czwartek, 28 lutego 2019

Darmowy e-book – „Ostrze zdrajcy”

Źródło: Lubimy Czytać
Już niedługo, 13 marca 2019 roku, premierę będzie miał trzeci tom tetralogii „Wielkie Płaszcze”, której autorem jest Sebastien de Castell. Pierwsze dwa tomy gościły już na moim blogu, a moje opinie możecie przeczytać klikając w ich tytuły: „Ostrze zdrajcy”, „Cień rycerza”. Wydawnictwo Insignis, pod którego szyldem wychodzą w Polsce książki Sebastiena de Castella, postanowiła w ramach promocji zbliżającej się premiery udostępnić CAŁKIEM ZA DARMO e-book pierwszego tomu! Dostępny jest oczywiście w trzech formatach, tak, aby każdy kto chce mógł się zapoznać z zawartością: epub, mobi oraz klasyczny pdf. 

Sam mam w planach przeczytanie trzeciego tomu oraz w przyszłości czwartego – dwa pierwsze tomy wspominam bardzo dobrze i mam nadzieję, że takie same wspomnienia będę miał z trzecim tomem. :) 

E-booka możecie pobrać STĄD.



Oczywiście jeśli chcecie to możecie od razu zamówić w przedsprzedaży trzeci tom, „Krew Świętego”, dostępny między innymi w Empiku oraz w Świecie Książki. :)

Poniżej znajdziecie krótki opis ze strony Wydawnictwa dotyczący „Ostrza zdrajcy”, czyli pierwszego tomu, który możecie pobrać w formie e-booka:

„Wielkie Płaszcze. Sędziowie, bohaterowie… zdrajcy? 
Król nie żyje, Wielkie Płaszcze rozwiązano, a Falcio val Mond i jego towarzysze Kest i Brasti skończyli jako straż przyboczna szlachcica, który na domiar złego nie chce im płacić. Ale mogło być gorzej – ich chlebodawca mógłby leżeć martwy, podczas gdy oni musieliby bezradnie patrzeć, jak zabójca podrzuca fałszywe dowody wikłające ich w morderstwo. Chwileczkę… Przecież to właśnie się zdarzyło! 
W najbardziej zepsutym mieście świata zawiązuje się spisek koronacyjny, a to oznacza, że wszystko, o co walczą Falcio, Kest i Brasti, może lec w gruzach. Jeśli tych trzech zechce przeciąć intrygę, ocalić niewinnych i wskrzesić Wielkie Płaszcze, będą musiały wystarczyć im rapiery w dłoniach i obszarpane skórzane odzienie. Dziś bowiem każdy arystokrata jest tyranem, każdy rycerz – bandytą, a jedyne, czemu można ufać, to ostrze zdrajcy”.

A to opis trzeciego tomu, którego premiera będzie 13 marca 2019 roku:

„Jak się zabija Świętego? 
Falcio, Kest i Brasti niedługo się tego dowiedzą, bo ktoś znalazł na to sposób... 
Książęta od dłuższego czasu zastanawiali się, jak nie dotrzymać umowy dotyczącej osadzenia Aline na tronie, ale odkąd Święci zaczęli ginąć, rozchodzą się plotki, że sami Bogowie sprzeciwiają się jej koronacji. Kościoły starają się bronić, przywracając zbrojne zakony żołnierzy, asasynów i (przede wszystkim) Inkwizytorów – przez co kraj może stać się teokracją. Falcio może to powstrzymać, jedynie znajdując mordercę. Ma tylko jeden trop: przerażającą żelazną maskę, która sprawia, że Święci popadają w obłęd i stają się bezbronni. Lecz nawet jeśli zdoła odnaleźć zabójcę, będzie jeszcze musiał stawić mu czoła w walce. 
A to może być pojedynek, w którym każdy, nawet najzręczniejszy szermierz będzie bez szans”.

Zainteresowani? :D 

poniedziałek, 25 lutego 2019

Z Netflixa pod pióro S02E01 - "Pachnidło" sezon 1

Źródło: Filmweb
Oryginalny tytuł: Parfum
Twórca: Constantin Film
Rok: 2018
Gatunek: kryminał


Nawet nie chce mi się pisać, kiedy ostatni raz pojawił się epizod Z Netflixa pod pióro – było to tak dawno, że jest to idealna okazja do rozpoczęcia drugiego sezonu! Zwłaszcza, że serial, który chcę opisać, jest niemal równie krótki jak pierwszy sezon niniejszego cyklu. :) Ma raptem sześć odcinków, ale za to jakich! Może dzięki temu udało mi się go skończyć. Za wiele czasu na seriale nie mam, ale czasem wolę je niż filmy. No, chyba że dojdziemy do czasów, w których każdy serial będzie miał dwugodzinne odcinki, no to się zrobi problem… Na razie jednak powoli sobie łykam kolejne odcinki kilku seriali, rozwlekając to niemiłosiernie w czasie. Jednak dobrze mi z tym! Ważne, że kolejny fajny serial zaliczony. :)

Policja otrzymuje zgłoszenie morderstwa – ofiarą jest kobieta, która została pozbawiona gruczołów zapachowych. Wycięte zostały przez profesjonalistę – cięcia są precyzyjne i pewne. Jednymi z pierwszych przesłuchanych w sprawie są dawni przyjaciele denatki, z którymi łączyła ją głęboka więź jeszcze z czasów szkolnych. Przeszłość paczki przyjaciół nie należy do tych z gatunku sielskich i grzecznych. Wiele grzechów popełnili kiedyś, wiele grzechów popełniają również w teraźniejszości i nic nie wskazuje na to, aby przestali je popełniać.

Chyba zaczynam lubić niemieckie, współczesne kino – w każdym razie seriale. Bardzo mi pasują pod względem wizualnym. „Pachnidło” jest niesamowicie podobne do „Dark” jeśli chodzi o styl, w jakim zostały nakręcone zdjęcia. Albo symetryczne półzbliżenia z niewielką głębią ostrości, albo ekstremalnie szerokie kadry, które przytłaczają swoim ogromem. Uwielbiam takie ujęcia, zwłaszcza w dokładnie takiej mieszaninie. W „Dark” było podobnie, chociaż tam nieco bardziej skupiali się na kolorystyce – większość tła była utrzymywana w nieco zdesaturyzowanych kolorach, a nasycone były jedynie najważniejsze elementy. Tym razem jednak pierwsze skrzypce gra zabawa planami oraz głębią ostrości, jak również samą ostrością i poziomem detali w zbliżeniach. 

Niejakim standardem w pewnym sensie we współczesnych, niemieckich serialach, jest igranie poprawnością polityczną poprzez pokazywanie najbardziej kontrowersyjnych wydarzeń i powiązań, jakie mogą się pojawić w społeczeństwie. Zwróciłem na to uwagę już podczas oglądania „Dark” i również od razu rzuciło mi się to w oczy w przypadku „Pachnidła”. Twórcy serialu nie bawili się w tworzenie dzieła, które mogą spokojnie obejrzeć dzieci, wręcz przeciwnie. Relacje pomiędzy poszczególnymi postaciami zdecydowanie nie należą do zdrowych, a ich oglądanie również może wpłynąć niezbyt pozytywnie na co słabszą psychikę. Z drugiej strony oglądanie serialu, który porusza takie a nie inne tematy ma w sobie coś niezwykle intrygującego – jest jak sięgnięcie po zakazany owoc, po który normalnie nie wyciągnęlibyśmy ręki ze względu na społeczne normy zachowań.

Podobnie sytuacja wygląda z coraz większym mętlikiem, jaki pojawia się w miarę upływu kolejnych minut serialu. Chaos ten jest jednak w pełni kontrolowany, o czym przekonujemy się na samym końcu. Coby nie mówić, to jest to już drugi serial niemieckiej produkcji, którego zakończeniem jest bardzo usatysfakcjonowany, jak również jego narastającym bezładem, który jednak ma swój własny wzór wypisany w każdej niezrozumiałej w pierwszej chwili scenie. Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych oglądanie czegoś takiego może być poza możliwościami, dlatego lojalnie uprzedzam. Ja uwielbiam tego typu klimaty, dlatego seans z każdym kolejnym odcinek był coraz lepszy.

Samo zakończenie jest zaskakujące i bez bicia się przyznaję, że nawet przez chwilę nie przyszło mi na myśl. Takie finisze jak to z „Pachnidła” się ceni i aż przyjemnie jest z nimi zakończyć przygodę z serialem (lub jego jednym sezonem). Widziałem i słyszałem głosy mówiące, że rozwiązanie jest zbyt nagłe, jednak jak dla mnie jest to ogromny plus. Nie jest nagłe w ten negatywny sposób, w którym bez ostrzeżenia otrzymujemy coś nowego, czego się nie spodziewaliśmy i co nijak się ma do tego, co do tej pory obejrzeliśmy. Osobiście widzę mnóstwo powiązań między tym zakończeniem, a scenami, które zobaczyłem we wszystkich odcinkach. Widzę sens i logikę, a przede wszystkim widzę zaskoczenie, które zawsze jest przeze mnie mile widziane.

Świetny serial, choć nie dla każdego. Jeśli lubicie specyficzną zabawę obrazem, nie boicie się tematów kontrowersyjnych i najlepiej czujecie się w chaosie wydarzeń – bierzcie się za „Pachnidło”! Nie pożałujecie. Nie polecę go jednak osobom bardziej wrażliwym lub nie przepadającym za tematyką jadącą nieco po bandzie poprawności i przyzwoitości. Twórcy się bowiem nie bawią w jakieś konwenanse i serwują rzeczy niekoniecznie zjadliwe przez osobę reprezentującą średnią całego, współczesnego społeczeństwa. Dla mnie to była świetna uczta dla oczu i umysłu, którą będę wspominał przez dłuższy czas. Na koniec jeszcze dodam – choć to nie jest najmniej istotna informacja – że nie jest to serial, który byłby adaptacją książki Patricka Süskind, chociaż oczywiście w pewnym sensie kręci się wokół jego dzieła. 

Łączna ocena: 8/10


Wszystkie kadry pochodzą z serwisu Filmweb.

środa, 20 lutego 2019

[PREMIERA] „Cienie Nowego Orleanu” – Maciej Lewandowski

„Cienie Nowego Orleanu” – Maciej Lewandowski
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Maciej Lewandowski
Tytuł: Cienie Nowego Orleanu
Wydawnictwo: Uroboros
Stron: 360
Data wydania: 27 lutego 2019


Nazwisko Macieja Lewandowskiego nie mówiło mi absolutnie nic, kiedy je pierwszy raz ujrzałem w propozycji Wydawnictwa Uroboros, ale nie był to pierwszy taki przypadek. Wiele razy już odkryłem w ten sposób nowych, świetnych autorów, jeśli tylko byli wydawani przez wydawnictwo, którego książki do tej pory bardzo mi podchodziły. Jeśli dorzucimy do tego mieszaninę kryminału z horrorem, to mamy coś, obok czego nie potrafię przejść obojętnie. Chętnie więc sięgnąłem po „Cienie Nowego Orleanu” nie mając bladego pojęcia o tym, co mnie spotka. Po lekturze muszę napisać, że targają mną ambiwalentne uczucia.

Porucznik John R. Legrasse jest prostym oficerem noworleańskiej policji. W policji przepracował wiele lat, wcześniej mając do czynienia z brutalnością frontu I Wojny Światowej. Stara się stąpać twardo po ziemi i jak najlepiej wykonywać swoją pracę. Czarna magia jest więc czymś, co nie do końca wpasowuje się w jego światopogląd. Ciężko jednak być sceptycznym w Nowym Orleaniu, który okultyzmem cuchnie na kilometr. Dla policjanta najważniejsze jest jednak złapanie zwyrodnialców, którzy w bestialski sposób okaleczają i mordują kobiety. Stary policjant nie wie jednak, jak szybko można przekroczyć granicę pomiędzy życiem a magią, i jak blisko Przedwiecznego można się znaleźć, czy się to komuś podoba, czy też nie…

Zacznę może od tego, co wywołuje we mnie pozytywne emocje, kiedy myślę o „Cieniach Nowego Orleanu”. A jest to przede wszystkim pomysł na połączenie kryminału z elementami horroru. Naprawdę genialne, choć może nie jakieś innowacyjne połączenie, jednak Maciejowi Lewandowskiemu wyszło ono przy okazji świetnie. Nie bez powodu napisałem „kryminał z elementami horroru”, ponieważ główne skrzypce gra zagadka kryminalna, którą rozwiązuje nowoorleański policjant, a w której tle pojawiają się elementy grozy, które docenią zwłaszcza fani Lovecrafta. Pod sam koniec powieści autor pozwolił sobie puścić wodze fantazji i mamy nieco więcej zjawisk nadprzyrodzonych, ale wszystko jest w granicach dobrego smaku – nie ma mowy o żadnym przegięciu w którąkolwiek stronę. Z wielką chęcią przeczytałbym jeszcze więcej tego typu historii.

Kolejną, wyróżniającą się cechą, którą śmiało można wspomnieć jako element reklamujący pozytywnie „Cienie Nowego Orleanu” jest bardzo konsekwentne trzymanie się charakteru i osobowości danej postaci. Zarówno główna postać policjanta po przejściach, jak i pojawiające się po drodze wiodące postacie mają pewien konkretny zestaw cech, charakterystyczny dla nich, a który jest utrzymywany przez Macieja Lewandowskiego bez względu na wydarzenia. Co prawda ciężko doszukać się możliwości stworzenia konkretnego portretu psychologicznego czy to porucznika Lagrasse, czy innej, dowolnej postaci, ale bez problemu można wychwycić ich główne, rzucające się w oczy cechy. Nie trzeba się martwić, że cyniczny, arogancki i zbyt szybko myślący oficer policji nagle stanie się dobrotliwym gliną. Konsekwencja musi być.

„Zwykła śmierć nie robiła na nim wrażenia. Dawno obłaskawił jej widmo. Na dnie wypełnionych deszczówką okopów widywał gorsze rzeczy”.

Niestety trochę się zawiodłem między innymi na przedstawieniu Nowego Orleanu z lat 20. XX wieku. Uwielbiam, kiedy akcja książek czy filmów jest osadzona na przełomie XIX oraz XX wieku – zarówno europejskie ulice raczkującego XX wieku (zwłaszcza w okolicach Wielkiego Kryzysu), jak i Nowy Jork czy Nowy Orlean tamtych czasów to niezwykle malownicze miejsca, jeśli oczywiście mogę tych słów użyć do ich opisu. Są niezwykle charakterystyczne, a opisy ulic po zmroku jednoznacznie kojarzą się z niebezpieczeństwem, rozpustą i obietnicą najpiękniejszych i najbardziej rozkosznych chwil, które w mgnieniu oka mogą zamienić się w śmierć i smród krwi wymieszanej z moczem. Niestety autorowi w mojej opinii nie udało się odwzorować tego klimatu. Miałem wrażenie, że akcja dzieje się raczej w połowie XX wieku. Być może zabrakło bardziej charakterystycznych dla tych czasów opisów, miejsc czy przedmiotów, a nieco za dużo słownictwa, które bardziej pasuje do lat późniejszych.

Nie mogę jednak odmówić Maciejowi Lewandowskiemu wiedzy na temat społeczeństwa żyjącego w tamtym czasach. Na kartkach książki można znaleźć sporo przypisów, które wyjaśniają co bardziej skomplikowane lub po prostu niezrozumiałe słowa – najczęściej oznaczające właśnie coś charakterystycznego dla Nowego Orleanu tamtych czasów. Wydarzenia, nazwy organizacji, przedmiotów, pewnych tradycji oraz innych rzeczy. Zdecydowanie widać, że autor nie podszedł do pisania „Cieni Nowego Orleanu” beztrosko, tylko albo wiedzę już miał, albo ją zdobył. Po prostu nie czułem tego klimatu, którego się spodziewałem i nie byłem w stanie się przenieść do lat 20. XX wieku, do Luizjany i poczuć woni bagien wymieszanej z zatęchłym smrodem miasta pełnego radości, śmierci i narkotyków.

Mimo tej przeogromnej wiedzy, jak i bogatego języka, doskonale dobranemu zarówno do tematyki książki, jak i stylu, w którym Maciej Lewandowski napisał „Cienie Nowego Orleanu”, niestety treść kompletnie mnie nie porwała. W wielu miejscach akcja toczyła się nieco zbyt chaotycznie jak na mój gust, a także zbyt często pojawiały się długie, odrobinę nużące opisy. To jest właśnie jeden z tych punktów opinii, który mnie najbardziej boli. Ciężko się nie zachwycać nad tą książką i jednocześnie ciężko ją polecać i zachwalać. Jedną z najlepszych cech, jaką może mieć powieść to właśnie przyciągnięcie czytelnika i pochwycenie w swoje szpony. Kiedy człowiek nie jest w stanie się oderwać od lektury i chce nawet zarwać noc. Tego niestety nie mogę napisać o tej skądinąd bardzo klimatycznej i przemyślanej książce.

Ogólnie rzecz ujmując jest fajnie, chociaż szału nie ma. Na pewno chętnie sięgnę po kolejną mieszaninę kryminału z horrorem, która wyjdzie spod ręki autora, bo nie dość, że samo połączenie wyszło mu świetnie, to na dodatek pióro ma lekkie. Nie będę jednak robił sobie nadziei na coś powalającego na kolana, ponieważ to i owo trochę kuleje, a całokształt nie należy raczej do tych porywających. Poprawnie napisana książka wyróżniająca się pomysłem oraz fabułą, ale trochę jednak niedopracowana (lub być może przekombinowana tu i ówdzie). To wszystko jednak da się trochę wyprostować, więc czemu by nie dać kolejnej szansy? Zwłaszcza, że mimo wszystko wspomnienia po „Cieniach Nowego Orleanu” będą raczej pozytywne. Mimo wszystko czas spędzony z tą lekturą nie był absolutnie czasem straconym. A moje uwagi mogą się mieć nijak do Waszych gustów – w końcu uwagi te są dość specyficzne i w 100% subiektywne.

Łączna ocena: 6/10


Za możliwość przeczytania dziękuję


wtorek, 12 lutego 2019

[PREMIERA] „Nomen omen” – Marta Kisiel

„Nomen omen” – Marta Kisiel
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Marta Kisiel
Tytuł: Nomen omen
Wydawnictwo: Uroboros
Stron: 336
Data wydania: 13 lutego 2019


Dzięki Wydawnictwu Uroboros miałem przyjemność poznać twórczość Marty Kisiel, która to błyskawicznie przypadła mi do gustu - niemal od pierwszych stron pierwszej książki. Co ciekawe swoją przygodę z aŁtorką zacząłem od książki o wiele mówiącym tytule „Toń”, która okazuje się być nieco inną niż przeciętna, referencyjna książka Marty Kisiel. Jak się okazuje, doskonale mnie ona przygotowała do „Nomen omen”, nawet pomimo tego, że stylem znacznie od siebie odbiegają. Każdy jednak kto przeczyta obie te pozycje, dostrzeże parę… podobieństw i wspólnych cech. W końcu nie bez powodu „Kiślowersum” kończy się „-sum”. :) 

Salomea Przygoda, dziewczę nieprzeciętnego wzrostu i takiego samego pecha, kiedyś musi zakończyć życie w ciepłym domu rodzinnym. No, może pewną przesadą może być nazwanie „ciepłym domem rodzinnym” domostwo zawierające dziecinnego ojca, niegrzeszącego inteligencją brata Niedasia i matkę, której głównym celem życiowym jest uwolnienie „rozbuchanego erotyzmu” własnej córki, no ale jest to dom. O niebo jednak lepszy (a na pewno bardziej normalny) niż lokum przy Lipowej pięć we Wrocławiu, gdzie Salka trafia w poszukiwaniu lepszego życia. Papuga o imieniu Roy Kane, która staje się jej współlokatorem, powinna być pierwszym znakiem, że z normalnością jej życie nie będzie miało nic wspólnego przez bardzo długi czas…

„– Czy pani naprawdę nie ma serca?– Ponoć nie. Przede wszystkim mam rozum”.

Szybko sobie przypomniałem co reprezentuje Marta Kisiel – wysoką jakość zapakowaną w niezwykle interesujący styl. Pamiętam, że kiedy sięgnąłem po „Toń”, w oczy na dzień dobry rzuciło mi się bogactwo słownictwa, którym operuje autorka. Pisząc bogactwo mam na myśli nie tylko dużą różnorodność słów, ale również umiejętne posługiwanie się nimi, dzięki czemu czytelnikowi może się wydawać, że pojawia się ich więcej, nawet jeśli są to w dużej mierze odmiany tych samych słów i ogrom synonimów. Wydawać by się mogło, że zabiegi polegające na zdrabnianiu słów, wykorzystywaniu wielu epitetów oraz metafor niekoniecznie wpłyną w tak ogromnym stopniu na jakość, ale jednak proza Marty Kisiel udowadnia, że jest inaczej. A „Nomen omen” jest tego najlepszym przykładem.

To, co mnie najbardziej urzekło w powieści to przepiękne wręcz wplecenie World of Warcraft w fabułę. Ja jako fan tej gry, który spędził lwią część liceum na graniu, jestem po prostu zachwycony połączeniem, jakie stworzyła Marta Kisiel, bo wiem, że może to być zabawne dla osób, które w WoWa nigdy nie grały. Autorka wybrała niemalże najbardziej charakterystyczne zwroty, które mogły paść z ust graczy (choć czasem przepuszczonych przez bardzo krzywe zwierciadło) i już wiem, jak mogłem brzmieć dla osób postronnych podczas rozmów z kumplami. Co prawda „za moich czasów” były nieco inne instancje rozgrywane oraz nie używało się kilku współczesnych kalk językowych pochodzących z języka angielskiego, ale cóż… Efekt tak niepozornej rzeczy sprawił na mnie mega pozytywne wrażenie. :) 

„– Człowiek człowiekowi panią z dziekanatu – westchnął ciężko Niedaś i poczłapał za panią Jagą w stronę przystanku”.

„Nomen omen” wydaje się być w wielu miejscach wręcz ociekający naiwnością, ale jest to ta naiwność, która rozczula, a nie denerwuje. Zwłaszcza, jeśli człowiek zdaje sobie sprawę z tego, w jakim stylu pisze Marta Kisiel i co jej książki sobą reprezentują. Ta powieść idealnie wpasowuje się w schemat lekkiej książki fantastycznej, osadzonej w nie do końca normalnych realiach, którymi rządzą nie do końca normalne i nie do końca „fantastyczne” zasady. Chyba właśnie dlatego lubię książki tej autorki – nie są wymagające, za to zdecydowanie można je nazwać wciągającymi, chociaż nie pozostawiają po sobie aż tak głębokiego śladu. Historie nie są powalające, jednak wystarczająco dobrze skrojone, żeby czytało się z ogromną przyjemnością. W „Nomen omen” na pewno fani świetnie stworzonych postaci będą zadowoleni, bo każdy z bohaterów prowadzony jest konsekwentnie, a do tego na tyle wyraziście, że szybko można zapałać miłością lub nienawiścią do tej albo innej osoby.

Polecam i to zdecydowanie. Na odstresowanie, odcięcie się od szarej rzeczywistości, na poprawę humoru, na spotkanie z czymś niesamowicie pozytywnym i zakręconym. Im więcej książek Marty Kisiel czytam, tym większą mam ochotę na kolejne tytuły. Prostota, humor oraz bardzo lekkostrawna odmiana fantastyki wykorzystana w jej powieściach czynią po prostu cuda. Nie szukajcie w „Nomen omen” lektury górnolotnej i nie oczekujcie powalenia Was na kolana, ale spodziewajcie się dużej dawki endorfin wydzielonych w trakcie czytania. Być może wcale nie takim głupim pomysłem byłoby podsuwać książki Marty Kisiel osobom z dołem emocjonalnym – przy niektórych sytuacjach oraz dialogach mało kto nie parsknąłby śmiechem, lub chociaż uniósł kąciki ust w namiastce uśmiechu.

Łączna ocena: 8/10


Za możliwość przeczytania dziękuję


niedziela, 10 lutego 2019

Bardzo chcę! #54 – „Patolodzy. Panie doktorze, czy to rak?” Paulina Łopatniuk

„Patolodzy. Panie doktorze, czy to rak?” Paulina Łopatniuk
Źródło: Lubimy Czytać
Nietypowych książek w cyklu „Bardzo chcę!” ciąg dalszy! Nie wiem czy znacie (a jeśli nie znacie, to bardzo polecam) – ale ostrzegam lojalnie, że zawartość nie jest dla ludzi o słabych nerwach – fanpejdż Patolodzy na klatce, prowadzony przez Paulinę Łopatniuk. Popularyzuje ona wiedzę nie tylko z zakresu samej patologii, ale również onkologii, chorób zakaźnych czy pasożytniczych. Duży nacisk kładzie na wizualną stronę swoich wpisów – zarówno na swoim blogu, jak i fanpejdżu na Facebooku – a co za tym idzie wiele z wrzucanych przez nią zdjęć może być uznane za „mocne”. „Patologów na klatce” znam niezbyt długo, jednak z wielkim zainteresowaniem przyglądam się zarówno nowym wpisom, jak i archiwalnym. Język, którego używa autorka jest przystępny i przy okazji prosty, podszyty grubą warstwą czarnego humoru. Chyba więc Was nie dziwi, że od razu swoje oczy skierowałem na informację o tym, że Paulina Łopatniuk wydaje książkę? ;)

„Patolodzy. Panie doktorze, czy to rak?” mają pokazać pewną dość oczywistą prawdę, przed którą jednak ucieka niemalże każdy człowiek – wszyscy możemy na coś zachorować. I to na coś tak paskudnego, że wymagane będzie wycięcie kawałka naszego ciała, narządów, tkanek czy czegokolwiek innego, o czym istnieniu wolimy nie pamiętać (niech tylko działa!), a kawałek ten ostatecznie trafi na warsztat patomorfologa. A jakie tam ciekawe rzeczy można wtedy zobaczyć! Jeszcze „ciekawiej” zaczyna się robić, kiedy niestety człowiek przegra walkę z chorobą, a wypadałoby dowiedzieć się, co dokładnie spowodowało śmierć. Wówczas można bazować nie tylko na preparatach mikroskopowych, ale również na całych narządach.

Jeśli chcecie się dowiedzieć, czego mniej więcej można spodziewać się po książce Pauliny Łopatniuk, zapraszam na jej bloga oraz fanpejdż. Tylko żeby nie było, że nie ostrzegałem, nie zaglądajcie w porze śniadania, jeśli nie jesteście pewni, że to wytrzymacie. Być może ujrzycie potworniaka w sobotni poranek. ;) Ja wiem, co mogę znaleźć na kartkach „Patologów”, więc na pewno sięgnę po ten tytuł!

A oto jak opisuje książkę Wydawnictwo Poznańskie:

„Czy gdzieś w twoim ciele mogą kryć się pozostałości twojego brata bliźniaka? Dlaczego londyńscy kominiarze zaskakująco często cierpieli na raka moszny? I czy to możliwe, żeby guz podwoił się w ciągu zaledwie doby? 
Szokujące, obrzydliwe, zabawne, fascynujące… Nowotwory i inne choroby kryją wiele tajemnic. Autorka popularnego bloga Patolodzy na klatce przeprowadzi cię przez twój świat wewnętrzny, zaczynając od różowo-fioletowych maziajów na szkiełku pod mikroskopem, a kończąc na stole sekcyjnym w prosektorium. W tej książce opowiada o wszystkim, co zwykłych ludzi przyprawia o ból głowy. Dosłownie. 
«Nie znacie nas, my jednak niejednokrotnie znamy was lepiej niż wasi bliscy. W końcu liczy się wnętrze, a mało kto bada je dogłębniej niż patolodzy»”.

Czujecie się zainteresowani, czy wręcz przeciwnie? :D  

EDIT:

Widzicie (albo raczej już nie widzicie, hehe) do czego może doprowadzić brak porządnek korekty własnych tekstów przed publikacją? Pomijając oczywiście fakt, że „korekta własnych tekstów” brzmi trochę jak oksymoron. Dopiero autorka zwróciła mi uwagę, że zapisałem jej nazwisko z błędem – Łopatiuk zamiast Łopatniuk, i to trzy razy! A na domiar złego w tytule zapisałem poprawnie.  Jak, ja się pytam samego siebie. Pozostaje jedynie się pokajać, przeprosić i przyjąć lekcję z pokorą, a na przyszłość starać się sprawdzać wszystko nawet i pięć razy. :) 

czwartek, 7 lutego 2019

„Marsjanin” – Andy Weir

„Marsjanin” – Andy Weir
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Andy Weir
Tytuł: Marsjanin
Wydawnictwo: Akurat
Tłumaczenie: Marcin Ring
Stron: 384
Data wydania: 19 listopada 2014


Chyba nie ma osoby wśród fanów ogólnie pojętej kultury, która nie słyszałaby o filmie „Marsjanin”, opowiadającym o astronaucie walczącym na Marsie o własne życie. Jest to adaptacja książki Andy’ego Weira o tym samym tytule – niezwykle interesującej pozycji, która potrafi przyciągnąć uwagę już samym swoim opisem. Sam film mam w planach już od dawna, jednak bardzo chciałem najpierw zapoznać się z papierową wersją. Z jednej strony wiem, że wpłynie to na odbiór filmu („ale to tak nie było!”), ale z drugiej aż szkoda przejść obojętnie obok książki, w oparciu o którą powstał tak głośny film. Jak się okazało, była to dobra decyzja, gdyż przy książce spędziłem niesamowite chwile.

Trzecia załogowa misja na Marsa składa się z sześciu osób – każda z nich o innej specjalizacji, ale wszystkie mają ten sam cel. Jak najlepiej wykonać swoją pracę i przeżyć. Mark Watney już po kilku dniach będzie musiał starać się bardziej niż inni, ponieważ jako jedyny zostanie na powierzchni Czerwonej Planety. Reszta załogi odleci z powrotem na Ziemię, uznając swojego kompana za martwego. Dla Marka będzie to prawdziwe wyzwanie – jak przeżyć nie mając niemalże niczego poza tym, co zostało przysłane wcześniej jako zaopatrzenie misji dla sześciu osób. 

„W trakcie tego procesu występuje stadium pośrednie, amoniak. Chemia, będąc niegodną zaufania dziwką, zapewnia to, że trochę amoniaku nie przereaguje z hydrazyną”.

Powiem od razu, wprost, bez ogródek – jest to niesamowita książka. Nie tylko wciąga od pierwszych stron, nie tylko potrafi utrzymać przy sobie Czytelnika, ale daje mu tak ogromną radość z lektury, że ciężko to opisać. Jest doskonale wyważona – odpowiednia ilość naukowego bełkotu połączona z idealnie dobraną porcją walki psychologicznej samego ze sobą, doprawiona dokładnie taką szczyptą humoru, jaka powinna być. Fan nowych technologii znajdzie w „Marsjaninie” od groma ciekawych dla niego fragmentów – jak choćby opisy działania poszczególnych urządzeń, które potrzebne są do przetrwania głównego bohatera. Tutaj na białym koniu wjeżdża patron osób, dla których nauka sama w sobie jest muzą i natchnieniem do działania – opisywane są procesy, które zachodzą w poszczególnych reakcjach oraz jak do nich można doprowadzić mają takie a nie inne narzędzia i materiały.

Nie samą pomysłowością i wiedzą jednak człowiek przeżyje na Marsie. Zwłaszcza jeśli jest tam sam, a wie doskonale, że nie uda mu się złapać żadnej taksówki na Ziemię. Zapasy są ograniczone, nie ma nieskończonej ilości części zamiennych, a nieprzyjazne (wręcz zabójcze) środowisko nie pomaga wcale w procesie planowania i po prostu przeżywania. Dlatego mamy też do czynienia z pokazem determinacji oraz silnej woli, jakie musi w sobie odnaleźć Mark Watney, aby przetrwać. Bez względu jak bardzo ciężkie kłody będzie mu rzucała pod nogi Czerwona Planeta oraz on sam, swoimi ludzkimi błędami. Tak, to też jest pięknie pokazane, jak człowiek nawet w chwilach największego skupienia pozostaje jedynie człowiekiem, który sam siebie może zapędzić do grobu.

„Zastanawiam się, co w NASA by powiedzieli na to, że tak poczynam sobie z RTG. Pewnie schowaliby się pod biurkami i dla pocieszenia głaskali swoje suwaki logarytmiczne”.

Tempo całej akcji jest również po prostu idealne – nie odczuwałem ani zbyt szybkiego przemierzania z jednego punktu fabularnego do drugiego, ani zbędnego rozwlekania akcji. Nie można marudzić na brak zwrotów akcji, które jak się możecie domyślać, nie należą do pozytywnych. Nadają niesamowitej dynamiki całej powieści i jeszcze bardziej przytrzymują czytelnika przy lekturze. Autorowi udało się nawet osiągnąć to, że bardzo szybko zapomniałem o dość… nietypowo szybkim powrocie do zdrowia głównego bohatera. W końcu był „ciężko ranny”, a opisy sugerowały wręcz sytuację prawie beznadziejną. Mimo wszystko wyglądało na to, że Mark Watney natychmiast odzyskał pełną sprawność, co było podejrzane nawet z wykorzystaniem technologii, którą miał pod ręką. Przypomniało mi się o tym dopiero po skończeniu lektury, więc wygląda na to, że Andy Weir wiedział co robi.

Jeśli mam być szczery, to nie pamiętam, kiedy ostatni raz jakaś książka aż tak mnie do siebie przyciagnęła. Nie licząc wieczorów, nie mam za bardzo czasu na czytanie, stąd mój plan dnia wygląda tak, że na lekturę poświęcam ostatnie minuty przed snem – czasem godzinę, czasem dwie, a czasem maksymalnie pół godziny. W przypadku „Marsjanina” szukałem każdego dnia możliwości znalezienia dodatkowych choćby pięciu minut, żeby przeczytać chociaż kilka stron. Za każdym razem, kiedy ten czas znalazłem, nie chciałem się oderwać od lektury. Po prostu magia, brakowało mi takiej książki. Nawet jeśli po skończeniu lektury odczuwam pewien dyskomfort spowodowany wspomnianą kwestią rany głównego bohatera, to nie zmienia to faktu, że cała książka jest naprawdę mega. Oby więcej takich.

„Nie wytrzymało połączenie podłogi ze ścianą. Ma to sens. Kąt prosty w zbiorniku ciśnieniowym. Fizyka nie cierpi takich rzeczy”.

Kompletnie nie dziwię się, czemu postanowiono nakręcić film na podstawie książki. Po pierwsze, narracja w formie dzienników (czy raczej „solników”?) aż się prosi o przedstawienie historii właśnie w takiej formie, z perspektywy głównego bohatera. Po drugie Andy Weir poprowadził fabułę w ten sposób, że idealnie pasuje do budowania napięcia na wielkim ekranie, a przy okazji pozwala na odpowiednie przygotowanie punktu kulminacyjnego – wszystko w tej książce krzyczy „namaluj mnie jak jedną ze swych”... Ekhm… No, po prostu krzyczy i się kojarzy z filmem. To oczywiście w samej lekturze również pomaga niesamowicie. Obrazy przedstawiające poszczególne sceny same się pojawiają przed oczami, kolejne sceny same ubierają się w rekwizyty, a czytelnik zaczyna gryźć paznokcie jakby był na bardzo emocjonującym seansie.

Wciągająca, pełna humoru oraz naukowych szczegółów (nawet jeśli czasem dotyczą technologii, które na chwilę obecną nie istnieją) książka, którą Andy Weir napisał bardzo zgrabnie i z sensem. Doskonałe tempo, idealnie dawkowane emocje czynią z „Marsjanina” genialną książkę na każdą okazję. Nieco mniejszy font niż zazwyczaj spotykany w książkach zapewnia dłuższy czas spędzony z lekturą, co jest akurat w tym przypadku niewątpliwym plusem. Tak bardzo mnie ta powieść zachęciła do sięgnięcia po filmową adaptację, że muszę jak najszybciej znaleźć dwie godziny wolnego czasu. Na pewno jednak sama książka pozostanie w mojej pamięci bardzo długo i wiele razy będę ją polecał. Tutaj nie ma miejsca nawet na marginesy błędu dopuszczalne przez NASA – mam 100% pewności i zaczynam od teraz. Przeczytajcie, bo warto.

Łączna ocena: 9/10


poniedziałek, 4 lutego 2019

Co pod pióro w lutym 2019?

Jak już wspomniałem w podsumowaniu stycznia 2019, pierwszy miesiąc nowego roku minął mi przerażająco szybko. Szczerze powiedziawszy to nawet nie zauważyłem, kiedy nastał pierwszy dzień lutego! Fajny miesiąc, ten luty, taki krótki, mniej dni trzeba wytrzymać za tę samą wypłatę. :D Jest to też mniej dni na czytanie, co zapewne bardziej Was wszystkich stresuje niż jakieś tam wypłaty – na książki pieniądze zawsze się znajdą! Gorzej z czasem na ich czytanie. Spokojnie, jakoś damy radę! Ja w każdym razie nie planuję zmniejszać liczby zaplanowanych tytułów i pozostaję przy moich klasycznych czterech sztukach. Ani jednej mniej, ani jednej więcej. :) Rozpoczęty w styczniu „Marsjanin” się nie liczy! :P 

Luty będzie już miesiącem powrotu egzemplarzy recenzenckich tak na pełny etat, że tak napiszę. W styczniu co prawda miałem okazję recenzować „Wyprawę Gniewomira” od Wydawnictwa Psychoskok, jednak była to tylko pojedyncza pozycja. Tym razem Wydawnictwo Uroboros powróci w pełnej krasie! Na dzień dobry będą to dwie pozycje (a być może trzy, kto wie…), wśród których znajdzie się ałtorka (tak, tak, ałtorka) Marta Kisiel! Jej książki miały już okazję gościć na moim blogu i były to odwiedziny, które wspominam z przyjemnością. Z wielką chęcią więc poznam kolejne pozycje jej autorstwa (a może ałtorstwa?). :) 

Jak zwykle oczywiście wszystkie okładki pochodzą z serwisu Lubimy Czytać.

„Nomen Omen” – Marta Kisiel

Zaczniemy właśnie od wspomnianej już Marty Kisiel. Nie jest to co prawda zupełnie nowy tytuł, tylko nowe wydanie książki z 2014 roku, jednak dla mnie jest to jak najbardziej świeżynka. Mamy tu przygodę, mamy Wrocław, mamy papugę i mnóstwo czarnego humoru. Zwłaszcza to ostatnie mnie bardzo przekonuje. :)

„Cienie Nowego Orleanu” – Maciej Lewandowski

Kolejna pozycja od Wydawnictwa Uroboros, tym razem od autora, z którym styczności jeszcze nie miałem. „Cienie Nowego Orleanu” również nie są zupełną nowością, chociaż zdaje się po raz pierwszy wydane w formie papierowej. Nie jest to jednak debiut pisarski autora, ma już na swoim koncie zarówno powieść, jak i opowiadania w kilku zbiorach. „Okultystyczny kryminał z elementami mitologii wudu i horror w duchu twórczości Lovecrafta!” – brzmi intrygująco? Zdecydowanie tak. :)

„Trupia farma” – Bill Bass, Jon Jefferson

Tak naprawdę pełen tytuł to „Trupia Farma. Sekrety legendarnego laboratorium sądowego, gdzie zmarli opowiadają swoje historie”, ale zająłby zbyt dużo miejsca, więc nie wpisałem go w całości. Pozycja od Wydawnictwa Znak przenosi czytelnika do Tennessee, gdzie poznaje on odpowiedzi na parę pytań, które nurtują na pewno każdego przeciętnego Kowalskiego. Jak blisko trzeba być rozkładającego się ciała, żeby je poczuć? Gdzie ciało rozkłada się dłużej: w ciężarówce czy na tylnym siedzeniu samochodu? 

NIESPODZIANKA

Tak, dawno nie widziana niespodzianka! Mam co do nie oczywiście plany, czym dokładnie będzie, ale sam jeszcze nie jestem w stanie ocenić, czy zdążę ją dostać w swoje ręce. :) Na pewno szansa jest, a jeśli jednak albo nie dojdzie wcześniej, albo nie uda mi się po prostu przeczytać, to w to miejsce wrzucę po prostu kolejną książkę z półki, która mi się nawinie.


A jak tam Wasze plany na luty? :)


sobota, 2 lutego 2019

Podsumowanie styczeń 2019

Pamiętam, jak jeszcze wczoraj pisałem o minionych Świętach, o zbliżającym się Nowym Roku i w ogóle, że cały rok 2018 przeleciał jakoś tak szybko. To było jednak nie wczoraj, a miesiąc temu – cały styczeń już za nami. Co prawda w chwili pisania tych słów parę dni tego pierwszego miesiąca 2019 roku jeszcze jest (jak zwykle zabieram się za pisanie kiedy tylko mam czas i możliwości, heh), ale nawet ni zauważę, kiedy zacznie się luty i będę siadał ponownie do tych słów, żeby uzupełnić je o wykresy i komentarze do nich. Gdyby tylko było można w jakikolwiek sposób zmierzyć subiektywne odczucia szybkości przemijania czasu, to zastanawiam się, jakie wykresy bym mógł stworzyć porównując poszczególne lata… ^^

Nowy rok rozpocząłem spokojnie, bez żadnej pompy, ale utrzymując dotychczasowe wyniki. Niewiele się zmieniło w moim życiu, więc pozostały te same przyzwyczajenia, obowiązki i rutyny. Ten sam czas na czytanie oznacza więc mniej więcej tyle samo przeczytanych książek. Rok ten rozpoczął się dla mnie głównie moimi własnymi książkami, które sobie leżały i czekały na lepsze czasy – które właśnie dla nich przyszły! W lutym mam zaplanowanych kilka egzemplarzy recenzenckich, ale chciałbym w tym roku trochę nadrobić tego, co mi zalega na półkach. A trochę tego jest… :D 

Niby się mówi „nowy rok, nowy ja”, ale niestety (albo stety, zależy od punktu widzenia) jestem niewolnikiem rutyny i lubię raz narzucone standardy! W związku z tym klasycznie w podsumowaniu zaczniemy od podsumowania liczby książek i stron! Ba, nawet z grubością grzbietów, chociaż nie biorę udziału w wyzwaniu. Po prostu stało się to już moją rutyną. :)


Dość standardowo, nieprawdaż? Co prawda liczba stron nie powala, ale w sumie nie wiem nawet z czego dokładnie to wynika – zapewne z różnicy w wielkości fontu. Wszak liczba książek podobna, milimetry również. To są jednak jedynie statystyki, które albo wyglądają albo nie wyglądają, a i tak najważniejsza jest satysfakcja z przeczytanych książek. :) Chociaż wiecie, że lubię się pastwić nad liczbami w statystykach i zastanawiać się czemu są takie, a nie inne… :)


Jak widzicie, doszło nowe kółko w sekcji social mediów – Instagram! Założyłem pod koniec grudnia, natomiast teraz po raz pierwszy wrzucam go w podsumowanie. Dopiero teraz widzę, że zapewne zostanę z nim na dłużej i że to naprawdę fajna zabawa. :) Długo się przed tym broniłem, nie rozumiałem (i w sumie wciąż nie do końca rozumiem) idei samych zdjęć, ale skoro wrzucanie sprawia mi frajdę, to czemu nie. :) Zwłaszcza, jeśli Wam się fotki podobają. 

Cała reszta standardowych statystyk jest na razie na tym samym poziomie. Ogólnie pierwsze wrażenia z diagramów dotyczących social mediów w Google Analytics wskazują na raczej niezbyt wielki odsetek wejść z Instagrama, ale mam kilka pomysłów jak to od lutego spróbować usprawnić. Być może też dla ułatwienia i lepszego agregowania statystyk bardziej zacznę używać skracacza linków, który ma swoje mechanizmy podążania za kliknięciami i da też jako taki pogląd na źródła odwiedzin oraz pomoże w ocenie, jak bardzo w moim przypadku rozłożą się te źródła. :) 

Normalnie w tym miejscu powinien być obraz, który pokaże moje postępy w wyzwaniu „Przeczytam tyle, ile mam wzrostu”, ale już w nim nie biorę udziału. :) Udało mi się je wreszcie skończyć z pozytywnym wynikiem w 2018 roku, więc już na spokojnie po prostu sobie czytam. Jakoś mnie już nie kręci spisywanie danych do samych wyzwań – chociaż przyzwyczajenie spisywania grubości książki zostało. Co z tym się zrobi na koniec roku to nie wiem. Zobaczymy!


Niezbyt wiele prawda? Ano prawda. Zakupów żadnych nie robiłem (ach ten noworoczny budżet, który trzeba jakoś tam najpierw zaplanować), jedynie przyjechała kolekcja Stephena Kinga oraz jeden egzemplarz recenzencki. Nie zamierzam jednak narzekać, bo na półkach mam jeszcze mnóstwo nieprzeczytanych pozycji, za które kiedyś trzeba się wziąć. :)

Przyszedł wreszcie czas na przedstawienie Wam listy książek, które przeczytałem w styczniu, wraz z linkami, które prowadzą do opinii o nich! Zaczynamy piątką i ciekawe jak długo tę liczbę utrzymam. :)


Na sam koniec jak zwykle parę słów o najbardziej popularnym wpisie oraz blogiem, z którego pojawiło się najwięcej wejść! Zacznę klasycznie od tego drugiego i w tym miejscu pragnę podziękować Łukaszowi z bloga Świat Fantasy – to właśnie od Ciebie, Drogi Łukaszu, pojawiło się najwięcej wejść spośród wszystkich blogów książkowych. :D Najbardziej popularnym wpisem była opinia o „Studni wstąpienia” autorstwa Brandona Sandersona. Ciekawe, bo to w sumie już dość wiekowy post. :)

A Wam jak minął miesiąc? :)