poniedziałek, 17 maja 2021

„Wszystko pochłonie morze” – Magdalena Kubasiewicz

„Wszystko pochłonie morze” – Magdalena Kubasiewicz
Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Magdalena Kubasiewicz
Tytuł: Wszystko pochłonie morze
Wydawnictwo: Uroboros
Stron: 412
Data wydania: 14 kwietnia 2021

Już dość długa chwila minęła, odkąd ostatni raz sięgnąłem po taką odświeżającą, polską młodzieżówkę. Właśnie to sobie najbardziej cenię w pozycjach wydawanych przez Uroboros – nie są to mega ambitne książki, które wymagają od czytelnika pełnego skupienia i dogłębnego zrozumienia poruszanych tematów. Są to najczęściej lekkie, ale klimatyczne i bardzo wciągające pozycje, które pozwalają odpocząć od cięższego kalibru dzięki swoim walorom, wśród których można wymienić piękny język, dobrze skonstruowany świat oraz często nietuzinkowe podejście do historii. Wszystkie te określenia pasują do „Wszystko pochłonie morze”, co bardzo mnie cieszy.

W świecie, w którym Siedem Wież Em-Da-Nana runęło już wieleset lat temu, do tej pory można odczuć echo magii, która towarzyszyła potężnemu czarownikowi. Leto Drakin nie dorównuje mocą nieżyjącemu już magowi, jednak jest wystarczająco potężny, aby władać żywiołem wody z mistrzowską wręcz wprawą. Jego umiejętności nie chronią jednak ani księcia, ani przyjaciela Leta przed niebezpieczeństwem. W świecie pełnym magii, po którym dawno temu chodziły syreny, nie ma jednak miejsca nawet na najmniejszy błąd. Chyba że chce się stracić nie tylko własne życie, ale również życie przyjaciół takich jak Aletha.

Przede wszystkim czuję w tej książce to, co czułem w poprzedniej powieści napisanej przez Magdalenę Kubasiewicz, czyli „Gdzie śpiewają diabły” – mega klimat. Trudno to ująć w słowa, ale kiedy czytałem „Wszystko pochłonie morze”, to nawet bardziej dynamiczne sceny, w których dochodzi do walki, są zasłonięte jakby delikatną mgiełką, która spowalnia wszystko i każe się po prostu nacieszyć chwilą. Tak, jakby faktycznie jakiś syreni czar został rzucony na czytelnika, żeby go unieruchomić i przywiązać do książki po wsze czasy. W sensie dosłownym i przenośnym. Mega fajna sprawa i wspaniała odmiana od ciągłego budowania napięcia – tu się po prostu płynie.

Wiecie, czego mi tu najbardziej brakuje? Tak naprawdę najmocniej, jak się tylko da? Mapy. Nie było jej ani w e-booku, ani w finalnym egzemplarzu. To są właśnie momenty, w których człowiek uświadamia sobie, jak bardzo ważna jest kartografia w służbie fantastyki. W książce pojawiało się sporo miejsc, nie tylko istniejących na terenie władanym przez księcia, ale również wrogowi czy sojusznicy, tacy jak Wyspy Lata lub Ard Yarch. Do tego dość istotną rolę odgrywa pewna wyspa, której również nie umiem sobie usytuować na mapie świata. Jeśli nie wiecie, że potrzebujecie takich rzeczy, przeczytajcie najnowszą powieść Magdaleny Kubasiewicz – być może docenicie mapy w innych książkach!

Świat wykreowany przez autorkę nie jest może jakoś szczegółowo opisywany, ale nad jednym warto się pochylić – nad detalami. Zazwyczaj twórcy próbują pokazać jakieś fundamentalne zasady panujące w uniwersum, natomiast Magdalena Kubasiewicz skupiła się nad szczegółami, taki jak obrzędy pogrzebowe czy wierzenia z nimi związane. W pewnym sensie czymś „większym” może być przedstawienie historii bóstw (w niezbyt rozbudowanej wersji, no ale jednak), bo w końcu to – jakby nie patrzył – są podstawy mitologii, jednak to te detale robią najlepszą robotę. Świetnie współgrają z taką spokojną, płynącą form powieści. Chociaż wiecie, czego mi brakowało i to mocno? Opisu jak dokładnie działa i na czym się opiera magia. Ona po prostu jest, a tak nie powinno być – chociaż plusem jest to, że magia żywiołów wydaje się wykorzystywać konkretny żywioł z najbliższej okolicy maga. Choć i to chyba nie zawsze…

Najmocniejsza i najlepsza część pojawia się jednak na samym końcu! Mam tylko mały problem, bo nie jestem w stanie przekazać swoich myśli bez żadnych spoilerów, więc jestem zmuszony trochę tak… kluczyć słowami. Żeby Wam za dużo nie zdradzić, ponieważ dla wielu osób może to być naprawdę zaskoczenie. Do tego pewnie spora część będzie się zastanawiała, czy to się naprawdę wydarzyło, czy może jednak nie. Jak się to rozwinie? Będzie nagły zwrot akcji, czy to dokładnie tak ma być? W mojej opinii autorka wybrała najlepsze wyjście z tej sytuacji, którą sama (świadomie) stworzyła. Chapeau bas!

Jest to naprawdę przyjemna lektura, zabierająca nas w świat pełen magii, starych legend, historii oraz intryg. Ciekawe połączenie, prawda? To był bardzo miły czas, który spędziłem przy lekturze – co najbardziej fascynujące, ani razu książka nie próbowała mnie, ani zniechęcić, ani zachęcić. Mam na myśli brak momentów znudzenia oraz brak takich cliff hangerów na końcu rozdziałów, które kazałyby mi czytać i czytać. Jeśli można powieść porównać do człowieka, to „Wszystko pochłonie morze” byłaby miłą, nienachalną osobą, z którą fajnie się spędza czas, ale która nie jest mocno absorbująca. Pozwala Ci cieszyć się chwilą i jednocześnie skupić się na swoich sprawach, kiedy spotkanie się zakończy. Bardzo mi brakuje takich książek.

Łączna ocena: 7/10




Za możliwość przeczytania dziękuję



poniedziałek, 10 maja 2021

Bardzo chcę! #80 – „Wyspa zombie” Øystein Stene

Źródło: Lubimy Czytać

No dobra, chyba wystarczy na jakiś czas tych wszystkich okołomedycznych książek, które lądują w moich chciejkach, prawda? Pora wrócić do czegoś bardziej… fantastycznego (jakkolwiek chcecie rozumieć to słowo w kontekście opisywanej dzisiaj książki) i wybrać nieco inne spojrzenie na zombie. Nawet nie na apokalipsę zombie, do której pewnie spora część czytelników jest przyzwyczajona. Po prostu do zombie zamieszkujących sobie „grzecznie” jedną z tajnych wysp. Mało kto wie o tej wyspie, albowiem służby wywiadowcze nie tylko Ameryki, ale również Europy, próbują utrzymać w pełnej tajemnicy jej istnienie.

Zapytacie pewnie dlaczego! Domyślacie się już, że wyspa ta jest pełna zombiaków? Ano jest, jednak tak naprawdę nie jest to scenariusz rodem z jakiegoś postapokaliptycznego świata, gdzie żywe, chodzące trupy próbują jeść mózgi i tak dalej. Tym razem te „trupy” próbują po prostu… żyć. W każdym razie mniej więcej to sugeruje zarówno opis lektury, jak i opinie czytelników. Takie spojrzenie na chodzących truposzy z ich perspektywy i to nie poprzez krzywe zwierciadło znane ze skądinąd całkiem przyjemnej komedii „Warm bodies”, ale trochę… bardziej przyziemne i dające do myślenia.

Spójrzcie zresztą sami, jak opisuje tę książkę wydawca:

„Labofnia. Wyspa ukryta przed resztą świata gdzieś pośrodku Atlantyku. Nie figuruje na żadnej mapie, nie istnieje w żadnych wspomnieniach. Służby wywiadowcze Ameryki i Europy robią wszystko, by nikt nie dowiedział się o tym miejscu.

Mieszkańcy Labofni odznaczają się niecodziennymi cechami. Ich ciała znacznie różnią się od ciał ludzi: niższą temperaturą, słabszym pulsem, zesztywnieniem, spowolnioną przemianą materii, brakiem oddechu…

Pewnego dnia na wyspę trafia rozbitek Johannes van der Linden. Nie jest do końca pewien, skąd wyruszył i dokąd trafił. Otrzymuje schronienie i zostaje otoczony opieką. Labofnia staje się jednocześnie jego przekleństwem i wybawieniem. Musi dostosować się do nowych zasad i struktur dziwnej wspólnoty. Wkrótce przekona się, że nad światem nieumarłych ktoś lub coś sprawuje bezwzględną kontrolę”.

Zachęceni? :D 


wtorek, 4 maja 2021

Co pod pióro w maju 2021

Patrząc po moich wynikach z kwietnia oraz po tym, jak bardzo „trzymałem się” założonych planów, to chyba nie powinienem sobie robić kolejnych! Czwarty miesiąc tego roku nie był dla mnie zbyt łaskawy w sprawie czytelnictwa. Jakoś się nie mogłem zebrać w sobie, często sięgałem po coś zupełnie innego (jak choćby Instagram czy jakaś gierka mobilna), a w słuchawkach też skupiłem się nieco bardziej na podcastach (w każdym razie tak to odczuwam). Nie byłbym jednak sobą, gdybym jednak nie spróbował upchnąć do posta paru tytułów, które będą mi służyły jako pewnego rodzaju plan czytelniczy na właśnie rozpoczęty miesiąc! Co z tego wyjdzie? Nie mam pojęcia, zobaczymy!

Tak naprawdę dwie pozycje przechodzą z kwietnia na maj i mam nadzieję, że co najmniej jedną z nich WRESZCIE przeczytam. Odkładam ją tak już któryś raz z kolei (nawet nie chcę sprawdzać, który to już raz…) – „Dzielnica obiecana” jest przerzucanym ziemniakiem z jednego wora do drugiego i jakoś nie może trafić do sprzedaży. Teraz więc musi iść na pierwszy rzut, choćby nie wiem co! Do tego oczywiście będzie „Projekt Jednorożec”, czyli takie IT, ale z odrobiną fabuły, a dalej będę po prostu leciał po kolei – również uwzględniając kolejny tytuł z mojego małego postanowienia #5na2021. :)

Jak zawsze wszystkie okładki pochodzą z serwisu Lubimy Czytać! Tym razem również jak widzicie, zaplanowałem trzy sztuki – lepiej nie kusić losu, skoro tak kiepsko mi to szło ostatnio...

„Dzielnica obiecana” – Paweł Majka

Tak, ten tytuł przewija się tu już któryś raz z rzędu… Część Uniwersum Metro 2033, ale osadzona w Polsce! Apokalipsa nuklearna w Krakowie? To może być coś! Na razie miałem do czynienia jedynie z apokalipsą zombie w Warszawie…

„Projekt Jednorożec” – Gene Kim

Kontynuacja pewnej bardzo znanej w środowisku IT książki – „Projektu Feniks”. Sfabularyzowany model przekształcenia ledwie działającej firmy w taką, która jest zgodna z metodologią DevOps, jednak tym razem w jeszcze bardziej uwspółcześnionym wydaniu. Cóż, nie wiem, czy cokolwiek Wam będę o niej mówił – zobaczymy, jak bardzo będzie zjadliwa.

„Atlas chmur” – David Mitchell

Tak, ten „Atlas chmur”. Ten, na którego podstawie powstał film z Tomem Hanksem. Tytuł ten jest jedną z moich pięciu pozycji do nadrobienia w 2021 roku, w moim prywatnym wyzwaniu #5na2021. Ogłoszony jedną z najwspanialszych książek sklasyfikowanej jako literatura fantastyczna kiedykolwiek. 




AUDIOBOOKI

Oczywiście nie może w moich planach zabraknąć audiobooków! Są one już od prawie półtora roku nieodzowną częścią mojego życia. Gdy tylko mogę, to staram się ich słuchać na zmianę z podcastami – w końcu bieżąca wiedza w ten sposób najłatwiej się przyswaja. W każdym razie w moim przypadku tak jest. Poniżej więc możecie znaleźć tytuły, które prawdopodobnie będą lecieć w moich słuchawkach:

  1. „Wampir z Zagłębia” – Przemysław Semczuk
  2. „Netflix. To się nigdy nie uda” – Marc Randolph
  3. „Mitologia Słowian” – Aleksander Gieysztor
  4. „Policjantki. Kobiece oblicze polskich służb” – Marianna Fijewska


niedziela, 2 maja 2021

Podsumowanie kwietnia 2021

Kwiecień był naprawdę przedziwnym miesiącem. Dosłownie pod każdym względem. Samą pogodę to wiadomo, można wytłumaczyć starym, polskim przysłowiem „kwiecień plecień, bo przeplata, trochę zimy, trochę lata”. Trochę trudniej jednak znaleźć jakiś konkretny powód, dla którego totalnie omykałem lektury – może się odrobinę przejadłem literaturą. W każdym razie nie szły mi ani papierowe książki, ani e-booki, ani nawet audiobooki. No dobra, te ostatnie dostały po tyłku ze względu na podcasty… Akurat Nerdzi w Kulturze postanowili wydać zaległe odcinki i mi się kilka godzin samych newsów popkulturalnych uzbierało!

Jakoś też się porządnie wyspać w tym miesiącu nie mogłem. Niby chodziłem o tej samej porze spać, co zawsze, budziłem się również o tych samych godzinach, ale mimo to czegoś mi brakowało. Na szczęście obyło się bez popołudniowych drzemek! Tak jak więc wspomniałem, był to ze wszech stron intrygujący miesiąc. Zobaczycie to zresztą w statystykach poniżej – znacznie one odbiegają od tego, do czego mogliście przywyknąć do tej pory.



Wspominałem, że tak mi coś kiepsko szło z czytaniem w tym miesiącu…? Ano szło, jak widać, szło. W sumie mniej tytułów wśród audiobooków spowodowane było nieco dłuższymi pozycjami, po kilkanaście godzin – to dla mnie akurat ogromny plus! Zwłaszcza że nie było to lanie wody tylko, ale faktycznie dobra treść.


Cóż tu dodać do powyższego obrazka? Jak widzicie, nie próżnuję w sprawie podcastów! Ostatnio dorzuciłem sobie nawet nowy, naprawdę genialny podcast finansowy – Inwestomat – i nadrabiałem stare odcinki! Co w sumie widać na załączonym obrazku… No, dokładniej zobaczycie na tym obrazku poniżej.


Tym razem niekoniecznie podobnie, prawda? W sensie liczba przesłuchanych minut podcastów jakoś bardzo mocno nie odbiega od liczby minut dla audiobooków, ale widać, nad czym się skupiałem bardziej. W pewnym sensie między innymi dlatego nie powiększam swojego zbioru podcastów na co dzień. Fajnie tak być pół na pół!


Jak nigdy jest tutaj różnorodność! Jakoś mieliśmy częściej ochotę na film, niż na serial, a do tego rozpoczęliśmy dwie różne produkcje małego ekranu. Tak jakoś wyszło… Ogólnie jednak jestem dość zadowolony zarówno z nadrobionych pozycji, jak i tych nowych, które jeszcze trochę będą mi towarzyszyć.

Oto i cała lista:

  1. „Noc oczyszczenia: Anarchia”
  2. „Wredne dziewczyny”
  3. „See”
  4. „The Morning Show”


Tutaj chyba nie ma co komentować – chociaż piszę tak każdego miesiąca, a i tak wychodzi mi kilka linijek komentarza… No ogólnie powoli i do przodu!

Na Instagramie bez większych zmian – przedstawiam Wam zdjęcie, które zdobyło w kwietniu najwięcej serduszek!

Cóż, zakupami się w sumie nie mogę pochwalić... Nic nie kupiłem! Przyszedł do mnie jedynie recenzencki egzemplarz „Wszystko pochłonie morze”.

A na sam koniec jak zwykle załączam kompletną listę przeczytanych oraz przesłuchanych lektur wraz z linkami do opinii!

  1. „Niewolnicy słońca” – A. F. Ossendowski
  2. „Zabić drozda” – H. Lee
  3. „Lhotse. Lodowa siostra Everestu” – M. Witkowska
  4. „Kruchy dom duszy” – J. Thorwald

A jak tam Wasz kwiecień?


sobota, 1 maja 2021

Zbiorczo spod pióra w kwietniu 2021

Czy jestem jedynym, któremu ten czas tak ucieka przez palce? W sensie dosłownym i przenośnym? Nawet nie ma, kiedy czytać, a tak naprawdę nie robię zbyt wielu rzeczy naraz… Dobrze, że są audiobooki (oraz że się do nich dałem przekonać), to przynajmniej w ten sposób mogę wchłaniać kolejne tytuły jeden za drugim! Jak tak dalej pójdzie, to niedługo całkowicie się na audio przestawię, bo tych papierowych i elektronicznych to coraz mniej mi się udaje przeczytać…

Sami zresztą zobaczycie w podsumowaniu miesiąca. Jeszcze się na samym początku kwietnia trochę barowałem z „Wojną i pokojem” (chociaż naprawdę bardzo pozytywnie będę wspominał ten tytuł!), a potem niby już z górki, ale jakoś mnie i tak ciągle coś odciągało od książek. A to coś tam trzeba zrobić wieczorem, a to mi się zachciało trochę pograć w jakąś gierkę mobilną (wytrzymałem z jedną od stycznia i ciągle gram!), no i jakoś tak nie po drodze było mi ze słowem pisanym… Święta? Jakie święta jak zwykle za kółkiem i stołem!

No, chyba jednak wystarczy tego marudzenia. Pora przejść do crème de la crème!

„Niewolnicy słońca” – Antoni Ferdynand Ossendowski

Format: Audiobook
Stron/długość: 16h 0m
Lektor: Marcin Popczyński

Naprawdę nie mam pojęcia, czemu wcześniej nie odkryłem książek Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego. Nie dziwię się, że był tłumaczony na wiele innych języków, bo jego proza jest naprawdę nieziemska. Barwny język, umiejętność zbudowana wciągającej historii oraz opisy, które pobudzają wyobraźnię do działania to tylko niektóre z cech „Niewolników słońca”. Na pewno jedną z ważniejszych w tej pozycji jest umiejętność odpowiedniego dobrania opowiadań, legend i anegdot z wyprawy autora do Afryki.

Bardzo polecam tę pozycję, zwłaszcza tym, którzy chcą się dowiedzieć, jak wyglądała Afryka oraz podejście do jej mieszkańców za czasów kolonializmu. Autor opowiada nie tylko o życiu jej mieszkańców, ale również o zawiłościach powiązań między przybyszami z Europy a rdzennymi mieszkańcami. Spotkałem się nawet już z opiniami, że książka jest rasistowska, i z jednej strony trudno się z tym nie zgodzić, a z drugiej jest to przecież dzieło wydane w latach 20. XX wieku! Może i nie jest to źródło historyczne, jednak zdecydowanie powinno się na nie spoglądać przez pryzmat historii.

„Kruchy dom duszy” – Jürgen Thorwald

Format: Audiobook
Stron/długość: 19h 3m
Lektor: Marcin Popczyński

Jak zwykle Jürgen Thorwald na najwyższym poziomie! Tym razem mamy do czynienia z historią neurologii, neurochirurgii oraz całą resztą dziedzin zajmujących się ogólnie pojętym mózgiem wraz z jego chorobami. Autor po raz kolejny w mega przyjemny sposób przechodzi przez wszystkie najważniejsze wydarzenia (wraz z historią osobistości biorących w nich udział), aby pokazać, jak na przestrzeni lat zmieniała się ludzka wiedza na temat mózgu. W końcu to jeden z najważniejszych i najdelikatniejszych organów, jakie posiada istota ludzka, prawda?

Tym razem jest nieco mniej krwawych opisów, chociaż nie brakuje próby przedstawienia, w jaki sposób mogły wyglądać pierwsze operacje na mózgu. Zwłaszcza te niekoniecznie udane. Jürgen Thorwald wskazuje również, jak dużą rolę odegrały eksperymenty na zwierzętach, a także, z jakim sprzeciwem spotkały się wśród ludności, jednak nie próbuje moralizować ani stawać po żadnej ze stron. Po prostu przekazuje fakty. To jest chyba najważniejsza cecha tego autora – stawia na rzetelność, obiektywność oraz po prostu zwykłe, czyste informacje. Nie mam wyjścia, muszę zdecydowanie polecić Wam również ten tytuł!

„Lhotse. Lodowa siostra Everestu” – Monika Witkowska

Format: Audiobook
Stron/długość: 8h 13m
Lektor: Monika Witkowska

Literatura górska ma w sobie coś, co przyciąga czytelnika co jakiś czas. Nie mógłbym skupiać się tym na niej, jednak po kilku przeczytanych pozycjach z innych gatunków lub odmian, po prostu chce mi się wrócić do opisów gór wysokich. Tym razem wybór padł na „Lhotse. Lodową siostrę Everestu” Moniki Witkowskiej – himalaistki, podróżniczki, przewodniczki wypraw trekkingowych. To była zupełnie inna książka o górach, niż te, które miałem do tej pory okazję przeczytać. W tym przypadku większość informacji skupiała się wokół konkretnej wyprawy na Lhotse, którą autorka odbyła w 2019 roku.

Czasem brakowało mi aż takich szczegółów dotyczących wypraw w innych pozycjach, z którymi się zapoznałem. W tym przypadku autorka skupia się nie tylko na odrobinie historii zdobycia Lhotse, czwartego szczytu świata, ale również (a może przede wszystkim) na tym, z czym sama się zetknęła, począwszy od planowania wyjazdu, aż po jego zakończenie. Nawet tak prozaiczne rzeczy, jak opowieść o rzekomej ręce i czaszce yeti, znajdujących się w klasztorze Pangboche, dodają kolorytu całej opowieści. Czuć, że nie chodzi tylko o samo pochwalenie się zdobyciem jakiegoś szczytu, ale ukazaniem też kawałka kultury Himalajów i okolic.

„Zabić drozda” – Harper Lee

Format: E-book
Stron/długość: 424
Tłumacz: Maciej Szymański

Mam mieszane uczucia w stosunku do tej książki. Trudno jej odmówić pewnego językowego i fabularnego piękna, tak samo, jak nie można jej zarzucić na przykład spłycenia problemu traktowania czarnoskórych osób w Stanach Zjednoczonych Ameryki w latach 30. XX wieku. Jednak pierwsza połowa „Zabić drozda” to bardzo powolne przedstawienie uczestników wydarzeń opisanych w jej drugiej połowie – i to przedstawienie w sposób niekoniecznie idealny. Przyznać muszę, że wmuszałem w siebie pierwsze 60% z nadzieją, że zaraz pojawi się powód, dla którego „Zabić drozda” jest na ustach wielu osób już od dawien dawna. Na szczęście tak się stało.

Główna część książki kręci się wokół procesu jednego z czarnoskórych mieszkańców miasteczka Maycomb. Ukazuje uprzedzenia na tle rasowym, pokazuje, w jaki sposób biali ludzie byli nastawieni zarówno do samych czarnoskórych, jak i sprawiedliwości sądowej, stawiając naprzeciw temu wszystkiemu spojrzenie niewinnych dzieci, nieskażonych jeszcze stereotypami. Harper Lee balansuje między tymi dwoma aspektami bardzo zgrabnie. Gdyby tylko odpuściła sobie przydługi wstęp, a skupiła się właśnie na problematyce rasizmu w latach 30. XX wieku, to byłoby naprawdę bardzo zacne dzieło. Niestety ta skaza mocno odbija się na odbiorze.