W sumie przyznam szczerze, że początkowo nie pomyślałem, żeby wrzucić krótką fotorelację na bloga z mojego niedawnego wypadu wakacyjnego. Dopiero Oxfordka podrzuciła mi ten, jakże oczywisty, pomysł. W końcu blog nie samymi książkami musi stać, a udało mi się zrobić parę fajnych fotek, które być może zachęcą Was do wizyty w naszych pięknych, polskich Tatrach. Tylko spróbujcie poza sezonem, bo tłumy są naprawdę nieziemskie… 😅Postaram się w niniejszym wpisie zostawić jak najmniej tekstu, a jak najwięcej zdjęć. Lekkie zarysowanie tego co i gdzie zwiedzaliśmy jednak się przyda, a przy okazji chciałbym podzielić się wrażeniami nie tylko z samych górskich szlaków, ale i Zakopanego, abyście w razie czego mogli się uczyć na moich błędach.
Swego czasu jeździłem w góry co roku – głównie właśnie Tatry. Były to wycieczki zorganizowane, dwutygodniowe, więc nie musiałem się martwić o takie rzeczy jak nocleg, wyżywienie czy transport. Jak się okazuje można się nieźle naciąć, ale o tym na koniec – dla najwytrwalszych lub tych, którzy chcą się tego i owego dowiedzieć! W związku z tym, że Tatry od samego początku uwielbiałem, a do tego wiem gdzie warto iść i które szlaki są dobre dla początkujących, to wybór padł właśnie na Zakopane. Wypad zrobiliśmy bardzo krótki, bo raptem trzydniowy, ale i tak udało się zobaczyć to i owo.
Niektóre z prezentowanych zdjęć zostały lekko zmodyfikowane, głównie żeby były „lepszej jakości” (wyostrzenie, lekkie nasycenie kolorów, pozbycie się lekkich zamgleń czy rozjaśnianie), ale większość jest kompletnie nieruszona. Jestem po prostu zbyt leniwy, a do tego zapewne i tak Blogger/Facebook/cokolwiek gdzie to wyląduje zetnie jakość. Pewnie jednak rozpoznacie te zmodyfikowane. 😁
UWAGA! Ta strona może wczytywać się bardzo długo ze względu na sporą liczbę dużych obrazków! Nie chciałem ich przycinać ani zmniejszać ich jakości.
DZIEŃ 1.
Pierwszy dzień to – a jakże – Morskie Oko. Nie bez powodu Palenicę Białczańską nazywają ostatnio Wrotami Rzeźni. Jest rzeźnia. Multum osób, a parking już zawalony. Nie jedźcie tam samochodem. Busy kursują co dosłownie 5 do 10 minut z dworca PKS. Szkoda Waszych nerwów na stanie w korku do parkingu a potem szukanie miejsca na mega zatłoczonych placach.
Plan był bardzo prosty i zrealizowany w 100% – Palenica Białczańska -> Morskie Oko -> Czarny Staw pod Rysami -> Morskie Oko -> Palenica Białczańska. Po drodze rzecz jasna sławne Wodogrzmoty Mickiewicza!
Mieliśmy farta, bo pierwszego dnia była mega lampa. Słońce waliło po prostu jak oszalałe, co miało swoje plusy w postaci przepięknych widoków, a minusy w postaci… gorąca. Zwłaszcza jak się szło nie osłoniętymi fragmentami drogi asfaltowej… Jednak dojście do Morskiego Oka i piękne widoki zarówno na sam staw jak i na piętrzące się za nim Mięguszowieckie Szczyty były tego warte. Co prawda „plaża” cała zasłana turystami, no ale cóż – taki mamy klimat i trzeba się z tym liczyć. W końcu sami dorzuciliśmy kolejne cegiełki do tłumu!
Długo jednak nie zasilaliśmy tłumów i ruszyliśmy czerwonym szlakiem wokół Morskiego Oka. Jednak to nie jego okrążenie było naszym celem, ale wdrapanie się na Czarnostawiański Kocioł, gdzie podziwiać można Czarny Staw pod Rysami. Samo podejście jest dość proste z technicznego punktu widzenia, ale mega męczące. Wchodzi się po czymś w rodzaju schodów z kamieni, miejscami trzeba też sobie pomóc ręką. Przewyższenie wynosi bodaj 185 metrów, a już z oddali widać że może nie być tak łatwo. Szlak prowadzi zakosami, chociaż w zimę pokonuje się go w linii prostej – po prostu ginie pod śniegiem i lodem, więc raki na nogi, czekan w dłoń i byle do góry. 😁
|
To pośrodku to właśnie Czarnostawiański Kocioł – tam się wybraliśmy! |
Po wdrapaniu się na górę ponownie witają nas przepiękne widoki. No i zasapany głos mojej ładniejszej połówki, która wspominała coś o utopieniu mnie za brak ostrzeżenia, że może być ciężko. 😅A przepiękne widoki to są tutaj ze wszystkich stron! Patrząc na wprost, na Czarny Staw, mogliśmy obserwować wspaniałe Żabie Szczyty, Niżnie Rysy oraz oczywiście same Rysy (które z tej perspektywy są malutkie – kto znajdzie je na zdjęciach i wskaże poprawnie? 😁). Z prawej strony zaś góruje nad stawem Kazalnica, ze swoimi ponad pięciuset metrowymi, niemal pionowymi ścianami (ja chcę tam wejść!). Gdy się odwróciliśmy widać było Morskie Oko w całej okazałości, wraz z Mięguszowieckimi Szczytami czy Opalonym Wierchem. Coś przepięknego, dla takich widoków warto się tam wdrapać.
Powrót to po prostu odwrócenie tego, jak przyszliśmy – czyli w dół po kamieniach, wokół Morskiego Oka (można obejść całkowicie, my akurat wróciliśmy tą samą drogą), no i asfaltówką do Palenicy Białczańskiej.
Wyruszyliśmy dość, bo dopiero o 10:30 byliśmy na Palenicy, więc z powrotem na parkingu byliśmy chyba koło 17:30 o ile dobrze pamiętam. Nie spieszyliśmy się więc jak widzicie. A po powrocie do pensjonatu oczywiście relaks i książka. 😁
DZIEŃ 2.
Początkowo w planach była Dolina Chochołowska z wejściem na Grzesia. Jednak jesteśmy za duże mieszczuchy, które się na kanapach rozleniwiły, więc Morskie Oko z Czarnym Stawem pod Rysami dały nam popalić. 😅Skończyło się więc na przechadzkach po mieście. Jako że mieszkaliśmy blisko Sanktuarium Matki Bożej Fatimskiej na Krzeptówkach, to zaczęliśmy wycieczkę od niego. Bardzo ładne Sanktuarium, ze wspaniałymi witrażami. Niewielkie, ale warte zobaczenia.
Kolejnym punktem programu była – a jakże – Wielka Krokiew! Wejście na nią kosztuje 15 zł (bilet normalny) lub 10 zł (bilet ulgowy) i w tej cenie można sobie albo wejść o własnych siłach na górę i zejść, dostać się na trybuny i obejrzeć panoramę Zakopanego z platformy na samej górze, albo skorzystać z wyciągu krzesełkowego.
My na górę weszliśmy o własnych siłach, gdyż po drodze jest wiele punktów widokowych, z których można podziwiać poszczególne części samej skoczni, jak i panoramę Zakopanego. Na górze posiedzieliśmy chwilę, zjedliśmy sobie coś i postanowiliśmy śmignąć w dół wyciągiem krzesełkowym – żadne z nas wcześniej nie jechało takim wyciągiem, więc czemu by nie spróbować! Widoki też świetne, chociaż większość zasłaniały drzewa. Jednak samo poczucie wysokości też fajne.
Ostatnim punktem programu był spacer w stronę Krupówek, z oglądaniem Zakopanego. Tak po prostu. Po drodze wstąpiliśmy do Górskiego Diamentu, całkiem sporej, na wpół otwartej (coś w rodzaju wielkiej altany) restauracji, gdzie skusiliśmy się na desery. Przepyszne! Jednak to, co zwraca też uwagę na ten lokal to wystrój. Żałuję, że zrobiłem tylko jedną i to kiepską fotkę, ale oczywiście więcej zdjęć możecie zobaczyć w Google Maps. Wygląd sugeruje pozostawienie kupy siana na miejscu przy zakupie małej herbaty, ale jest wręcz przeciwnie – ceny są względnie normalne. Za dwa desery (z czego jeden taki przeogromny, w pucharze, nie podołałem) oraz napoje zapłaciliśmy około 60 zł. Ogólnie polecam!
A Krupówki jak to Krupówki – stragany, sklepy i słynny potok przy Góralskich Sukiennicach. 😁
Na koniec postanowiliśmy skoczyć jeszcze na Międzynarodowy Festiwal Folkloru Ziem Górskich, który się wówczas odbywał w Zakopanem. Było sporo rękodzieła z różnych krajów, chociaż najdłużej się zakręciliśmy przy instrumentach muzycznych. Wcześniej udało nam się posłuchać jak brzmi jeden z nich na scenie – niestety nie przypomnę sobie jego nazwy…
DZIEŃ 3.
To był już taki dzień do relaksu, chociaż chcieliśmy zaliczyć klasyczną pętlę Doliny Strążyskiej, Sarniej Skały i Doliny Białego. Nie było zresztą już co szaleć, bo prognozy zapowiadały przelotne deszcze od południa. Nie było więc sensu pchać się gdzieś na dalszy szlak, zwłaszcza że na następny dzień zapowiadali burze. Niestety ten następny dzień, czyli czwartek 22.08.2019 roku, okazał się bardzo tragiczny w skutkach dla kilkudziesięciu osób będących w drodze na Giewont, kiedy to około godziny 14:00 piorun uderzył w krzyż na szczycie góry i energia przeniosła się na łańcuchy.
Środa zaczęła się nawet dość pogodnie, jednak wiedzieliśmy, że koło południa coś tam chluśnie. I tak cały czas w plecakach mieliśmy zarówno softshelle, jak i kurtki przeciwdeszczowe i pokrowce na plecaki (nawet w słoneczny poniedziałek – nigdy nie wiadomo kiedy w górach nastąpi załamanie pogody), więc deszcz nam nie był groźny. Przed 10:00 (a nawet chyba koło 9:30) byliśmy już przy wejściu do Doliny Strążyskiej. Początkowo słońce ładnie oświetlało wszystko wokół, a że szlak był mega prosty, to aż się chciało iść.
Odbiliśmy oczywiście do Wodospadu Siklawica, gdzie można było poczuć pierwsze „niezbyt przyjemne” efekty dużej wilgotności – kamienie na szlaku były dość śliskie. Jednak na miejscu i tak było sporo osób. Z tego właśnie powodu nie widzicie poniżej wodospadu w całej okazałości – na dole było sporo ludzi…
Dalej od Polany Strążyskiej droga zaczęła być nieco… bardziej wymagająca. Ponownie pojawiły się życzenia rychłej śmierci pod moim adresem, wypowiadane przez moją ładniejszą połówkę. 😅Szlak bowiem piął się w górę kamiennymi schodami utworzonymi z kamieni. Klasycznie – zakosami. Tak było aż do Czerwonej Przełęczy, więc dał w kość. Głównie jednak z powodu wszechogarniającej mgły. Szlak był oczywiście doskonale widoczny, ale wilgoć czuć było w powietrzu. Koszulka zrobiła mi się w moment mokra i nie było czym oddychać. Jak doszliśmy do Czerwonej Przełęczy, skąd już tylko 10 minut marszu dzieliło nas od Sarniej Skały, postanowiłem zmienić koszulkę na Softshella – po prostu t-shirt był za mokry. Zresztą i tak temperatura zaczęła spadać. Oboje więc ubrani już w softshelle zaczęliśmy się wspinać do góry.
Tutaj mała dygresja. Już na tym etapie (było przed południem, może 11:30) pogoda zaczynała się psuć. Mimo to byliśmy jednymi z nielicznych osób, które posiadały jakikolwiek ekwipunek. Pół biedy kiedy ludzie mieli takie cieniutkie peleryny przeciwdeszczowej. Jednak widok zmoczonych dzieci drałujących pod górę w jakichś prostych butach sportowych i koszulce na krótki rękaw był smutny. A przypominam, że nie była to nagła zmiana pogody, tylko informacja zapowiadana w prognozach już na dzień wcześniej. Góry to nie wyprawa do pobliskiego parku – pamiętajcie o tym. Nawet krótkie szlaki potrafią dać w kość przy pogorszeniu pogody.
W każdym razie udało się dotrzeć na szczyt dość szybko, gdzie chwilę odpoczęliśmy. Normalnie z Sarniej Skały doskonale widać Giewont i przy dobrej pogodzie dostrzec można ludzi kręcących się przy krzyżu. Niestety wszędzie było mleko, więc – cóż – widać było ledwo turnie Sarniej Skały.
Powrót Doliną Białego nie był wcale taki prosty. Okazało się, że na dole sobie popadało, więc szlak był naprawdę śliski i łatwo można było zjechać tyłkiem (nawet mimo, że jest on technicznie wręcz banalnie prosty). Zaczęliśmy schodzić koło południa, może trochę przed i na dole byliśmy chyba w okolicach 14:00. Normalnie tę trasę się szybciej pokonuje, no ale, rozumiecie – ślisko. 😅Wyszliśmy tuż przy Wielkiej Krokwi i już powolnym spacerem ruszyliśmy na jakieś jedzenie, a potem na zasłużony odpoczynek do pensjonatu. Oczywiście cały czas lekko padało.
PODSUMOWANIE
Łącznie udało nam się przejść około 55 kilometrów (nie tylko szlakami, ale również po mieście), więc wcale nie tak dużo. Najdłużej poza pensjonatem byliśmy oczywiście w poniedziałek, gdzie na samym szlaku spędziliśmy około 7 godzin. Czyli w sumie i tak krótko. 😅Na pewno wrócimy jeszcze nie raz w góry, zwłaszcza że mojej ładniejszej połówce się spodobało, mimo złorzeczenia, które na „trudniejszych” częściach szlaków się pojawiały. Tylko następnym razem na pewno na dłużej! Jeszcze wiele atrakcji przed nami.
WNIOSKI
Ostatni raz byłem w Tatrach ponad 10 lat temu. Jak wspominałem już na początku, wiele się zmieniło od tamtego czasu, a na część rzeczy nie musiałem wtedy zwracać uwagi. Po tym krótkim wypadzie wyciągnąłem parę wniosków, których postaram się nie zapomnieć.
Taxi jest drogie jak cholera
Tak, taksówki są naprawdę drogie jak cholera. 8 zł za „trzaśnięcie drzwiami” to takie minimum. 5 zł za kilometr to standard. Mieszkaliśmy w pięknej okolicy, w Kościelisku, gdzie była cisza i spokój (oraz ładny widok na góry), ale oznaczało to, że trzeba się poruszać taksówkami. Ubera ani Bolta nie ma i pewnie nie będzie, komunikacja miejska jeździ raz na godzinę. Są oczywiście busy, które lecą w stronę Doliny Chochołowskiej, ale nie zawsze można dojść do odpowiedniego przystanku. Ewentualnie nie zawsze się chce. Wyszło więc na to, że na same przejazdy taksówkami wydaliśmy niecałe trzy stówy, co stanowiło znaczny procent całego budżetu.
Lepiej więc wynająć sobie coś w centrum Zakopanego, nawet jeśli będzie drożej (a na pewno będzie), bo różnicę w cenie pokryje się w taksówkach.
Śniadanie w cenie? Sprawdź od której godziny!
Mieliśmy wykupiony pobyt ze śniadaniami – takie już przyzwyczajenie. Nie wzięliśmy pod uwagę jednak tego, od której godziny śniadania są serwowane i nie zapytaliśmy wcześniej. Dobrze więc, że nie mieliśmy długich tras (chociaż jakby Chochołowska doszła do skutku to mogłoby tu być różnie). Śniadania u nas były bowiem serwowane dopiero od 8:30 rano, więc musieliśmy swoje plany ruszania między 8:00 a 9:00 nieco zmodyfikować. Jedzenie jednak było tak pyszne, że mogliśmy to przeżyć!
Zawsze więc albo wcześniej się należy dopytać w jakich godzinach są śniadania, albo z nich zrezygnować i samodzielnie je przygotować – im wcześniej wyruszy się na szlak, tym lepiej.
Cóż, i tutaj mamy piękne przejście do kolejnego wniosku…
Ruszaj na szlak jak najwcześniej!
Nie tylko dlatego, że niektóre trasy są długie. Nawet na te krótkie, jak wyprawy na regle Tatr, warto wyjść jak najwcześniej z dwóch głównych powodów:
- Ludzie są z natury leniwi i nie ruszają zbyt wcześnie, więc im wcześniej wyjdziemy, tym mniej ludzi będzie na szlaku.
- Od rana nie ma takich upałów, więc jeśli trafimy na ładną lampę, to dopiero na koniec naszej wędrówki.
Nie ma co się bać cen w knajpach
Kto nie słyszał legend nadmorskich, jakoby lokalsi sprzedawali turystom 100g tłustej ryby z dwiema frytkami za 70 zł? Chyba każdy. A najgorsze jest to, że jak się nie wie gdzie iść, to rzeczywiście nad morzem człowieka oskubią. Ba, zwykłe knajpy są drogie. Bywam w Trójmieście parę razy w roku na kilka dni, znam polecane miejsca od miejscowych (czyli tanie w miarę i dobre), a i tak mój portfel protestuje przeciwko nagłemu skokowi wydatków. Zakopane pod tym względem jest o wiele bardziej przyjazne.
Sprawdziliśmy kilka lokali kierując się czasem jedynie ocenami na Google Maps, a czasem po prostu na chybił-trafił. W ten drugi sposób odkryliśmy mały lokal o pięknej nazwie Kury i makarony - „Obiady domowe i makarony”. Brzmi może i niezbyt zachęcająco, ale serwują naprawdę świetne żarcie i za śmieszne pieniądze. Za 30 zł spokojnie kupicie obiad z napojem i to tak ogromny, że możecie go nie zmieścić. Naprawdę.
Spróbowaliśmy również Krupowej Izby, która mieści się na Krupówkach. To jest oczywiście nieco droższa knajpa, z pełną obsługą kelnerską, ale również z o wiele większym wyborem potraw. Tutaj trzeba się już liczyć z wydatkiem co najmniej 50 zł za obiad, ale w o wiele wyższej jakości. Porcje też są naprawdę słuszne. Około 120 zł wydaliśmy za obiad dla dwóch osób z lemoniadami żurawinowymi, kawą z lokalną nalewką oraz piwem ciemnym miodowym. Oczywiście najedliśmy się. Wręcz przejedliśmy.
I to by chyba było na tyle… 😅Za rok też tam wrócimy!