piątek, 30 sierpnia 2019

„Dziewczyna, która kochała Toma Gordona” – Stephen King

„Dziewczyna, która kochała Toma Gordona” – Stephen King
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Stephen King
Tytuł: Dziewczyna, która kochała Toma Gordona
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Tłumaczenie: Krzysztof Sokołowski
Stron: 218
Data wydania: 21 marca 2018


W tym miesiącu nie było jeszcze Stephena Kinga. A skoro jest u mnie na półkach, to trzeba by wreszcie się spiąć i wykorzystać końcówkę miesiąca do przeczytania kolejnej powieści z cyklu Kolekcja Mistrza Grozy. Nie miałem jednak ochoty na nic dwutomowego, więc sięgnąłem nieco dalej po jednotomową historię o jakże długim tytule „Dziewczyna, która kochała Toma Gordona”. Długość całej książki jest odwrotnie proporcjonalna do długości jej tytułu – to raptem 218 stron tekstu, który powstał w 1999 roku. Inny polski tytuł, pod którym można znaleźć tę pozycję w księgarniach to po prostu „Pokochała Toma Gordona”. A czy tę książkę można pokochać? Chyba nie. Mnie się w każdym razie nie udało.

Lasy potrafią być bardzo niebezpieczne, zwłaszcza dla małych dziewczynek. A taką małą dziewczynką jest Trisha, która wybrała się na sobotnią wycieczkę wraz z mamą oraz starszym bratem, aby przejść kilka kilometrów Szlakiem Appalachów. Szybko się przekonuje, że odłączanie się od rodziny i zejście ze szlaku za potrzebą może nie być dobrą możliwością. Podczas próby znalezienia jakiejkolwiek drogi pocieszeniem dla małej Trishy jest transmisja meczu Red Soxów, których miotacza, Toma Gordona wręcz kocha. Tak jak od determinacji Toma zależą losy jego drużyny, tak od determinacji dziewczynki zależy jej życie.

Wydawać się może, że tym razem Stephen King nie przyłożył się do wyliczeń i poprawnego przygotowania się do książki. Już od samego początku widać sporo błędów i dziur logicznych, które ciężko w jakikolwiek sposób wyjaśnić. Rzucają się w oczy dość mocno, przez co można mieć poważne wątpliwości co do tego, czy aby na pewno autor się zgadza – w końcu można Kingowi wiele zarzucić, ale jednak nie takie „lekkie” podejście do rzeczywistości i utrzymania sensu w tym, co tworzy. Zwłaszcza że nie jest to długa książka, a do tego nie jest zbyt skomplikowana w kompozycji. Mamy do czynienia głównie z jedną postacią oraz otaczającą ją przyrodą. Warto się więc zatrzymać przed pisaniem kolejnych słów i poświęcić chwilę na przeliczenie czasu potrzebnego na daną czynność lub obliczenie sensownej odległości.

Niestety większość powieści można uznać za raczej nudną. Stephen King udowodnił między innymi w „Misery”, że potrafi pisać książki opierające się na jednym pomieszczeniu i dwóch osobach w sposób intrygujący i przyciągający, jednak tym razem jedna Trisha oraz dużo wolnej przestrzeni nie zrobiło roboty tak, jakby się można było tego spodziewać. Wiele razy natrafiałem na te opisy Mistrza Grozy, które są dla niego dość charakterystyczne – zbyt długie i niewiele wnoszące do fabuły. Takie, które się omija wzrokiem, a po opuszczeniu dwudziestu pięciu procent strony człowiek zauważa, że w sumie absolutnie nic go nie ominęło. Szkoda, bo można było z tego zrobić naprawdę świetną historię, może nie tyle pełną życia, ile pełną przyciągających wątków.

Na plus za to jest przedstawienie samotności, przerażenia mieszającego się z nadzieją oraz próbami przeżycia w wybitnie niesprzyjających warunkach. Nie tylko widać, w jaki sposób historia, która przydarzyła się małej Trishy, może wpływać na samą psychikę, ale również i ciało. Pewnie można by się kłócić na temat wieku dziewczynki oraz tego, jak się zachowywała w niektórych sytuacjach (niekoniecznie adekwatnie do wieku), jednak mogłaby to być czysto akademicka dyskusja, bez możliwości wyłonienia jej zwycięzcy. Chwile zwątpienia, wybuchy radości, kiedy coś się udało – duża huśtawka nastrojów oraz fochy organizmu pięknie ilustrują problem, z jakimi ludzie muszą się zmierzyć, kiedy się ich pozbawia elektryczności, samo jeżdżących pojazdów i stałych dostaw pożywienia.

„No tak średnio bym powiedział, tak średnio” – tymi słowami pewien chłopak opisał swoje naładowanie baterii po wakacjach w być może znanym Wam filmie na YouTube. Ja się pod tymi słowami podpisuję wszystkimi kończynami, ale w kontekście naładowania baterii po lekturze „Dziewczyny, która kochała Toma Gordona”. Wybitny średniak, który ma pewne plusy (King prawie zawsze świetnie pokazuje to, co się dzieje we wnętrzach ludzi, i niekoniecznie mam na myśli gore), jednak całokształt jest przeciętny. Drętwa akcja, nudne opisy, sporo kłótni słowa pisanego z logiką to nie jest to, co by się chciało otrzymać od książki. To zdecydowanie jedna z tych książek Stephena Kinga, o której raczej chciałoby się zapomnieć. No, w każdym razie ja bym chciał.

Łączna ocena: 5/10


środa, 28 sierpnia 2019

„Lem. Antologia” – Stanisław Lem

„Lem. Antologia” – Stanisław Lem
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Stanisław Lem
Tytuł: Lem. Antologia
Wydawnictwo: Cyfrant
Stron: 176
Data wydania: 2017


Antologia ta bardzo długo leżała na moim czytniku. Sięgnąłem po nią tak naprawdę jedynie ze względu na to, że obiecywała najwięcej podczas podróży pociągiem. Wcześniej nie miałem bezpośredniej styczności z twórczością Stanisława Lema, więc nie chciałem zaczynać swojej przygody z najwybitniejszym polskim pisarzem science fiction od takiej antologii. Wyszło jednak inaczej i „Lem. Antologia” jest już za mną. Trochę żałuję, że jednak nie udało mi się utrzymać wcześniej założonego planu, bo chyba rozpoczęcie przygody od tej konkretnej pozycji nie było zbyt dobrym pomysłem.

Dorobek Stanisława Lema jest ogromny. Jego nazwisko zna niemalże każdy Polak, a jego twórczość wydana została już wiele razy. „Lem. Antologia” to e-book, w którym zebrano sześć dzieł pisarza, dla czytelników Krakowskich Przystanków Literackich. Jedynie sześć pozycji, które pozwolą zapoznać się z szerokim wachlarzem możliwości, jakie miał nieżyjący już autor i z czym można się spotkać podczas kolejnych lektur jego dzieł. Krótko, treściwie i na temat.

Mam mały problem z odniesieniem się do tej antologii. Stanisław Lem jaki jest każdy widzi – okrzyknięty został najwybitniejszym polskim pisarzem science fiction i to nie bez powodu. Udowadnia to nawet w „Lem. Antologia”. Problemem jednak jest dobór dzieł, które zostały wrzucone do tego zlepku – niestety ciężko inaczej to nazwać. Twórcy zbioru chyba uparli się na wybranie najbardziej do siebie nieprzystających fragmentów oraz opowiadań i wrzucenie do jednego wora. Niestety mimo zachęcających słów, które padły w drugim akapicie niniejszego tekstu, mi jako osobie, która wcześniej nie miała styczności z twórczością Lema, robi się mętlik w głowie. Nie wiadomo bowiem ani od czego zacząć, ani czemu to wszystko wygląda tak, a nie inaczej.

W antologii zawierają się następujące utwory:

  • „Science fiction: beznadziejny przypadek – z wyjątkami”
  • „Terminus”
  • „Nowa Kosmogonia”
  • „Tragedia pralnicza”
  • „Maszyna Trurla”
  • „O ewolucji”

Niestety część stanowią opowiadania, a część jedynie fragmenty większych dzieł. I to fragmenty wydarte z nich wręcz bez ostrzeżenia, w losowym momencie. Takie w każdym razie wrażenie można odnieść. „Terminus”, oraz „Maszyna Trurla” to typowe opowiadania, „Tragedia pralnicza” laikowi może jawić się w formie jako coś pośredniego między reportażem a opowiadaniem, natomiast pozostałe trzy pozycje potrafią wprawić w osłupienie. Wydają się być bowiem przemówieniami samego Lema – nie jest to dobry pomysł zaczynać przybliżania twórczości od takiej formy. Jeśli czytelnik sam wcześniej nie zapozna się z formą twórczości autora, to może odbić się wręcz od ściany niezrozumienia.

Same utwory oczywiście pokazują skąd takie uwielbienie u tysięcy osób w stosunku do twórczości Stanisława Lema. Przeogromny zasób słownictwa i lekkość, z jaką Stanisław Lem kleił słowa w całe historie wręcz zniewala. Przy okazji opowiadania, które trafiły do tego zbioru bardzo mocno potrafią przykuć uwagę i zostawić czytelnika z dość głębokimi rozterkami oraz przemyśleniami. Pozostałe utwory ukazują za to kunszt pisarski i oratorski autora, który objawia się głównie intelektualnymi wywodami, których nie powstydziłyby się najtęższe głowy świata w swoich przemówieniach oraz dyskusjach toczonych w ławach najlepszych akademii. Kiedy się odrzuci ten wszechogarniający chaos spowodowany wybitnie kiepskim doborem zestawu do antologii, to ukazuje się Stanisław Lem w całej, legendarnej okazałości.

Jeśli Stanisław Lem jest jeszcze przed Tobą, to zastanów się, czy na pewno chcesz sięgać po ten zbiór. Kompozycyjnie leży i kwiczy, ale na pewno utwory nie zostały dobrane losowo. Wręcz przeciwnie. Dobrano je w jak najbardziej przeciwstawny sposób. Jeśli masz już na swoim koncie coś, co wyszło spod pióra polskiej legendy science fiction, to chyba nie ma przeciwwskazań przed sięgnięciem po „Lem. Antologia”. Krótkie, ale błyskotliwe formy, pozostawiające wiele do myślenia, a do tego bardzo bogate leksykalnie. Innymi słowy można dostrzec w tym zbiorze to, za co Stanisław Lem jest tak wychwalany. Chociaż nie mam pojęcia jak wybrane dzieła wyglądają na tle całej twórczości – jeśli istnieją o wiele lepsze opowiadania czy inne formy twórczości, to czeka mnie dużo radości z odkrywania pisarskiego dorobku polskiego futurologa.

Łączna ocena: 6/10


wtorek, 27 sierpnia 2019

Drugi tom cyklu Thomasa Arnolda – „Legendy Archeonu. Nocne Słońca” – już za progiem!

Tak! Oficjalnie już można ogłaszać, że wielkimi krokami zbliża się drugi tom „Legend Archeonu”! Jego pełny tytuł to „Legendy Archeonu. Nocne Słońca”. Być może coś Wam świta ta nazwa (a mam nadzieję wręcz, że ją doskonale kojarzycie, bo warto) – Legendy Archeonu. Pierwszy tom miałem przyjemność czytać prawie rok temu. Autorem obu części jest Thomas Arnold, polski autor, który swoją przygodę zaczynał od kryminałów i thrillerów, takich jak „33 dni prawdy” czy „Tetragon”. „Legendy Archeonu. Strach Stary i Nowy” były jego pierwszą przygodą z literaturą fantastyczną, którą to przygodę postanowił kontynuować!

Już w połowie września (wstępna data premiery to dokładnie 10 września 2019 roku) w ręce czytelników trafi drugi tom, a wraz z nim możliwość dalszej eksploracji świata stworzonego przez Thomasa Arnolda. Za parę dni będziecie mogli skorzystać z możliwości zakupu książki wraz z bardzo fajnym, archeońskim kubkiem w ramach przedsprzedaży. Oczywiście poinformuję o jej starcie w moich social mediach. Dlatego zachęcam do polubienia:



A oto, co będzie można w rzeczonej przedsprzedaży nabyć:




Wszystkich niezdecydowanych zapraszam do przeczytania mojej opinii o pierwszym tomie, a jako dodatek dorzucam poniżej opis fabuły drugiej części, której również patronuję (tak jak pierwszej), co możecie zobaczyć na powyższych zdjęciach.

„Po upadku Hellekina Królestwem Archeonu, do niedawna uznawanym przez wielu za centrum świata, zaczęli władać padlinożercy. Jedynie czasem płoszyła ich Śmierć, gdy przechadzała się zarastającymi drogami i zaglądała do opuszczonych chat w poszukiwaniu bytów, które postanowiły rzucić jej wyzwanie – skryć się przed zagładą, jaką horda sprowadziła na te ziemie. 
Archeończycy, którzy przeżyli czarną falę, wierzyli, że po śmierci przywódcy Venenów jego słudzy wrócą do tuneli i tam dokonają żywota. Tymczasem mroczne legiony jedynie się przegrupowały – generałowie odzyskali wolną wolę, co doprowadziło do licznych konfliktów. Rozpoczęły się walki o strefy wpływów, a głównym obiektem sporu stała się przerzedzona wojną ludność Archeonu. 
Na początku każdy pragnął jedynie przeżyć, lecz ci, którym się udało, szybko pojęli, że to śmierć jest łaską, a nie życie”.


Wszystkie grafiki pochodzą wprost od autora oraz Wydawnictwa Vectra i nie są wykonane przeze mnie.

poniedziałek, 26 sierpnia 2019

Z piórem w górach, czyli Zakopane 2019

W sumie przyznam szczerze, że początkowo nie pomyślałem, żeby wrzucić krótką fotorelację na bloga z mojego niedawnego wypadu wakacyjnego. Dopiero Oxfordka podrzuciła mi ten, jakże oczywisty, pomysł. W końcu blog nie samymi książkami musi stać, a udało mi się zrobić parę fajnych fotek, które być może zachęcą Was do wizyty w naszych pięknych, polskich Tatrach. Tylko spróbujcie poza sezonem, bo tłumy są naprawdę nieziemskie… 😅Postaram się w niniejszym wpisie zostawić jak najmniej tekstu, a jak najwięcej zdjęć. Lekkie zarysowanie tego co i gdzie zwiedzaliśmy jednak się przyda, a przy okazji chciałbym podzielić się wrażeniami nie tylko z samych górskich szlaków, ale i Zakopanego, abyście w razie czego mogli się uczyć na moich błędach.

Swego czasu jeździłem w góry co roku – głównie właśnie Tatry. Były to wycieczki zorganizowane, dwutygodniowe, więc nie musiałem się martwić o takie rzeczy jak nocleg, wyżywienie czy transport. Jak się okazuje można się nieźle naciąć, ale o tym na koniec – dla najwytrwalszych lub tych, którzy chcą się tego i owego dowiedzieć! W związku z tym, że Tatry od samego początku uwielbiałem, a do tego wiem gdzie warto iść i które szlaki są dobre dla początkujących, to wybór padł właśnie na Zakopane. Wypad zrobiliśmy bardzo krótki, bo raptem trzydniowy, ale i tak udało się zobaczyć to i owo.







Ach, cóż to był za urlop! W sumie to urlop jeszcze mam, ale właśnie siedzę sobie w pociągu i wracam z parodniowego wypadu w Tatry. Napstrykałem zdjęć co nie miara, więc czemu by się jakimś nie pochwalić. Tutaj macie widok na Rysy i Niżne Rysy z poziomu Czarnostawiańskiego Kotła, zrobione z brzegu Czarnego Stawu pod Rysami. Z prawej strony hen hen w górę jakby spojrzeć (chociaż tutaj ich nie widać) ujrzelibyście turnie Kazalnicy. A tak to macie jej piękną, ciągnąca się na pięćset metrów w górę ścianę. 😁 ————————————— #góry #mountains #czarnystaw #morskieoko #mountainphotography #tatry #zakopane #mountainlover #mountainlovers #tatrywysokie #naturephotography #nietylkoksiazki #polishmountains #szlak #kochamtatry #podhale #tatras_mountain_photo #tatrzanskiparknarodowy #igmountains #tatramountains
Post udostępniony przez Z piórem wśród książek (@zpiorem)

Niektóre z prezentowanych zdjęć zostały lekko zmodyfikowane, głównie żeby były „lepszej jakości” (wyostrzenie, lekkie nasycenie kolorów, pozbycie się lekkich zamgleń czy rozjaśnianie), ale większość jest kompletnie nieruszona. Jestem po prostu zbyt leniwy, a do tego zapewne i tak Blogger/Facebook/cokolwiek gdzie to wyląduje zetnie jakość. Pewnie jednak rozpoznacie te zmodyfikowane. 😁

UWAGA! Ta strona może wczytywać się bardzo długo ze względu na sporą liczbę dużych obrazków! Nie chciałem ich przycinać ani zmniejszać ich jakości.

DZIEŃ 1.


Pierwszy dzień to – a jakże – Morskie Oko. Nie bez powodu Palenicę Białczańską nazywają ostatnio Wrotami Rzeźni. Jest rzeźnia. Multum osób, a parking już zawalony. Nie jedźcie tam samochodem. Busy kursują co dosłownie 5 do 10 minut z dworca PKS. Szkoda Waszych nerwów na stanie w korku do parkingu a potem szukanie miejsca na mega zatłoczonych placach.

Plan był bardzo prosty i zrealizowany w 100% – Palenica Białczańska -> Morskie Oko -> Czarny Staw pod Rysami -> Morskie Oko -> Palenica Białczańska. Po drodze rzecz jasna sławne Wodogrzmoty Mickiewicza!



Mieliśmy farta, bo pierwszego dnia była mega lampa. Słońce waliło po prostu jak oszalałe, co miało swoje plusy w postaci przepięknych widoków, a minusy w postaci… gorąca. Zwłaszcza jak się szło nie osłoniętymi fragmentami drogi asfaltowej… Jednak dojście do Morskiego Oka i piękne widoki zarówno na sam staw jak i na piętrzące się za nim Mięguszowieckie Szczyty były tego warte. Co prawda „plaża” cała zasłana turystami, no ale cóż – taki mamy klimat i trzeba się z tym liczyć. W końcu sami dorzuciliśmy kolejne cegiełki do tłumu!







Długo jednak nie zasilaliśmy tłumów i ruszyliśmy czerwonym szlakiem wokół Morskiego Oka. Jednak to nie jego okrążenie było naszym celem, ale wdrapanie się na Czarnostawiański Kocioł, gdzie podziwiać można Czarny Staw pod Rysami. Samo podejście jest dość proste z technicznego punktu widzenia, ale mega męczące. Wchodzi się po czymś w rodzaju schodów z kamieni, miejscami trzeba też sobie pomóc ręką. Przewyższenie wynosi bodaj 185 metrów, a już z oddali widać że może nie być tak łatwo. Szlak prowadzi zakosami, chociaż w zimę pokonuje się go w linii prostej – po prostu ginie pod śniegiem i lodem, więc raki na nogi, czekan w dłoń i byle do góry. 😁

To pośrodku to właśnie Czarnostawiański Kocioł – tam się wybraliśmy!

Po wdrapaniu się na górę ponownie witają nas przepiękne widoki. No i zasapany głos mojej ładniejszej połówki, która wspominała coś o utopieniu mnie za brak ostrzeżenia, że może być ciężko. 😅A przepiękne widoki to są tutaj ze wszystkich stron! Patrząc na wprost, na Czarny Staw, mogliśmy obserwować wspaniałe Żabie Szczyty, Niżnie Rysy oraz oczywiście same Rysy (które z tej perspektywy są malutkie – kto znajdzie je na zdjęciach i wskaże poprawnie? 😁). Z prawej strony zaś góruje nad stawem Kazalnica, ze swoimi ponad pięciuset metrowymi, niemal pionowymi ścianami (ja chcę tam wejść!). Gdy się odwróciliśmy widać było Morskie Oko w całej okazałości, wraz z Mięguszowieckimi Szczytami czy Opalonym Wierchem. Coś przepięknego, dla takich widoków warto się tam wdrapać.





Powrót to po prostu odwrócenie tego, jak przyszliśmy – czyli w dół po kamieniach, wokół Morskiego Oka (można obejść całkowicie, my akurat wróciliśmy tą samą drogą), no i asfaltówką do Palenicy Białczańskiej.








Wyruszyliśmy dość, bo dopiero o 10:30 byliśmy na Palenicy, więc z powrotem na parkingu byliśmy chyba koło 17:30 o ile dobrze pamiętam. Nie spieszyliśmy się więc jak widzicie. A po powrocie do pensjonatu oczywiście relaks i książka. 😁



DZIEŃ 2.


Początkowo w planach była Dolina Chochołowska z wejściem na Grzesia. Jednak jesteśmy za duże mieszczuchy, które się na kanapach rozleniwiły, więc Morskie Oko z Czarnym Stawem pod Rysami dały nam popalić. 😅Skończyło się więc na przechadzkach po mieście. Jako że mieszkaliśmy blisko Sanktuarium Matki Bożej Fatimskiej na Krzeptówkach, to zaczęliśmy wycieczkę od niego. Bardzo ładne Sanktuarium, ze wspaniałymi witrażami. Niewielkie, ale warte zobaczenia.




Kolejnym punktem programu była – a jakże – Wielka Krokiew! Wejście na nią kosztuje 15 zł (bilet normalny) lub 10 zł (bilet ulgowy) i w tej cenie można sobie albo wejść o własnych siłach na górę i zejść, dostać się na trybuny i obejrzeć panoramę Zakopanego z platformy na samej górze, albo skorzystać z wyciągu krzesełkowego.

My na górę weszliśmy o własnych siłach, gdyż po drodze jest wiele punktów widokowych, z których można podziwiać poszczególne części samej skoczni, jak i panoramę Zakopanego. Na górze posiedzieliśmy chwilę, zjedliśmy sobie coś i postanowiliśmy śmignąć w dół wyciągiem krzesełkowym – żadne z nas wcześniej nie jechało takim wyciągiem, więc czemu by nie spróbować! Widoki też świetne, chociaż większość zasłaniały drzewa. Jednak samo poczucie wysokości też fajne.









Ostatnim punktem programu był spacer w stronę Krupówek, z oglądaniem Zakopanego. Tak po prostu. Po drodze wstąpiliśmy do Górskiego Diamentu, całkiem sporej, na wpół otwartej (coś w rodzaju wielkiej altany) restauracji, gdzie skusiliśmy się na desery. Przepyszne! Jednak to, co zwraca też uwagę na ten lokal to wystrój. Żałuję, że zrobiłem tylko jedną i to kiepską fotkę, ale oczywiście więcej zdjęć możecie zobaczyć w Google Maps. Wygląd sugeruje pozostawienie kupy siana na miejscu przy zakupie małej herbaty, ale jest wręcz przeciwnie – ceny są względnie normalne. Za dwa desery (z czego jeden taki przeogromny, w pucharze, nie podołałem) oraz napoje zapłaciliśmy około 60 zł. Ogólnie polecam!



A Krupówki jak to Krupówki – stragany, sklepy i słynny potok przy Góralskich Sukiennicach. 😁



Na koniec postanowiliśmy skoczyć jeszcze na Międzynarodowy Festiwal Folkloru Ziem Górskich, który się wówczas odbywał w Zakopanem. Było sporo rękodzieła z różnych krajów, chociaż najdłużej się zakręciliśmy przy instrumentach muzycznych. Wcześniej udało nam się posłuchać jak brzmi jeden z nich na scenie – niestety nie przypomnę sobie jego nazwy…





DZIEŃ 3.


To był już taki dzień do relaksu, chociaż chcieliśmy zaliczyć klasyczną pętlę Doliny Strążyskiej, Sarniej Skały i Doliny Białego. Nie było zresztą już co szaleć, bo prognozy zapowiadały przelotne deszcze od południa. Nie było więc sensu pchać się gdzieś na dalszy szlak, zwłaszcza że na następny dzień zapowiadali burze. Niestety ten następny dzień, czyli czwartek 22.08.2019 roku, okazał się bardzo tragiczny w skutkach dla kilkudziesięciu osób będących w drodze na Giewont, kiedy to około godziny 14:00 piorun uderzył w krzyż na szczycie góry i energia przeniosła się na łańcuchy

Środa zaczęła się nawet dość pogodnie, jednak wiedzieliśmy, że koło południa coś tam chluśnie. I tak cały czas w plecakach mieliśmy zarówno softshelle, jak i kurtki przeciwdeszczowe i pokrowce na plecaki (nawet w słoneczny poniedziałek – nigdy nie wiadomo kiedy w górach nastąpi załamanie pogody), więc deszcz nam nie był groźny. Przed 10:00 (a nawet chyba koło 9:30) byliśmy już przy wejściu do Doliny Strążyskiej. Początkowo słońce ładnie oświetlało wszystko wokół, a że szlak był mega prosty, to aż się chciało iść. 






Odbiliśmy oczywiście do Wodospadu Siklawica, gdzie można było poczuć pierwsze „niezbyt przyjemne” efekty dużej wilgotności – kamienie na szlaku były dość śliskie. Jednak na miejscu i tak było sporo osób. Z tego właśnie powodu nie widzicie poniżej wodospadu w całej okazałości – na dole było sporo ludzi…



Dalej od Polany Strążyskiej droga zaczęła być nieco… bardziej wymagająca. Ponownie pojawiły się życzenia rychłej śmierci pod moim adresem, wypowiadane przez moją ładniejszą połówkę. 😅Szlak bowiem piął się w górę kamiennymi schodami utworzonymi z kamieni. Klasycznie – zakosami. Tak było aż do Czerwonej Przełęczy, więc dał w kość. Głównie jednak z powodu wszechogarniającej mgły. Szlak był oczywiście doskonale widoczny, ale wilgoć czuć było w powietrzu. Koszulka zrobiła mi się w moment mokra i nie było czym oddychać. Jak doszliśmy do Czerwonej Przełęczy, skąd już tylko 10 minut marszu dzieliło nas od Sarniej Skały, postanowiłem zmienić koszulkę na Softshella – po prostu t-shirt był za mokry. Zresztą i tak temperatura zaczęła spadać. Oboje więc ubrani już w softshelle zaczęliśmy się wspinać do góry.





Tutaj mała dygresja. Już na tym etapie (było przed południem, może 11:30) pogoda zaczynała się psuć. Mimo to byliśmy jednymi z nielicznych osób, które posiadały jakikolwiek ekwipunek. Pół biedy kiedy ludzie mieli takie cieniutkie peleryny przeciwdeszczowej. Jednak widok zmoczonych dzieci drałujących pod górę w jakichś prostych butach sportowych i koszulce na krótki rękaw był smutny. A przypominam, że nie była to nagła zmiana pogody, tylko informacja zapowiadana w prognozach już na dzień wcześniej. Góry to nie wyprawa do pobliskiego parku – pamiętajcie o tym. Nawet krótkie szlaki potrafią dać w kość przy pogorszeniu pogody.

W każdym razie udało się dotrzeć na szczyt dość szybko, gdzie chwilę odpoczęliśmy. Normalnie z Sarniej Skały doskonale widać Giewont i przy dobrej pogodzie dostrzec można ludzi kręcących się przy krzyżu. Niestety wszędzie było mleko, więc – cóż – widać było ledwo turnie Sarniej Skały.

Powrót Doliną Białego nie był wcale taki prosty. Okazało się, że na dole sobie popadało, więc szlak był naprawdę śliski i łatwo można było zjechać tyłkiem (nawet mimo, że jest on technicznie wręcz banalnie prosty). Zaczęliśmy schodzić koło południa, może trochę przed i na dole byliśmy chyba w okolicach 14:00. Normalnie tę trasę się szybciej pokonuje, no ale, rozumiecie – ślisko. 😅Wyszliśmy tuż przy Wielkiej Krokwi i już powolnym spacerem ruszyliśmy na jakieś jedzenie, a potem na zasłużony odpoczynek do pensjonatu. Oczywiście cały czas lekko padało.

PODSUMOWANIE


Łącznie udało nam się przejść około 55 kilometrów (nie tylko szlakami, ale również po mieście), więc wcale nie tak dużo. Najdłużej poza pensjonatem byliśmy oczywiście w poniedziałek, gdzie na samym szlaku spędziliśmy około 7 godzin. Czyli w sumie i tak krótko. 😅Na pewno wrócimy jeszcze nie raz w góry, zwłaszcza że mojej ładniejszej połówce się spodobało, mimo złorzeczenia, które na „trudniejszych” częściach szlaków się pojawiały. Tylko następnym razem na pewno na dłużej! Jeszcze wiele atrakcji przed nami.

WNIOSKI


Ostatni raz byłem w Tatrach ponad 10 lat temu. Jak wspominałem już na początku, wiele się zmieniło od tamtego czasu, a na część rzeczy nie musiałem wtedy zwracać uwagi. Po tym krótkim wypadzie wyciągnąłem parę wniosków, których postaram się nie zapomnieć.

Taxi jest drogie jak cholera


Tak, taksówki są naprawdę drogie jak cholera. 8 zł za „trzaśnięcie drzwiami” to takie minimum. 5 zł za kilometr to standard. Mieszkaliśmy w pięknej okolicy, w Kościelisku, gdzie była cisza i spokój (oraz ładny widok na góry), ale oznaczało to, że trzeba się poruszać taksówkami. Ubera ani Bolta nie ma i pewnie nie będzie, komunikacja miejska jeździ raz na godzinę. Są oczywiście busy, które lecą w stronę Doliny Chochołowskiej, ale nie zawsze można dojść do odpowiedniego przystanku. Ewentualnie nie zawsze się chce. Wyszło więc na to, że na same przejazdy taksówkami wydaliśmy niecałe trzy stówy, co stanowiło znaczny procent całego budżetu.

Lepiej więc wynająć sobie coś w centrum Zakopanego, nawet jeśli będzie drożej (a na pewno będzie), bo różnicę w cenie pokryje się w taksówkach.

Śniadanie w cenie? Sprawdź od której godziny!


Mieliśmy wykupiony pobyt ze śniadaniami – takie już przyzwyczajenie. Nie wzięliśmy pod uwagę jednak tego, od której godziny śniadania są serwowane i nie zapytaliśmy wcześniej. Dobrze więc, że nie mieliśmy długich tras (chociaż jakby Chochołowska doszła do skutku to mogłoby tu być różnie). Śniadania u nas były bowiem serwowane dopiero od 8:30 rano, więc musieliśmy swoje plany ruszania między 8:00 a 9:00 nieco zmodyfikować. Jedzenie jednak było tak pyszne, że mogliśmy to przeżyć!

Zawsze więc albo wcześniej się należy dopytać w jakich godzinach są śniadania, albo z nich zrezygnować i samodzielnie je przygotować – im wcześniej wyruszy się na szlak, tym lepiej.

Cóż, i tutaj mamy piękne przejście do kolejnego wniosku…

Ruszaj na szlak jak najwcześniej!


Nie tylko dlatego, że niektóre trasy są długie. Nawet na te krótkie, jak wyprawy na regle Tatr, warto wyjść jak najwcześniej z dwóch głównych powodów:


  • Ludzie są z natury leniwi i nie ruszają zbyt wcześnie, więc im wcześniej wyjdziemy, tym mniej ludzi będzie na szlaku.
  • Od rana nie ma takich upałów, więc jeśli trafimy na ładną lampę, to dopiero na koniec naszej wędrówki.

Nie ma co się bać cen w knajpach


Kto nie słyszał legend nadmorskich, jakoby lokalsi sprzedawali turystom 100g tłustej ryby z dwiema frytkami za 70 zł? Chyba każdy. A najgorsze jest to, że jak się nie wie gdzie iść, to rzeczywiście nad morzem człowieka oskubią. Ba, zwykłe knajpy są drogie. Bywam w Trójmieście parę razy w roku na kilka dni, znam polecane miejsca od miejscowych (czyli tanie w miarę i dobre), a i tak mój portfel protestuje przeciwko nagłemu skokowi wydatków. Zakopane pod tym względem jest o wiele bardziej przyjazne. 

Sprawdziliśmy kilka lokali kierując się czasem jedynie ocenami na Google Maps, a czasem po prostu na chybił-trafił. W ten drugi sposób odkryliśmy mały lokal o pięknej nazwie Kury i makarony - „Obiady domowe i makarony”. Brzmi może i niezbyt zachęcająco, ale serwują naprawdę świetne żarcie i za śmieszne pieniądze. Za 30 zł spokojnie kupicie obiad z napojem i to tak ogromny, że możecie go nie zmieścić. Naprawdę.



Spróbowaliśmy również Krupowej Izby, która mieści się na Krupówkach. To jest oczywiście nieco droższa knajpa, z pełną obsługą kelnerską, ale również z o wiele większym wyborem potraw. Tutaj trzeba się już liczyć z wydatkiem co najmniej 50 zł za obiad, ale w o wiele wyższej jakości. Porcje też są naprawdę słuszne. Około 120 zł wydaliśmy za obiad dla dwóch osób z lemoniadami żurawinowymi, kawą z lokalną nalewką oraz piwem ciemnym miodowym. Oczywiście najedliśmy się. Wręcz przejedliśmy. 


I to by chyba było na tyle… 😅Za rok też tam wrócimy!

sobota, 24 sierpnia 2019

„Piter. Wojna” – Szymun Wroczek

Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Szymun Wroczek
Tytuł: Piter. Wojna
Wydawnictwo: Insignis
Tłumaczenie: Paweł Podmiotko
Stron: 600
Data wydania: 18 kwietnia 2018


Przeczytałem już kilka książek z Uniwersum Metro 2033, w tym między innymi poprzednią książkę Szymuna Wroczka, czyli „Piter”. Tym razem postanowiłem zapoznać się nieco z Uniwersum Metro 2035, po lekturze dwóch innych książek z tego świata. „Piter. Wojna” jest częścią cyklu „Piter. Podziemny blues”, któremu - z oczywistych względów - bliżej poprzedniej części (cóż za odkrycie!) niż książce autora całego świata postnuklearnego metra. Przy okazji jest to dopiero pierwsza książka z nowego cyklu, więc w pewnym sensie odpowiada za jego odpowiednie otwarcie. Zapowiada się dobrze, chociaż mam nadzieję, że jednak Uniwersum Metro 2035 nie będzie aż tak… dynamiczne.

Wojna już raz starła niemalże całe życie z powierzchni ziemi. Dokładniej zepchnęła jego niedobitki na dół, do tuneli metra, gdzie resztka społeczeństwa znalazła schronienie. Jednak nie dane jej jest prowadzić swojej egzystencji w spokoju - podziały były, są i będą, o czym bardzo boleśnie przekonuje się petersburskie metro. Wojna ponownie pojawia się na ustach ludzi, zarówno zwykłych mieszkańców, jak i diggerów, obytych w walce i jej planowaniu. Jednak zawirowania pojawiają się nie tylko poniżej powierzchni, ale również i na niej. Ktoś w końcu musi przejąć panowanie nad tym wszystkim, co zostało po katastrofie nuklearnej, którą ludzie zgotowali sobie nawzajem. Jednak władza nad wszystkim niekoniecznie wpadnie akurat w ludzkie ręce…

„– Przeżycie to nieproduktywny cel, Maksymie”.

Całą książkę ukradł Uber, bez dwóch zdań. Postać skina jest tym, co najlepsze w całej powieści. Cięty język, szczypta (taka trochę sypnięta warząchwią) szaleństwa i niesamowicie twarda skóra w połączeniu ze stalowymi wręcz jajami to wspaniała mieszanka. Nie tylko potrafi rozbawić do łez, ale i pociągnąć całą akcję w odpowiedni sposób, dorzucając swoje mądrości oraz podejmując konkretne, szybkie decyzje. Po prostu nie da się go lubić, bez względu na to, czy ktoś zgadza się w pełni z wyznawaną przez niego ideologią, czy nią gardzi. Szymun Wroczek rozwinął tego bohatera jeszcze bardziej i zrobił to wręcz wspaniale. W pewnym sensie szkoda, że przyćmiewa on nieco inne postacie, chociaż na pewno ciekawie wykreowany jest również Tadżyk, małomówny, ale konkretny. Być może właśnie to ciągłe milczenie i odpowiednie reagowanie na bieżące wydarzenia przyciągają do niego uwagę.

Sama fabuła toczy się na trzech liniach i opowiada ogólnie rzecz biorąc losy wojny, która wybuchła w samym środku petersburskiego metra. Wydanie papierowe zawiera na skrzydełkach okładki mapę metra, urozmaiconą liniami ataku Wegan na poszczególne stacje wraz z datami oraz informacją, w jaki sposób się dane starcie zakończyło. W tym wszystkim osadzony został już wspomniany Uber z kompanami, Artem wraz z jego nowymi towarzyszami oraz znany już z „Pitera” Achmet. Nie powiem, żeby z początku wszystko było zrozumiałe i jasne. Trochę chaosu niestety wplotło się w opisywane przez autora wydarzenia i niestety dość mozolnie szło się przez pierwsze strony. Nie do końca było jasne co się gdzie dzieje, ani nie widać było związku pomiędzy poszczególnymi wydarzeniami. Na całe szczęście pociąg fabuły wjechał dość szybko na poprawny tor i można było czerpać przyjemność z lektury.

„»Nie jesteśmy przyzwyczajeni do zabijania«, pomyślał Artem. »Ale przywykniemy. Dobrze nam to wychodzi«”.

Sporą część powieści zajmują różnego rodzaju i kalibru strzelaniny oraz próby ucieczki bohaterów przez niebezpieczeństwami. W metrze toczy się w końcu wojna, która wiele osób próbuje wykorzystać do prywatnych porachunków. „Piter. Wojna” jest więc książka pełna akcji, za to brakuje jej nieco klimatu. Całe Uniwersum Metro 2033 bazuje właśnie na tym - na stworzeniu ciężkiego i mrocznego tła dla wydarzeń opisywanych w historii. Co prawda druga część Podziemnego Bluesa należy do zupełnie nowego Uniwersum Metro 2035, ale mam nadzieję, że taki schemat nie stanie się standardem. To jest jednak pewnego rodzaju wizytówka książek z postapokaliptycznego świata. Szkoda by było, gdyby twórcy przeszli na ciągłe strzelaniny i walki z mutantami lub ludźmi. Bardziej wartki przebieg akcji też jest potrzebny i jest miłym urozmaiceniem, ale jednak ten ciężar tła to jest to, przez co warto się przedzierać.

Zupełnie inna książka niż te, które do tej pory czytałem w ramach Uniwersum Metro 2033. Nawet mimo tego, że nie jest osadzona w moskiewskim metrze, to zwiastuje duże zmiany w nowym Uniwersum Metro 2035. Mam nadzieję, że w trzecim tomie trylogii Podziemny Blues Uber nie zostanie zepchnięty na drugi, czy wręcz trzeci tor. Ta postać robi robotę! „Piter. Wojna” mimo humoru dostarczonego przez tego czerwonego skinheada jest jednak dość ciężka, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę ciągłe strzelaniny lub inne potyczki między różnymi grupami osób. Nie do końca jasne bywają również powiązania pomiędzy wieloma postaciami, ale całość robi bardzo dobre wrażenie - dopracowanej i przemyślanej książki. Oby „Piter. Starcie bliźniąt” (o ile zachowa swój roboczy tytuł) wzięła wszystkie zalety drugiego tomu i pozbyła się jego wad!

Łączna ocena: 7/10





Cykl "Podziemny blues"

Piter | Piter. Wojna | Piter. Starcie bliźniąt


wtorek, 20 sierpnia 2019

[PREMIERA] „Skrzynia ofiarna” – Martin Stewart

„Skrzynia ofiarna” – Martin Stewart
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Martin Stewart
Tytuł: Skrzynia ofiarna
Wydawnictwo: YA!
Tłumaczenie: Helena Skowron
Stron: 400
Data wydania: 18 września 2019


Young Adult – zapewne niewiele osób spodziewało się ujrzeć te dwa słowa w opinii, która wyszła spod mojej ręki (klawiatury, pióra – „cokolwiek”). Jednak wcale nie jestem na bakier z literaturą młodzieżową – zazwyczaj nie jest to najbardziej ambitna lektura, ale potrafi sprawić mnóstwo przyjemności swoim o wiele prostszym podejściem do wykreowanego świata niż bardziej wymagająca literatura. Jeśli tylko jest w stanie opowiedzieć odpowiednią historię i stworzy bohaterów, których da się zapamiętać, to może się okazać wartościową książką. „Skrzynia ofiarna” od samego początku obiecywała może i niezbyt wyszukaną, ale intrygującą opowieść. Gdyby mnie blurb nie skusił, to bym nie sięgnął po tę pozycję. Muszę przyznać, że jest lepiej niż się spodziewałem.

Przyjaźń bywa bardzo mocnym spoiwem dla ludzi. Zwłaszcza jeśli została doprawiona nutą tajemnicy, która niekoniecznie powinna ujrzeć światło dzienne. Ludzie jednak w takich przypadkach mogą po wielu latach zacząć odczuwać negatywne skutki takiego spoiwa. Jeśli dojdzie przy tym do złamania złożonej kilka lat wcześniej przysięgi, to wszystko może skończyć się… dość krwawo. Sep, Arkle, Mack, Lamb i Hadley stanęli przed takim problemem, kiedy w cztery lata po pewnych wydarzeniach w lesie stają twarzą w twarz z serią niezbyt przyjemnych wypadków. Ciekawe jest więc, kto złamał przysięgę i poszedł do pewnej skrzyni samotnie lub co gorsza wyciągnął z niej to, co wcześniej włożył z własnej i nieprzymuszonej (choć wspartej senną wizją) woli.

„Maszerując tam, Roxburgh zrozumiał, co znaczy strach. Nie zwykłe wzdrygnięcie się na niespodziewany odgłos, ale prawdziwy, pierwotny strach – przeżuwanie rozumu przez pożółkłe zęby instynktu”.

Od razu czuć, że jest to powieść przeznaczona dla nieco młodszego czytelnika, ale o dziwo nie ocieka ogromną ilością emocji oraz uczuć. Może dlatego, że nie ma żadnego wątku miłosnego wyciągniętego na pierwszy plan. Mamy oczywiście problemy związane z przyjaźnią (lub jej brakiem, zależy jak na to spojrzeć) i jakby nie patrzył cała książka opiera się właśnie na motywie przyjaźni między młodymi ludźmi, ale nie dostajemy nią w twarz. Autor skupił się na przedstawieniu wydarzeń, na zbudowaniu pewnego rodzaju cięższego klimatu, który gęstnieje z każdą kolejną stroną książki. Daleko „Skrzyni ofiarnej” do horroru, chociaż wydaje mi się, że ma jego cechy. No dobra, w sumie sporo cech. Martin Stewart skupia się bowiem na stworzeniu bańki, w której zamyka czytelnika oraz bohaterów książki. Takiej bańki, w której nawet oddychanie wydaje się być zbyt trudne. Uważając rzecz jasna na pewne granice, które stawiane są w powieściach dla młodzieży.

To, co mi zgrzytało, to na pewno co chwilę pojawiające się w moich myślach nawiązanie do „To” Stephena Kinga. Nie zrozumcie mnie proszę źle – to kompletnie inna historia, inne osoby o innych osobowościach i w ogóle. Cóż, ale wiecie – coś, co powtarza się co X lat i nie należy do przyjemnych wydarzeń, nastolatkowie, których historia jest ukazana w dwóch wersjach (ze skokiem paru lat do przodu), małe, niemalże zapomniane przez ludzkość miasteczko. Ciężko nie skojarzyć. Nie wiem na ile opowieść o klaunie stała się inspiracją dla autora do napisania „Skrzyni ofiarnej”, ale coś za często widziałem w głowie linie prowadzące do jednej z moich ulubionych książek Mistrza Grozy. Nawet jeśli ciężko mi byłoby się doszukać jawnych zrzynek, to całokształt zdecydowanie zbyt mocno przypomina starą powieść Kinga. I to bez względu na to, czy takie było zamierzenie autora, czy jest to całkowity przypadek.

Duże propsy należą się tłumaczce za przypisy, które zrobiła w najbardziej newralgicznych momentach. Martin Stewart postanowił dość porządnie przyłożyć się do osadzenia akcji w latach 80. XX oraz 40. XX wieku, więc pojawia się kilka charakterystycznych dla tamtych czasów organizacji czy innych smaczków. Na szczęście ich liczba nie przekracza granic dobrego smaku – ot, po prostu kilka zgrabnie wplecionych nazw czy sloganów, które rzeczywiście brzmią, jakby mogły pojawiać się w codziennych rozmowach osób żyjących w tamtych czasach. Helena Skowron wyłapała te, którym warto nadać lekki rys historyczny, aby miały one w ogóle dla czytelnika jakikolwiek sens. Bez zbędnego rozwlekania, krótko, zwięźle, w żołnierskich słowach. Jak porządny raport – kilka słów, które potrafią przekazać absolutnie wszystko, co konieczne w danej chwili.

„Sep obrócił się i ujrzał drugiego psa – z poszarpanym ciałem i wnętrznościami wlekącymi się po drodze – który wyskoczył do przodu i zatopił kły w jego nodze”.

Mimo, że jest to powieść przeznaczona dla młodzieży, to autor nie ucieka od krwi, flaków i całej reszty nieprzyjemnych elementów wielu horrorów. Nie jest to żaden slasher, w którym wszystko opiera się na latających wszędzie jelitach, ale miłym zaskoczeniem jest sam fakt, że takie rzeczy pojawiają się w książce. „Skrzynia ofiarna” w fajny sposób łączy nieco infantylne podejście do otaczającego nas świata (wiele uproszczeń i przymykanie oka na pewno nieścisłości fabularne) z bardziej „mrocznymi” elementami, które można znaleźć w literaturze dla dorosłych. Jakkolwiek dziwnie by nie brzmiał taki podział w dzisiejszych czasach… W każdym razie jak widać nie jest to tylko delikatna, spokojna książeczka, która opowiada o miłości i przyjaźni. Jeśli chcecie komuś podarować serce, to tutaj podarujecie je dosłownie i w przenośni.

Powieść ta jest dla mnie naprawdę sporym zaskoczeniem. Kiedy przyszło mi do jej podsumowania byłem naprawdę pozytywnie nastawiony. Świadom jestem tego, że dla osoby, która przeczytała w swoim życiu mnóstwo książek, „Skrzynia ofiarna” nie będzie czymś odkrywczym, co wskoczy w ścisłą topkę ulubionych książek. Jednak kiedy próbuję na nią spojrzeć bardziej obiektywnie, to jest to naprawdę bardzo dobra pozycja dla młodzieży. Zarówno sama historia, jak i jej przedstawienie może wciągnąć młodszego czytelnika, a elementy gore zapewne też w pewnym stopniu przyciągną. Przy okazji nie zanudzi bardziej wymagającego czytelnika. Motyw przyjaźni jest przy okazji bardzo sensownie poprowadzony i ludzie w każdym wieku mogą wyciągnąć z niego bardzo merytoryczne wnioski – co jest dodatkowym plusem. 

Łączna ocena: 7/10


Za możliwość przeczytania dziękuję

sobota, 17 sierpnia 2019

„Infekcja: Genesis” – Andrzej Wardziak

„Infekcja: Genesis” – Andrzej Wardziak
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Andrzej Wardziak
Tytuł: Infekcja. Genesis
Wydawnictwo: Pascal
Stron: 464
Data wydania: 6 lipca 2016


Tematyka apokalipsy zombie została przerobiona już niemalże na wszystkie możliwe sposoby – od strasznych lub odrażających scenariuszy, poprzez klasyczne trzymające w napięciu opowieści, a zakończywszy na groteskach oraz utworach ogólnie uważanych za zabawne. Od czasu do czasu lubię sobie przeczytać lub obejrzeć jakieś dzieło z żywymi trupami, a że trochę różnych tytułów już zaliczyłem, to siłą rzeczy na każdą nową powieść patrzę przez pryzmat innych, przeczytanych już tytułów. „Infekcja: Genesis” jest jednak w pewnym sensie czymś nowym dla mnie – nie miałem bowiem do czynienia jeszcze nigdy z apokalipsą zombie osadzoną w Polsce. Niby tylko miejsce, ale jednak robi ogromną różnicę, o czym przekonałem się w trakcie lektury. Samą książkę jednak mogę określić jako dającą nadzieję na lepsze jutro.

Kolejny, spokojny dzień w Warszawie. Wszędzie korki i kłębowiska spieszących się ludzi, zatłoczone metro, a gdzieś w samym środku codzienności rozpoczyna się apokalipsa. Ci, którzy nie znaleźli się w złym miejscu lub po prostu mają resztki instynktu samozachowawczego dają radę przetrwać pierwsze godziny początku końca. Walka o przetrwanie będzie trudna, bez względu na to, czy jesteś komandosem, policjantem, nastolatką czy pracownikiem korporacji. Musisz dać z siebie wszystko i dosłownie iść po trupach, aby wyrwać śmierci kolejne minuty własnego życia. Tak po prostu, w samym środku Polski.

„Przecież gdy się dostanie strzał w klatkę piersiową i to z odległości paru metrów, to nie wypada dalej się normalnie poruszać i w dodatku upiornie jęczeć. Należy się grzecznie położyć i wykrwawić, ewentualnie od razu wyzionąć ducha”.

Przebieg wydarzeń obserwujemy z perspektywy kilku osób, wspomnianych na okładce książki. Naszymi bohaterami będą komandos przebywający aktualnie na urlopie, młody fan ciężkich brzmień, nastolatka znająca sztuki walki, policjant ze swoją młodą żoną oraz pracownik korporacji, tak stereotypowy, że aż boli. Wbrew pozorom tak różne osoby nie spotkają się od razu w jakichś ckliwych okolicznościach – o nie, będa walczyć o przetrwanie osobno! Mamy więc właśnie perspektywę wielu osób, przedstawianą na przemian, w różnych miejscach Warszawy. Począwszy od mostów, przez węzły komunikacyjne, mieszkania w blokach, a zakończywszy na warszawskim metrze. Pod tym względem więc zdecydowanie na nudę narzekać nie można.

Po lekturze „Infekcji: Genesis” zaczynam jednak rozumieć dlaczego w niemalże żadnej książce czy filmie nie ma pokazanych początków apokalipsy. Jak to się w ogóle stało, gdzie był pacjent 0 i w jaki sposób infekcja zaczęła się rozprzestrzeniać. Prawie nigdy nie widzimy jako odbiorcy tych pierwszych godzin, kiedy ludzie nie do końca jeszcze zdają sobie sprawę z tego co się dzieje. Andrzej Wardziak postanowił pokazać czytelnikom właśnie to. Cóż, na pewno jestem wdzięczny za to, że autor spróbował. Niestety początek jest pieruńsko nudny, chociaż nie sądzę, żeby to była akurat wina autora. Po prostu akcji jest o wiele za mało, a klimatu nie ma na czym zbudować. Dopiero po około dwustu stronach zaczyna się coś dziać, kiedy apokalipsa zaczyna już się rozkręcać na całego i nie wiadomo kiedy i skąd wyskoczą kolejne żywe trupy.

Używaliście kiedyś broni palnej? Może chociaż mieliście ją w rękach? A coś większego od broni krótkiej? Jeśli odpowiedź na któreś z tych pytań brzmi „tak”, to podczas lektury „Infekcji: Genesis” możecie kręcić nosem na klasykę błędów w tego typu powieściach – absolutnie każdy, łącznie z nastolatkami, którzy nawet ugotować obiadu nie potrafią, nagle wiedzą doskonale jak posługiwać się bronią. Ba, karabinami, strzelbami, pistoletami, rewolwerami, pewnie granatnikami też. Bo i czemu by nie! Odbezpieczyć, przeładować, strzelić, oczywiście wiadomo doskonale jak to zrobić w każdym rodzaju broni. Podobnie wygląda sytuacja z kodami na nieśmiertelność, jak to lubię nazywać. Skok z któregoś piętra? Żaden problem, zawsze zero obrażeń. Bieganie w totalnej ciemności, w miejscach pełnych różnych gratów? No spoko, nawet się o żadną przeszkodę człowiek nie otrze. Chociaż tyle dobrego, że z celnością podczas strzelania bywało różnie. Klasyka gatunku chciałoby się rzec.

„Ciemny strumień posoki spływał brukiem wprost do rynsztoka, meandrując pomiędzy otoczakami ludzkich wnętrzności, walającymi się bezpańsko po bruku”.

Na całe szczęście akcja zagęszcza się i dość porządnie gdzieś w połowie książki – miejscami naprawdę przyprawiając o dreszczyk emocji. Daleko jej co prawda do porządnych scen pościgów zombiakowych znanych z „Przeglądu Końca Świata” czy gęstej atmosfery pojawiającej się tu i ówdzie w „Apokalipsie Z”, ale ma jednak swój urok i potrafi przykuć uwagę. Gdzieś w tle majaczy też pewnego rodzaju intryga polityczna, a bohaterowie szybko przekonują się, że chodzące trupy to nie jedyne zagrożenie, na jakie muszą uważać. „Infekcja: Genesis” pokazuje też, że nie bez powodu są tylko dwa tomy i Andrzej Wardziak doskonale wiedział jak chce poprowadzić całą historię. Ba, przemyślał nawet bohaterów! Postacie są raczej konkretne i w większości scen zachowują się mniej więcej spójnie, a do tego w większości przypadków można się pokusić o narysowanie portretów psychologicznych.

Ideał to to nie jest, ale jako pierwsze spotkanie z apokalipsą zombie, która wybuchła na naszej polskiej ziemi jest całkiem spoko. Zapewne osobom, które nie przeczytały w życiu żadnej takiej historii może się bardzo spodobać – akcja dzieje się szybko, nie ma nudnych fragmentów, autor nie zanudza długimi opisami. Fani żywych trupów mogą czuć niedosyt, zwłaszcza na samym początku. Tenże jednak jest jednocześnie wadą i zaletą książki, pokazuje bowiem w szczegółach początki takiego wydarzenia z perspektywy wielu różnych osób i miejsc. Na pewno też druga część zapowiada się dość interesująco, zwłaszcza zważywszy na cliffhanger, którym Andrzej Wardziak częstuje czytelnika na ostatniej stronie. Dobre, choć nie powalające – mam nadzieję, że druga część będzie jeszcze lepsza.

Łączna ocena: 6/10






Cykl "Infekcja"