ani poradnik, ani rozprawa naukowa – można powiedzieć, że jest to po prostu sposób Łukasza Długowskiego na przekazanie innym swojej pasji do przygód i korzystania z przyrody oraz tego, co ma nam do zaoferowania. Z książki na pewno można czerpać wiele inspiracji do spędzania wolnego czasu bez ogromnych nakładów finansowych. Nawet jeśli macie tylko parę godzin przeznaczonych na odpoczynek, z „Mikrowyprawami w wielkim mieście” spokojnie będziecie w stanie zagospodarować je tak, aby jak czerpać jak najwięcej przyjemności z obcowania z naturą. A kto wie, być może dzięki niej rozpocznie się Wasza ogromna miłość do jakiegoś miejsca, o którym jeszcze nie macie pojęcia.

Łączna ocena: 7/10


wtorek, 18 września 2018

„Druga szansa” – Katarzyna Berenika Miszczuk

Źró∂ło: Lubimy Czytać
Autor: Katarzyna Berenika Miszczuk
Tytuł: Druga szansa
Wydawnictwo: Uroboros
Stron: 330
Data wydania: 22 sierpnia 2018


Z prozą Katarzyny Bereniki Miszczuk do czynienia jeszcze nie miałem – chociaż słowem klucz jest tutaj „jeszcze”. Tak naprawdę można całe to zdanie przekreślić, albowiem dzięki „Drugiej szansie” jest to już przeszłość. Co prawda pierwsze wydanie pojawiło się na rynku w 2013 roku, jednak sięgnąłem dopiero po drugie, którego premiera miałą miejsce około miesiąca temu (patrząc z perspektywy daty publikacji niniejszej opinii). Zawsze jestem ciekaw tego pierwszego spotkania z danym autorem lub autorką – a w końcu mówi się, że pierwsze wrażenie można zrobić tylko jeden raz. Nigdy nie wiadomo, czy styl oraz pomysł na całą historię mi podejdzie. Tym razem muszę napisać, że muszę dać autorce drugą szansę, ponieważ pierwsza nie została zbyt dobrze wykorzystana.

Po przebudzeniu się Julia nia pamięta nawet tego jak się nazywa – nie rozpoznaje również miejsca. Jest zagubiona i zdezorientowana. W głowie kłębi jej się mnóstwo pytań, jednak odpowiedzi na nie nie przyjdą zbyt szybko. No, może oprócz tej, gdzie się znalazła - w ośrodku o dźwięcznej nazwie „Druga szansa”. Okazuje się, że biedna Julia cierpi na częściową amnezję, i właśnie takimi przypadkami zajmują się lekarze w „Drugiej szansie”. W rekonwalescencji oraz terapii nie pomagają wcale głosy, które słyszy młoda dziewczyna, ani Magdalena, która wróży jej niechybną śmierć. Julia szybko uczy się, że musi pozbyć się zaufania do kogokolwiek – włącznie z zaufaniem do siebie samej...

Muszę przyznać, że książka absolutnie mnie nie porwała – z jednej strony nie spodziewałem się wspaniałej historii, która by mnie urzekła całą sobą, ale z drugiej jednak miałem jednak większe oczekiwania. „Druga szansa” okazała się być dobrą technicznie i przyjemną w lekturze, jednak niezbyt odkrywczą ani przyciągającą powieścią. Śledzenie perypetii Julii, która straciła częściowo pamięć i próbuje zrozumieć co się dzieje z nią oraz ośrodkiem, w którym przebywa, pozbawione było konkretnego pazura. Wszystko wygląda jak bardzo ostrożne stąpanie autorki po niepewnym gruncie, którego się trochę boi, ale mimo wszystko chce wycisnąć z niego jak najwięcej. Przeciętnych było wiele rzeczy, począwszy od bohaterów a skończywszy na sposobie prowadzenia historii.

„– Zaraz będzie obiad. Powinniśmy się zbierać. – Wstałam.– No proszę, masz zegarek w oku. – Ruszył moim śladem, gdy skierowałam się w dół ścieżki. – Ale kompas ci ukradli...– Znowu źle idę? – jęknęłam”.

Pomysł sam w sobie nie jest zły, wręcz przeciwnie. Próba odnalezienia się w ośrodku, do którego nie wiadomo jak się trafiło, a w którym na dodatek dzieje się coś zdecydowanie dziwnego jest intrygująca – zwłaszcza w kontekście tajemnic, na które trafia główna bohaterka. Gdyby tylko historia była napisana z pazurem, bohaterowie byli bardziej… jaskrawi i wyraziści to naprawdę mogłoby to być coś. W zbyt wielu miejscach niestety akcja nie była zbyt zachęcająca, a wręcz się dłużyła. Na całe szczęście samo pióro Katarzyny Bereniki Miszczuk jest na tyle zachęcające, że nadrabia sporo niedogodności, które można napotkać po drodze przez całą powieść.

Ostatnie parędziesiąt stron są dość kluczowe dla powieści - nadrabiają bardzo dużo. Coś się zaczyna dziać, omamy mieszają się rzeczywiście z prawdą i książka zaczyna przyciągać czytelnika do siebie. Do tego stopnia, że naprawdę trudno się oderwać. Szkoda jednak, że tak późno. Samo zakończenie z jednej strony jest dość przewidywalne, jednak trzeba oddać autorce, że nie wyłożyła go na tacy. Potrafi jednak wodzić człowieka za nos. Mimo tego, że parę razy pomyślałem o tym rozwiązaniu, to jednak po chwili je odrzucałem z myślą, że to przecież nie ma sensu. Okazało się jednak inaczej i w sumie to nawet dobrze. Pomysł na rozwiązanie tego (a raczej pomysł na budowę całej powieści) jest może i niekoniecznie innowacyjny, ale na pewno daje dużo możliwości do zbudowania na nim bardzo fajnej fabuły.

Niezbyt porywająca książka, która pomimo swoich wad da się lubić i przeczytać. Przeciętna, jednak z całkiem dobrą końcówką. Po przeczytaniu tylko „Drugiej szansy” raczej nie sięgnąłbym po więcej książek Katarzyny Bereniki Miszczuk, jednak widziałem wiele opinii, że opisywana powieść jest rzeczywiście „słabszym” tytułem, który wyszedł spod pióra tej autorki. Książka napisana została bardzo lekkim piórem, co z pewnością daje nadzieję na lepsze historie w innych dziełach. Warto dawać drugą szansę, dlatego i w tym przypadku ją dam.

Łączna ocena: 6/10


Za możliwość przeczytania dziękuję


czwartek, 13 września 2018

[PREMIERA] „Małe Licho i tajemnica Niebożątka” – Marta Kisiel

„Małe Licho i tajemnica Niebożątka” – Marta Kisiel
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Marta Kisiel
Tytuł: Małe Licho i tajemnica Niebożątka
Wydawnictwo: Wilga
Stron: 208
Data wydania: 19 września 2018


Chyba każdy z nas czasem czuje się małym dzieckiem. Często zresztą też mówi się, że człowiek ma tyle lat, na ile się czuje. Zgodnie z tym powiedzeniem chyba nie powinienem w ogóle opuścić etapu przedszkola! W każdym razie, bez względu jednak na te wszystkie „mądrości ludowe” lubię sięgnąć od czasu do czasu po coś, co teoretycznie powinno zajmować jedynie o wiele ode mnie młodszych czytelników. Pierwsze spotkanie z twórczością Marty Kisiel w postaci książki o wdzięcznym tytule „Toń” było dla mnie bardzo przyjemne, więc czemu by nie spróbować czegoś zupełnie innego? „Małe Licho i tajemnica Niebożątka” jest książką przeznaczoną dla dzieci, jednak chyba wyzwoliła we mnie szkraba, bo bawiłem się przy niej przednio!

Na uboczu stoi dom. Niezwykły, stary, ale tętni w nim życie. Mieszka tam Bożek, zwany również Niebożątkiem, który ma nie tylko swojego własnego anioła stróża, ale również potwora mieszkającego pod jego łóżkiem. Do tego skrzynię pełną najprawdziwszych skarbów, z których jest dumny. Zarówno dom, jak i jego mieszkańcy są niemalże zapomnieni przez cały świat. Przychodzi jednak dzień, w którym sam Bożek pokazuje się całemu światu. A świat pokazuje się Bożkowi. Chłopiec nie powinien jednak robić Pewnych Rzeczy, ponieważ może mu się To Przydarzyć. A bliscy Bożka nie chcieliby, aby mu się To Przydarzyło w żadnej sytuacji.

Powiedzmy sobie szczerze - „Małe Licho i tajemnica Niebożątka” to nie jest książka jedynie dla dzieci! W wielu miejscach Marta Kisiel ukryła skojarzenia, które zrozumieją tylko dorośli, a dla dzieciaków będą po prostu kolejnym, nie do końca zrozumiałym, ale zabawnym fragmentem opowieści. Jeśli ktoś oglądał „Epokę Lodowcową”, to w bodaj trzeciej jej części pojawiało się mnóstwo scen, które miały kilka znaczeń. Mowa oczywiście między innymi o scenach, w których brał udział Buck oraz Scratt i Scratte. Podobnie sytuacja wygląda w tym przypadku – część scen może zostać odebrana w dwojaki sposób, albo jako coś niesamowicie zabawnego i niewinnego przez dzieci, albo jako pełne podtekstów przez dorosłych.

Ponadto przekaz, który płynie z tej opowieści jest pouczający nie tylko dla dzieci, ale również dla rodziców, wujków oraz innych dorosłych członków rodziny. Historia, którą stworzyła Marta Kisiel opiera się w dużej mierze na szykowaniu młodego, rozemocjowanego dziecka do jego pierwszego opuszczenia rodzinnych pieleszy i wyruszenia w świat, na przygodę! Znaczy po prostu do szkoły. Oraz na tym, co może go tam czekać, w jaki sposób reagować oraz jak mogą zostać odebrane jego małe dziwactwa wśród rówieśników. A wszystko to ujęte w niezwykle miły i kojący sposób, ukazujący świat bez nerwów, negatywnych emocji oraz z masą sposobów na radzenie sobie z nimi, kiedy przypadkiem się pojawią.

Z literaturą dziecięcą nie miałem praktycznie w ogóle do czynienia, więc ciężko jest mi porównać „Małe Licho i tajemnicę Niebożątka” do czegokolwiek innego. Nie jest również łatwa ocena tego, w jaki sposób książka może zostać odebrana przez najmłodszych czytelników, jednak jego jest pewne – styl Marty Kisiel zdecydowanie wskazuje, że jest to pozycja przeznaczona dla dzieci. Mnóstwo radości zamkniętej w prostym, ale barwnym języku, dziecięce podejście do trudnych sformułowań oraz metafor, używanie wielkich liter dla Bardzo Ważnych Rzeczy. I to lekkie podejście do wszystkiego, przesycone szczęściem nawet w najbardziej przerażających (dla dzieci) momentach. Gdybym był dzieckiem, zdecydowanie bym kupił. Zwłaszcza, że Marta Kisiel napisała niezwykle interesującą historię.

Można powiedzieć, że motywem przewodnim, wokół którego również zbudowane jest zwieńczenie całej opowieści, jest dzieło, które napisał Johann Wolfgang von Goethe – ballada „Król Elfów”. Towarzyszy ona czytelnikowi przez niemalże cały utwór w ten, lub inny sposób. Dla dziecka jest po prostu elementem książki będącym pięknym i trochę smutnym wierszem, dla dorosłego za to za jedno z najbardziej znanych dzieł tego autora, zaraz obok „Cierpień Młodego Wertera” oraz „Fausta”. Ponownie więc widzę punkt styku, który powoduje, że „Małe Licho i tajemnica Niebożątka” może zaoferować wiele nie tylko samym dzieciom, ale również dorosłym, którzy będą tę książkę czytali swoim pociechom.

Bardzo czarująca historia, którą warto przeczytać bez względu na to, w jakim się jest wieku! Dzieci, młodzież czy dorośli – zdecydowanie każdy znajdzie w książce Marty Kisiel coś dla siebie. Zarówno humor i rozrywkę, jak również naukę oraz materiał do przemyśleń. Nie ma co próbować interpretować tego, co autorka chciała w ten sposób przekazać, wystarczy w zupełności wziąć książkę do ręki i ją zwyczajnie przeczytać! A dobrym pomysłem będzie wspólna, rodzinna lektura. Spieszcie się jednak, żeby Król Elfów Was nie dogonił!

Łączna ocena: 8/10


Za możliwość przeczytania dziękuję



poniedziałek, 10 września 2018

Bardzo chcę! #49 – „Infekcja: Genesis” Andrzej Wardziak

„Infekcja: Genesis” Andrzej Wardziak
Źródło: Lubimy Czytać
Apokalipsa zombie jest zakorzeniona bardzo głęboko w świecie literatury i filmu. Powstało już tyle utworów, których akcja kręci się wokół żywych trupów, że niemal nie sposób ich zliczyć. Nie przeszkadza to jednak autorom w tworzeniu nowych wariacji na ten temat, a fanom w czytaniu i zachwycaniu się kolejnymi porcjami nie do końca świeżych, kroczących ciał. Bywały już interpretacje humorystyczne, mroczne, z happy endem oraz kompletną zagładą całego świata. Powody wybuchu epidemii również mają szerokie spektrum wyboru - od całkowitej fikcji, aż do prób naukowego podejścia, wraz z zachowaniem zasad biologii i chemii na tyle, na ile się tylko to da w takim przypadku. To jednak właśnie ta różnorodność powoduje, że temat ten nie nudzi mi się wcale. Chociaż zapewne ma tutaj też znaczenie fakt, że wcale nie czytam powieści z apokalipsą zombie w tle zbyt często.

Wiele razy trafiałem na nowe, nieznane mi wcześniej tytuły, jednak ten szczególnie przykuł moją uwagę. Głównie za sprawą akcji rozgrywającej się u nas, w Polsce, a dokładniej w stolicy – Warszawie. Przywykłem raczej to osadzania historii z żywymi trupami gdzieś w Stanach Zjednoczonych Ameryki, względnie z epizodami w Ameryce Południowej lub krajach postradzieckich. Nie kojarzę żadnej pozycji, którą bym czytał, a której wydarzenia rozgrywałyby się właśnie w Polsce. Co innego apokalipsa nuklearna, tutaj tytułów mamy do wyboru, do koloru. Jednak rozkładające się trupy, które kroczą ulicami Warszawy to jednak dla mnie pierwszyzna.

Opis Wydawnictwa Pascal jest krótki i zwięzły, ale nie sądzę, żeby coś więcej trzeba było dodać:

„Piękny, upalny dzień lipca. Pierwszy dzień końca świata, jaki znamy. Warszawę opanowuje tajemniczy wirus. Mieszkańcy stolicy jeden po drugim zamieniają się w spragnionych ludzkiego mięsa zombie. I wyruszają na żer. 
Komandos na urlopie, fan heavy metalu, pracownik korporacji na skraju załamania nerwowego, nastolatka z czarnym pasem w karate, młody policjant i jego atrakcyjna żona. Łączy ich jedno − chcą przetrwać. Za wszelką cenę. 
Zombie-apokalipsa zacznie się w Warszawie.”

Czytaliście tę, albo inne osadzone w Polsce powieści opisujące apokalipsę zombie? :)


niedziela, 9 września 2018

Z ekranu pod pióro #25 – „Zakonnica”

Tytuł: Zakonnica
Reżyseria: Corin Hardy
Premiera: 2018
Gatunek: horror


Sezon ogórkowy powoli dobiega końca, więc zaczyna się fala premier, które są całkiem ciekawe. Za jedną z nich uznałem obejrzaną właśnie „Zakonnicę”, która wyszła pod szyldem historii znanej z „Obecności”. Co prawda większość horrorów, które miałem okazję obejrzeć w swoim życiu, należała co najwyżej do przeciętnych, jednak obie części wspomnianej już „Obecności” należały do jednych z lepszych z tego gatunku (chociaż porównując je do innych gatunków, wciąż są raczej przeciętne). Szukam jednak cały czas tego jednego filmu, który sprawi, że z czystym sumieniem będę mógł powiedzieć „To jest BARDZO DOBRY horror”. Na razie pozostaje mi wciąż szukać.

Lata 50. XX wieku, rumuńska prowincja. Ojciec Burke zostaje wysłany przez Watykan do zbadania niezwykle tajemniczej śmierci zakonnicy. Absolutnie nikt nie spodziewałby się po kobiecie oddanej w całości Bogu samobójstwa. Ojciec Burke dociera więc do niemalże odciętego całkowicie od świata opactwa, aby poznać prawdę, która okazuje się jednak zbyt straszliwa. Duchowny musi walczyć nie tylko z własnymi słabościami i strachami, ale również siłami, z którymi nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby się spotkać z własnej i nieprzymuszonej woli. Kto jednak mógł przewidzieć obecność zakonnicy w opactwie?

Kiedy myślę o tym filmie, nawet prawie dwadzieścia cztery godziny po jego obejrzeniu, mam ambiwalentne uczucia. Z jednej strony reżyser nie silił się na stworzenie mrocznego i głębokiego dzieła, tylko uczciwie wplótł w nie odrobinę humoru, z drugiej jednak jest to klasyczny, współczesny horror. Pisząc to, mam na myśli oczywiście sposób, w jaki budowane jest napięcie oraz wywoływany jest strach. Długie sceny z mnóstwem zbliżeń na postać, podbijane mroczną muzyką, zakończone nagłym pojawieniem się na ekranie czegoś strasznego. Ewentualnie czegoś, co po prostu miało w założeniach być straszne. Czasem bywa to wręcz groteskowe. W trakcie jeden z ostatnich scen, wydarzenie, które zapewne miało zostać uznane za wyjątkowo przerażające, niemalże cała widownia odebrała jako coś wielce zabawnego.

Oczywiście nie mogło również zabraknąć kompletnie irracjonalnych zachowań głównych bohaterów, którzy w momentach najbardziej oczywistych, podejmowali spontaniczne decyzje o rozdzieleniu się, bądź samotnej eksploracji ciemnych zakamarków. W „Zakonnicy” irytuje to tym bardziej, że jedną z głównych postaci jest watykański specjalista od nietypowych wydarzeń, który wysyłany jest do miejsc podejrzanych, w których dzieją się dziwne rzeczy. Można rzec, że jest to katolicki agent specjalny, któremu doświadczenie nie przeszkadza wcale ładować się w najgorsze kłopoty, jakie tylko można sobie wyobrazić. Pod tym względem albo jego postać jest bezdennie głupia, albo twórcy uważają za takową całą swoją widownię, która będzie oglądała film.

Wspominałem już o humorze, o który wbrew pozorom nie jest tak trudno w tej produkcji. Za jego główne źródło można uznać Francuzika, w filmie zwanego po prostu Frenchie. To właśnie on powoduje najwięcej uśmiechu na ustach widzów, chociaż żarty i zabawne sytuacje w jego wykonaniu należą do tych z gatunku mocno oklepanych. Dzięki temu jednak oglądanie „Zakonnicy” nie kojarzy się jedynie z ciężkim klimatem, mnóstwem krzyży i próbami stworzenia przerażającego filmu, ale pozwala na spojrzenie na horrory z zupełnie innej perspektywy. Jako pełnoprawne filmy, które mogą się czymś wyróżniać i nie muszą być tworzone zgodnie z jednym, konkretnym schematem (chociaż cała reszta produkcji dokładnie na to wskazuje).

Ogromną zaletą jest jasne powiązanie z dwiema nakręconymi już częściami „Obecności” - w końcu „Zakonnica” jest niejako prequelem wspomnianych dzieł. Zarówno otwarcie, jak i zamknięcie filmu pochodzi ze znanych już widzowi scen – chociaż jeśli ktoś nie oglądał ani jednego, ani drugiego tytułu to wcale nie musi rezygnować z seansu. Jest to bowiem całkiem osobna historia, stanowiąca rozszerzenie fabuły poprzednich części. Co prawda w tym przypadku nie mamy już do czynienia z rozbudowaną historią, a jedynie z pojedynczym przypadkiem zamkniętym w kilku dniach, jednak w wielu miejscach widać mniej widoczne nawiązania do „Obecności”. Niektórzy mogą to odebrać jako wadę, przykład płynięcia na fali skądinąd całkiem dobrych horrorów, ale dla mnie to akurat zaleta. Dokładnie tego oczekiwałem – konkretnych nawiązań i ukazania połączenia pomiędzy poszczególnymi częściami.

Podsumowując, „Zakonnica” nie jest czymś, czego się spodziewałem, chociaż nie jest również totalną klapą. Jak na horror można powiedzieć, że zdecydowanie się wybija, chociaż używa tych samych schematów budowania grozy, co większość pozostałych, współczesnych horrorów. Mocno wiąże się z „Obecnościami”, chociaż jest od nich nieco słabsza. Humor wpleciony między poszczególne sceny nadaje nieco świeżości całemu obrazowi i udowadnia, że można coś takiego zrobić bez szkody dla filmu. Jeśli oglądaliście wspomniane już obrazy o parze badaczy zjawisk nienormalnych, to „Zakonnica” będzie niezgorszym uzupełnieniem wiedzy. Nie nastawiajcie się jednak na skomplikowaną zagadkę z porywającymi i mrożącymi krew w żyłach scenami.

Łączna ocena: 6/10

Wszystkie kadry pochodzą z serwisu Filmweb.


środa, 5 września 2018

[PREMIERA] „Zgadnij kto” – Chris McGeorge

„Zgadnij kto” – Chris McGeorge
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Chris McGeorge
Tytuł: Zgadnij kto
Wydawnictwo: Insignis
Tłumaczenie: Michał Jóźwiak
Stron: 416
Data wydania: 5 września 2018


Czym są Escape Roomy chyba nie trzeba tłumaczyć – a na pewno nie bardzo szczegółowo. Na rynku pojawia się coraz więcej firm świadczących tego typu usługi, z których korzysta coraz więcej osób. To świetny sposób na spędzenie czasu z przyjaciółmi i wytężenie swojego umysłu próbując wydostać się z zamkniętego pomieszczenia. Aż dziwne, że „Zgadnij kto” jest pierwszą książką wykorzystującą Escape Room jako główny motyw, o której słyszałem. Zapewne pojawiły się już takie pomysły, jednak to właśnie książka Chrisa McGeorge’a jest tą, którą miałem okazję przeczytać jako pierwszą. Pomysł jest niebanalny, z ogromnym potencjałem (416 stron poświęconych dla kilku osób w jednym pomieszczeniu), więc miałem spore oczekiwania. Co prawda nie zostały one spełnione, jednak mimo wszystko nie czuję się zawiedziony.

Morgan Sheppard ma wspaniałe życie – a w każdym razie tak to wygląda dla wszystkich jego fanów. Prowadzi jeden z najpopularniejszych programów telewizji porannej wsadzając swój nos w prywatne życie innych ludzi. Jego fani uważają go za wspaniałego detektywa, który jest w stanie rozwikłać każdą zagadkę. Kiedy jednak zostaje zamknięty w pomieszczeniu razem z kilkoma innymi osobami i dostaje zadanie odkrycia która z nich jest mordercą, sprawy się nieco komplikują. Nikt na nim nie wywiera presji, ma w końcu jedynie trzy godziny na rozwikłanie zagadki, zanim stanie się coś strasznego. Być może jednak to demony z jego przeszłości okażą się o wiele bardziej przerażające…

Kiedy widzę lub słyszę o książce, której akcja dzieje się w obrębie jednego pomieszczenia, od razu na myśl przychodzi mi „Misery„ Stephena Kinga. Mistrz Grozy udowodnił tą powieścią, że da się napisać książkę, której cała akcja opiera się tylko na dwóch osobach i jednym pokoju. Mając cały czas obraz „Misery” przed oczami, siłą rzeczy patrzyłem na „Zgadnij kto” przez pryzmat powieści Kinga. Przez to opisywana powieść nie wypadła doskonale, a jedynie dobrze. Niestety nie potrafiłem się aż tak mocno wczuć w klimat historii i wydarzeń, które tak naprawdę ograniczone były do niewielkiego wachlarza możliwości. Chris McGeorge nie wycisnął wszystkiego, co się tylko da z motywu Escape Roomu przeniesionego na kartki książki w postaci prawdziwej, kryminalnej zagadki.

Z drugiej strony sam pomysł jest dość interesujący. Uwięzienie w pokoju hotelowym kilku na pierwszy rzut oka niepowiązanych ze sobą osób to dość trudny zabieg logistyczny, z którym autor sobie poradził. Miejsca takie jak hotele są trudne do odizolowania, a zwłaszcza tylko częściowego. Jest wiele dróg, którymi można próbować się kontaktować z ludźmi na zewnątrz, jednak Chris McGeorge zadbał o większość tych bardziej i mniej oczywistych. Co prawda wciąż wymagane są odpowiednie dojścia oraz cała góra pieniędzy do zrealizowania takiego planu, jednak wszystko, łącznie z jego detalami, wydaje się być gruntownie przemyślane i przeanalizowane pod wieloma kątami. Tutaj na pewno należą się gratulacje dla pisarza – przygotowanie na wysokim poziomie.

Zamknięcie kilku osób w jednym pomieszczeniu i wykorzystywanie tylko ich w pewnego rodzaju grze psychologicznej to wspaniała okazja do stworzenia wyrazistych i konkretnych postaci. Tutaj niestety nie wszystko wyszło tak jak powinno, chociaż w przypadku czterech osób mamy do czynienia z osobowościami i charakterami trudnymi do pomylenia. Dwie postaci są raczej nijakie – nie byłem w stanie przypisać im żadnych cech ani nie widziałem przed oczami wyobraźni tego, jakie emocje nimi targają wraz z rozwojem wydarzeń. Tak jak Alan już po pierwszych kilkunastu stronach objawiał się jako konkretny wzorzec cech i zachowań, tak Amanda wydaje się być postacią wstawioną tam przypadkiem, której nie da się w żaden sposób klasyfikować. Jest jak postać spotykana w grach komputerowych, która ma po prostu do odegrania niewielki epizod. To samo tyczy się zresztą Ryana, którego ciężko połączyć z jakimikolwiek cechami.

W wydarzenia, które mają miejsce w ciągu trzech godzin, wplecione zostały retrospekcje z życia głównego bohatera - Morgana Shepparda. Mają one za zadanie wyjaśnić czytelnikom dlaczego Morgan znalazł się w takiej a nie innej sytuacji i jak wyglądało kilka punktów zwrotnych w jego życiu, które wykreowały go na takiego człowieka, jakim go poznajemy. Same w sobie nie wnoszą wiele do fabuły, jednak odgrywają dużą rolę w budowaniu emocji u czytelnika. Dzięki nim (albo przez nie – w zależności jakie emocje w stosunku do głównego bohatera wzbudzą u danego czytelnika) możemy lepiej rozrysować swoją mapę uczuć, którymi obdarzamy Morgana Shepparda. Zresztą nie tylko jego, ponieważ – co prawda nie w sposób bezpośredni, ale jednak – w pewnym sensie nie wszystko jest takie losowe, jak chce autor, abyśmy od początku wierzyli.

Podsumowując jest to całkiem przyjemna, choć niezbyt porywająca książka. Pomysł jest naprawdę świetny i mam nadzieję, że ktoś (być może nawet Chris McGeorge) go powtórzy, jednak w jeszcze lepszej formie. Dwójka dobrze skrojonych bohaterów nadaje dynamiki całej powieści, ale w opozycji stoi kolejna dwójka nieco nijakich. Nie można powiedzieć, że źle się czytało, bo stylistycznie zarówno autor, jak tłumacz dali radę. Brakowało jednak klimatu, który jednak wcale nie tak łatwo zbudować mając do dyspozycji tak niewiele miejsca. Innymi słowy książka nie należy do tych z gatunku „trzeba przeczytać”, chociaż mimo wszystko mogę ją śmiało polecić - wśród wszystkich przeciętnych powieści, które przeczytałem, ta jednak ma pewne momenty, dla których zdecydowanie warto po nią sięgnąć. A być może inni nieco bardziej docenią trud włożony przez autora w zbudowanie historii opierającej się na kilku osobach i jednym pomieszczeniu…

Łączna ocena: 6/10



wtorek, 4 września 2018

Co pod pióro we wrześniu 2018?

Na samym początku wpisu z zeszłego miesiąca zastanawiałem się nad tym, czy sierpień będzie bardziej przyjazny dla ludzi, czy też znowu słońce podkręci sobie grzanie na maksimum. Na całe szczęście okazało się, że nie było tak źle. Udało się jakoś przeżyć, a teraz wkraczamy w nowy miesiąc – dziewiąty z kolei każdego roku. Wrzesień, czyli czas szkoły i końca wakacji. Co prawda niektórym trudno będzie wejść na wysokie obroty tak od razu, ale ja tam z nich w ogóle nie zszedłem, więc we wrzesień wchodzę z pełną prędkością! Zaczynam powieścią, która swoją premierę będzie miała 5 września 2018 roku, a potem już z górki kolejne książki!

Udało się przeczytać absolutnie wszystkie tytuły, które planowałem na sierpień. Wyszło ich nawet więcej, bo pięć sztuk z czterech zaplanowanych. Rzecz jasna nie chcę kombinować i ponownie zaplanuję sobie tylko cztery pozycje. Nawet mimo tego, że ostatnimi czasy regularnie udaje się przeczytać pięć pozycji. Nie ma co jednak losu kusić i lepiej trzymać się raz przyjętych zasad w tym przypadku. :) A w najbliższym miesiącu będziecie mieli trochę misz-maszu gatunkowego. Mam nadzieję więc, że każdy znajdzie dla siebie coś ciekawego. No, chyba że okaże się, że nie będą to zbyt interesujące tytuły. :) Nie ma co jednak wyprzedzać faktów.

Klasycznie wszystkie okładki pochodzą z portalu Lubimy Czytać.

„Zgadnij kto” – Chris McGeorge
„Zgadnij kto” – Chris McGeorge 

Znacie Escape Roomy? Grupa ludzi zostaje zamknięta w pomieszczeniu i ma określony czas na znalezienie wyjścia, rozwiązując przeróżne łamigłówki. A co jeśli grupa ludzi zostanie zamknięta w pomieszczeniu razem z trupem, a jedna z osób musi dowiedzieć się, kto z współzamkniętych jest mordercą? Czas operacyjny: 3 godziny. Nie brzmi to jak zbyt komfortowa sytuacja. Zobaczymy jednak jak sobie poradzą bohaterowie „Zgadnij kto” od Wydawnictwa Insignis!
„Druga szansa” – Katarzyna Berenika Miszczuk

„Druga szansa” – Katarzyna Berenika Miszczuk

Mogliście już o tym tytule słyszeć – po raz pierwszy został wydany w 2013 roku. Julia, bohaterka książki, budzi się w szpitalu, jednak kompletnie nic nie pamięta. Łącznie z tym kim jest i jak tu trafiła. Tego typu historie, mimo że brzmią podobnie, mają zawsze ogromny potencjał – wszystko w nich zależy jedynie od twórcy. Przekonamy się już niedługo jak wypada książka od Uroboros.

„Mikrowyprawy w wielkim mieście” – Łukasz Długowski
„Mikrowyprawy w wielkim mieście” – Łukasz Długowski

Rozpoczęta jeszcze w sierpniu książka opisująca sposoby na przeżycie świetnej przygody bez konieczności brania miesięcznego urlopu i wydania mnóstwa pieniędzy. Wszystko jest wokół nas, nawet rzut beretem od wielkiego miasta. Łukasz Długowski jako dowody przytacza własne przygody, które przeżył za grosze i często zajęły tylko jedną noc.





„Małe Licho i tajemnica Niebożątka” – Marta Kisiel
„Małe Licho i tajemnica Niebożątka” – Marta Kisiel

Pozycja od Wydawnictwa Wilga przeznaczona dla dzieci – jednak sam jestem dużym dzieckiem i czasem mam ochotę na kompletnie niezobowiązującą, lekką lekturę! Mamy tu anioła, mamy potwora kradnącego kapcie, mamy również stary dom na uboczu i mnóstwo skarbów. Oraz oczywiście konfrontację Niebożątka ze światem po drugiej stronie płotu oddzielającego jego dom od całej reszty. 

niedziela, 2 września 2018

Podsumowanie sierpień 2018

Jutro dzieci i młodzież idą do szkoły – po dwóch miesiącach odpoczynku i szaleństwa. Powrót do starych obowiązków, nauki, dostosowania swojego planu dnia do lekcji. Innymi słowy „byle do wakacji”! Dla niektórych to z kolei kolejny wolny miesiąc. Studenci mogą nacieszyć się jeszcze trzydziestoma dniami względnego spokoju (chyba że mają egzaminy poprawkowe) i mogą skupić się na lekturze ulubionych książek (lub znienawidzonych opracowań). Ja po prostu rozpoczynam kolejny miesiąc, być może nawet lepszy niż ostatnie dwa. Lepszy z punktu widzenia przeżycia w pogodzie. Nie cierpię upałów, więc mam nadzieję, że wrzesień będzie bardziej łaskawy - nawet niech sobie popada deszcz. Będzie chłodniej i chętniej sięgnę po książkę zamiast wychodzić na kolejną rundę łapania Pokemonów. :)

Nie żeby sierpień był jakiś nie wiadomo jak gorący – dało się spokojnie przeżyć. Co prawda wydawało mi się, że mam jeszcze więcej zajęć niż zwykle dzięki ładnej pogodzie, ale ostatecznie liczby pokazały mi, że w sumie wyszło podobnie jak w ostatnich miesiącach. Znowu się lekko zakopałem w egzemplarzach recenzenckich, ale na całe szczęściej jak do tej pory dobrze trafiam w książki. Zdecydowana większość okazuje się w pełni spełniać moje wymagania (a może po prostu Wydawnictwa, których książki czytam idealnie wpasowują się w mój gust). Nie ma więc na co narzekać! No, może klasycznie oprócz tego, że cierpię na chroniczny (hehe) brak czasu (hehe). :) 

Przejdźmy jednak do tego, co tygryski lubią najbardziej, czyli kilku wykresów, diagramów i innych grafik. :) Na dzień dobry podstawowe informacje o przeczytanych książkach:



Liczba pięciu przeczytanych książek towarzyszy mi już od paru miesięcy. Czort jeden wie jak to wychodzi, ponieważ wszystkie pozycje różnią się liczbą stron – w lipcu na przykład wyszło ich o wiele mniej, ale łączna liczba przeczytanych książek jest taka sama. Co prawda ostatnio pojawiają się „zakładki” w czytaniu (jedna książka jest czytana na przełomie dwóch miesięcy i zaliczam ją do następnego), ale nie jest to też reguła. Nie jest to jednak również coś, nad czym chciałbym siedzieć z ołówkiem i sobie to rozpisywać, żeby porównać „pełne” dane. :D 



Rozbawiła mnie liczba odsłon - w lipcu była o raptem dwa mniejsza. Oprócz tego statystyki w porównaniu do poprzedniego miesiąca są nawet lepsze. W miejscu stoi liczba obserwatorów w Google Plus oraz na samym Bloggerze, jednak liczba osób lubiących mój fanpejdż wciąż rośnie. :) Przydałoby się tylko trochę bardziej do niego przyłożyć…



Sukcesywnie do przodu! 66,(6)% roku za nami, a za mną prawie 72% mojego wzrostu. Jeśli nie stanie się coś niespodziewanego w najbliższych miesiącach to może naprawdę wreszcie uda mi się to wyzwanie zaliczyć! Się zaparłem i kiedyś wreszcie mi się uda. Na pewno. Chyba…



Sierpień był jednak skromny pod względem zdobytych książek. Łącznie osiem nowych pozycji trafiło do mojej biblioteczki, z czego dwie to egzemplarze recenzenckie – już niebawem będziecie mieli okazję o nich przeczytać na blogu! Pozostałe to zakup własny (między innymi w Krakowie) oraz kolejne części kolekcji Kinga, które tym razem przyszły do mnie przesyłką pocztową. Wreszcie się zdecydowałem na zaprenumerowanie tych małych paczek. :)

Na sam koniec oczywiście lista wszystkich przeczytanych przeze mnie książek, wraz z linkami do opinii o nich. Jeśli więc coś przegapiliście, to możecie szybko to nadrobić. :)


Według Google Analytics najwięcej wejść na mojego bloga z innego bloga pojawiło się ze Świata Fantasy, prowadzonego przez Łukasza. :) Natomiast najczęściej odwiedzanym wpisem była opinia o „Immersji” Ericka Pola

Mam nadzieję, że Wasz sierpień był równie udany!