sobota, 16 grudnia 2017

Z ekranu pod pióro #21 - "Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi"

Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi"
Źródło: Filmweb
Tytuł: Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi
Reżyseria: Rian Johnson
Premiera: 2017
Gatunek: space opera, sci-fi


Minęły dwa miesiące, odkąd ostatni raz miałem okazję być w kinie. Listopad obfitował w różne "atrakcje", początek grudnia zresztą podobnie, nie było więc chwili ani w sumie nawet chęci. Premiery najnowszej części Star Wars nie mogłem jednak przegapić! Trochę żałuję, że nie posiadam karty Cinema City Unlimited, bo z nią mógłbym obejrzeć Star Wars: Ostatni Jedi już w środę, 13 grudnia 2017 roku, ale czym jest jeden dzień obsuwy! W każdym razie wybrałem się, jak ostatnio co roku od trzech lat (taka wręcz tradycja - w tamtym roku "Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie", a dwa lata temu "Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy"). I jak wrażenia? W sumie dość przyjemne, choć niezbyt proste do określenia.

Rey odnajduje Luke'a Skywalkera, ostatniego żyjącego Jedi. Chce od niego brać nauki, aby sama mogła władać Mocą i stawić czoła wrogom. Razem odkrywają nie tylko siłę przyjaźni, ale również wiele sekretów z przeszłości. Zarówno tej bezpośrednio związanej z Lukiem, jak i samą Mocą. Jednocześnie Najwyższy Porządek zaciska swoje szpony wokół resztek Ruchu Oporu, depcząc im po piętach i starając się zmieść ostatnich rebeliantów z powierzchni kosmu.

Ocena tego filmu nie jest dla mnie do końca łatwa. Mogę wskazać zarówno mnóstwo jego zalet, jak i niestety kilka dość poważnych wad. W porównaniu do "Przebudzenia Mocy" jest jednak o niebo lepszy. Najważniejszą zmianą jest postać Kylo Rena, która mówiąc kolokwialnie, wreszcie ma jaja i jest wyraźna mimo swych wahań. Kupuję w pełni tego bohatera i cieszę się, że twórcom jednak udało się wyciągnąć z niego to, co najlepsze - w filmowym i rozrywkowym tego słowa znaczeniu oczywiście. Rozwinęły się też inne postacie, które znamy z początku nowej trylogii, dostarczając nie tylko rozrywki na wysokim poziomie, ale również zwykłej, czystej radości spowodowanej dobrze skrojonymi charakterami.

Źródło: Filmweb
Ucztą dla oka jest niewątpliwie montaż poszczególnych scen. Płynne i sugestywne przejścia pomiędzy ujęcia, które często mają charakter bardzo humorystyczny lub wręcz przeciwnie - metaforyczny i wyzwalający zaciekawienie. Praca kamer przywodzi na myśl najstarszą trylogię, chociaż jak wiadomo technika poszła naprzód, więc widać spore różnice w samym obrazie. Na całe szczęście film nie poszedł w makabryczne ilości efektów specjalnych i nie ocieka CGI do granic absurdu. Pod tymi względami "Star Wars: Ostatni Jedi" może być doskonałym wyborem nawet dla osób, które nie są wielkimi fanami Gwiezdnych Wojen i nie oczekiwały z niecierpliwością na najnowszą część.

Można powiedzieć, że "Ostatni Jedni" jest czymś, co łączy "Przebudzenie Mocy" z "Łotrem 1". Z tego pierwszego zaczerpnął całą historię, natomiast drugi dodał nieco ikry, którą widać w scenach akcji oraz walki. O wiele bardziej intryguje niż poprzednia część trylogii i tworzy zagadkowy klimat. Jest kilka scen, które napięcie rozciągają wręcz do granic wytrzymałości, więc nie można nazwać powiedzieć o filmie, że składa się głównie z samego obrazu. Sam szkielet fabuły nie jest może odkrywczy, jednakże nie można całości nazwać nudną czy oklepaną.

Niestety jak można było się spodziewać, produkcja nie ustrzegła się problemów. Jednym z głównych jest ogromna dziura logiczna, która zmiotła mnie po prostu wręcz z powierzchni ziemi, kiedy sobie uświadomiłem jej istnienie. A nie trwało to zbyt długo. Jest ona tak wielka, że reżyser chyba musiał mieć wszystkich potencjalnych widzów za skończonych debili, skoro sobie na coś takiego pozwolił. Niestety nie mogę jej zdradzić bez spoilerowania, więc po prostu pozwolę sobie zakończyć na tej informacji. Na pewno na nią traficie, więc być może po prostu nie będziecie tacy rozczarowani.

Źródło: Filmweb
Kolejnym mankamentem jest - jakże by inaczej! - postać Rey. Nie przemawia do mnie kompletnie ani cała jej osoba, ani to w jaki sposób jest prowadzona. Tak naprawdę niewiele się zmieniła od "Przebudzenia Mocy". Nie poszła naprzód, nie cofnęła się - wciąż jest tą samą, genialną dziewczyną, która przebija swoimi umiejętnościami i szybkością nauki samego Anakina. Tak, dobrze widzicie - nie można bowiem inaczej nazwać tego, co zaprezentowała w pierwszej części najnowszej trylogii, jak i w "Ostatnim Jedi". Rey zwyczajnie zadaje kłam temu, czego nauczyło nas całe Uniwersum Gwiezdnych Wojen o Jedi oraz opanowaniu mocy i sztuki walki mieczem świetlnym. Nie, po prostu nie.

Jeśli przyzwyczajeni jesteście do zabawnych scen, humorystycznych dialogów i prześmiesznych wypadków to możecie być rozczarowani. Co prawda obecność humoru lub jej brak to żaden plus ani minus, ale czuję się zobowiązany uprzedzić. Twórcy niby próbowali dodać nieco życia do fabuły, ale zabiegi czasem wyszły, a czasem były suche niczym powierzchnia Tatooine. Były chwile, w których człowiek parsknął sobie pod nosem niewymuszonym śmiechem, ale jednak było również wiele przypadków lekkiego skonsternowania. Ale są porgi! Sceny z porgami były spoko! Zabawne stworzenia zamieszkujące wyspę, na której osiedlił się Luke Skywalker dostarczają dodatkowej rozrywki, a do tego są rozkoszne.

Mimo tych wad, całokształt rysuje naprawdę dobrze. Jestem co prawda nieco rozdarty w ocenie, ale jeśli miałbym zebrać do kupy wszystkie wady, zalety, mocne i słabe strony, to ocenić mogę najnowszą część Gwiezdnych Wojen naprawdę wysoko. W umyśle pozostaną oczywiście pewne wątpliwości, jednak muszę wziąć pod uwagę, że nie wszyscy się ze mną zgadzają co do postaci Rey. Ta z kolei rekompensowana w mojej opinii jest całą resztą - historią oraz ucztą dla oka. Widać bowiem powiew świeżości, nową ideę, która zaświtała najwyraźniej twórcom. Opiera się na podobnych motywach, jednak nie można już powiedzieć, że jest to czysty klon którejś z poprzednich części.

Łączna ocena: 8/10


0 komentarze:

Prześlij komentarz