Pokazywanie postów oznaczonych etykietą z ekranu pod pióro. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą z ekranu pod pióro. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 23 grudnia 2019

Z ekranu pod pióro #30 – „Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie”

Źródło: Filmweb
Tytuł: Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie
Reżyseria: J.J. Abrams
Premiera: 2019
Gatunek: space opera, sci-fi


Absolutnie nie mogłem odpuścić zwieńczenia najnowszej trylogii Gwiezdnych Wojen! Co prawda wybrałem się do kina wyjątkowo nie na premierę, ale dopiero trzy dni później, ale tak jak za każdym razem, od trzech ostatnich filmów, zostawiłem swoją krwawicę w kasie kina i grzecznie podreptałem na seans. W sumie bez wielkich oczekiwań. Wiedziałem doskonale, że „Przebudzenie Mocy” było bardzo spoko, chociaż nie porwało mnie, a „Ostatniego Jedi” co prawda polubiłem, jednak ciężko było przełknąć problemy, które miał. Byłem więc wiedziony bardziej chęcią dowiedzenia, jak zakończą się poszczególne wątki oraz co tym razem ma do zaoferowania J.J. Abrams. W sumie więc cieszę się, że nie robiłem sobie żadnych nadziei i nie miałem konkretnych oczekiwań. 

Palpatine nie jest jedynie złym snem, koszmarem przywoływanym z najgłębszego dna umysłów wszystkich członków Ruchu Oporu. Staje się ponownie rzeczywistością, którą jednak da się pokonać – tak jak to się udało ostatnim razem. Mimo tego, że Ruch Oporu jest coraz większy, to wciąż może mieć problemy z walką. Jednak nadzieją dla wszystkich jest Rey, która jest w stanie powstrzymać Palpatine’a przed użyciem ogromnej floty niszczycieli przed totalnym zniszczeniem galaktyki i stworzeniem zupełnie nowego Imperium. Nie jest to łatwe zadanie, nawet dla kogoś, noszącego takie nazwisko, jak Rey. A może nawet jest to tym trudniejsze dla dziewczyny, która jest jedyną nadzieją Ruchu Oporu na obronę całej galaktyki przed tragedią.

Na sam początek wersja TL;DR, dla osób, którym się nie chce czytać: po seansie czułem się, jakby ktoś wziął kotleta z zamrażalnika, trochę go rozbił, posypał świeżą, smaczną posypką, wrzucił do mikrofalówki (nawet nie na patelnię) i mi podał jako posiłek z odrobiną świeżej surówki. Najadłem się, owszem. Byłem usatysfakcjonowanym samym posiłkiem. Jednak smaku w tym za wiele nie było i bardziej się cieszyłem z tej odrobiny warzyw niż z samego kotleta. Mniej więcej w ten sposób widzę „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” – jako ogólnie poprawny obraz, który pokazuje parę fajnych momentów, jednak w całokształcie jest całkowicie przewidywalnym, odgrzewanym kotletem. Nawet ciężko mi było spróbować dojrzeć crème de la crème, chociaż rzecz jasna waliło mnie prosto w twarz.

Należy chyba zacząć od tego, że mamy oczywiście dokładnie ten sam schemat filmu, co za każdym razem. W pewnym sensie jest to oczywiście kwintesencja Star Wars i coś, co jest wyznacznikiem wszystkich trylogii, ale wydaje mi się, że w wieńczącej części można by jednak pokusić się na nieco więcej elementów zaskoczenia. Przez cały seans nie przewidziałem tylko jednego rozwoju wypadków, a nie należę do zbyt domyślnych, czy aktywnie poszukujących kolejnych scen osób. Nawet nie chodzi o jakieś większe, bardziej ogólne szkielety wydarzeń, ale o to, jak w szczegółach rozegrają się kolejne sceny. Po prostu siedziałem w tym kinie i ze znużeniem wyprzedzałem film, widząc wręcz wszystkie efekty specjalne, które zostaną użyte, ruchy poszczególnych postaci i słysząc, w którą stronę będą zmierzać dialogi za parę minut. 

Ogromną zaletą za to jest wyjaśnienie dużej liczby poruszonych w poprzednich częściach wątków. J.J. Abrams starał się to wszystko sensownie posklejać do kupy, żeby widzowie dowiedzieli się, dlaczego niektóre wydarzenia zostały poprowadzone w ten, a nie inny sposób. Poznajemy również dziedzictwo Rey, jej pochodzenie oraz przodków. To jest naprawdę bardzo spoko, zwłaszcza że „Ostatni Jedi” pozostawił po sobie dużo niedopowiedzeń oraz potencjalnie problematycznych wątków. Dotyczy to również osób, których już z nami nie ma – czy to w świecie rzeczywistym, czy też w Uniwersum Gwiezdnych Wojen. Z drugiej strony wprowadził również mnóstwo nowych, których nie mogliśmy lepiej poznać (zbyt szybko znikały). Jednak być może jest to zabieg, który ma na celu przygotowanie gruntu pod seriale, komiksy oraz całą resztę rozszerzania Uniwersum. Cóż, niektóre z tych postaci aż same krzyczą „poznaj moją historię!”. 

Tą surówką ze świeżych warzyw, o której wspomniałem, był między innymi kontynuowany wątek pewnego rodzaju połączenia pomiędzy Kylo Renem a Rey. Ich „spotkania” mnie, osobie, która jest raczej do tyłu z expanded universe, dały dodatkową motywację do pokopania w historii i lore całego Uniwersum, bo były czymś totalnie nowym i świetnie przeprowadzonym. Podobnie wygląda sprawa z samym finałem, który był zarówno pięknie przedstawiony, jak i w pełni zgodny z tym, co było w zamierzeniach samego George’a Lucasa wiele lat temu. Szkoda tylko, że humor był o wiele bardziej drętwy i uśmiałem się nawet mniej niż na poprzednich częściach, których za wzór dowcipkowania w sumie nie uznaję. Po prostu nie przemawiał do mnie ten humor, nawet ten, którym aż kipiały przyjacielskie sprzeczki pomiędzy Poe Dameronem oraz Finnem (które swoją drogą były całkiem spoko w ogólności).

Nie wiem, czy mnie tak trudno zadowolić, czy po prostu nie czuję tego, co chciał J.J. Abrams przekazać tą ostatnią częścią trzeciej trylogii Gwiezdnych Wojen. Film był spoko, ale totalnie bez szału. Miejscami wręcz nudny, nawet jeśli akurat były bardzo dynamiczne i naprawdę wspaniale stworzone bitwy czy walki między postaciami. Wszystko było zbyt oczywiste, a nawet ujawnienie prawdziwego pochodzenia Rey nie wywołało we mnie żadnych emocji. Doceniam dopięcie wątków, wyjaśnienie wielu rzeczy oraz otworzenie świata na nowe produkcje, jednak nie umiem się cieszyć samym filmem. Nie żałuję wizyty w kinie, bo jednak rozwiał on niektóre z moich wątpliwości i pozwolił poznać wiele szczegółów, jednak nie sprawił, że się bawiłem doskonale. Moją zabawę uznałbym raczej za po prostu „w porządku”. Żywię jednak nadzieję, że Wam spodoba się o wiele bardziej.

Łączna ocena: 6/10



Wszystkie kadry pochodzą z serwisu Filmweb.


niedziela, 6 października 2019

Z ekranu pod pióro #29 – „Joker”

Źródło: Filmweb

Tytuł: Joker
Reżyseria: Todd Philips
Premiera: 2019
Gatunek: dramat, kryminał, akcja


Już bardzo dawno ten cykl nie gościł na łamach mojego bloga. Zerknąłem na datę publikacji poprzedniego wpisu – listopad 2018. Pokrywa się ona z datą mojej ostatniej wizyty w kinie. To by oczywiście mogło wyjaśniać, jakim cudem przegapiłem ten wzrost cen biletów. Przyznam bez bicia, że mnie wbiło w fotel, kiedy zobaczyłem cenę 28 zł za bilet + 1,40 zł „opłaty serwisowe” (czy jakoś tak). Cóż no… Powiedziałem jednak sobie już parę miesięcy temu, że na Jokera muszę, po prostu muszę iść do kina. Zresztą moja ładniejsza połówka również była tego samego zdania, więc po prostu poszliśmy. W końcu i tak się tam pojawiamy raz na rok… Przynajmniej wiemy, że jeśli bardzo mocno na premierze nam nie zależy, to lepiej wypożyczyć film w dowolnym iTunes, Google Videos czy innym tego typu serwisie. Wracając jednak do samego „Jokera” – gdybym wiedział dokładnie, z czym się go je, to nie wahałbym się przed zakupem biletu ani chwili.

Dla Arthura życie jest jednocześnie proste i skomplikowane. Na co dzień pracuje jako klaun, rozbawiając dzieci oraz dorosłych do łez, a jednocześnie pragnie zostać komikiem i wystąpić w programie Murraya Franklina. Arthur jest też nieco niestabilny psychicznie – niedawno wyszedł z zakładu psychiatrycznego i regularnie odwiedza pomoc społeczną, gdzie otrzymuje pomoc w postaci rozmowy oraz kolejnych dawek leków. W jego życie co chwilę wplatają się jednak bardzo nieprzyjemne sytuacje, które w połączeniu z napiętą sytuacją w całym Gotham, dają początek czemuś o wiele większemu, czego nawet sam Arthur nie jest w stanie przewidzieć.

Gęsta i przytłaczająca atmosfera oraz depresyjny wydźwięk utrzymuje się od samego początku, aż do końca. „Joker” nie jest próbą przeniesienia na ekran jednej z istniejących już koncepcji początków jednego z najbardziej rozpoznawalnych przeciwnika Batmana. To jest zupełnie nowe podejście od tematu, które jednak łączy wiele wątków z dotychczas przedstawionych koncepcji. Film nie przedstawia Jokera jako początkującego, drobnego przestępcę, ale jako człowieka, który próbuje żyć normalnie, jednak społeczeństwo odciska na nim zbyt duże piętno, żeby był w stanie zachować stabilność psychiczną. To wspaniałe studium przypadku, w którym naprawdę trudno się doszukać czegoś zabawnego.

Joaquin Phoenix stanął na wysokości zadania i zaserwował mistrzowskie odegranie roli, w którą się wcielił. Ośmielę się nawet stwierdzić, że być może mamy tutaj kandydata do nominacji do Nagrody Akademii Filmowej. Czasem można było odnieść wrażenie, że niektórych scen nie da się zagrać – po prostu trzeba być tak pokrzywionym przez życie, aby w sposób realistyczny ukazać rodzące się szaleństwo u Arthura Flecka. Aktor podczas przygotowań do roli zrzucił około 23 kg (52 funty zgodnie z oficjalnymi informacjami), co – zgodnie ze słowami samego Phoenixa – przyczyniło się do pewnych zaburzeń nie tylko fizycznych:

„As it turns out, [extreme weight loss] impacts your psychology, and you really start to go mad when you lose that much weight in that amount of time, (...)”.

Sam film to piękne, ale i smutne, patchworkowe studium postaci Jokera – ukazanie jego historii w sposób zgoła inny od dwóch najbardziej popularnych teorii. Widać w niej jednak elementy zarówno pochodzące z „The Killing Joke”, jak i innych popularnych teorii, niekoniecznie zaliczanych do tych kanonicznych. Ogromny nacisk położony został również na przedstawienie obrazu Gotham jako spaczonego miasta, w którym rządzący oraz najbogatsi mieszkańcy za nic sobie mają to, jak żyją ludzie w najniższych warstwach i co się z nimi dzieje. Wszystko to, włącznie z podejściem społeczeństwa i wszystkich trzech władz znanych z podziału Monteskiusza, utworzyło to, czym jest Joker. Jak lubi mawiać moja ładniejsza połowa, „Joker to produkt społeczeństwa odtrąconego, niechcianego i niewysłuchanego, które w pewnym momencie nie ma już kompletnie nic do stracenia”.

Dodatkowe skupienie na postaci Arthura Flecka gwarantuje nam praca kamery – w zdecydowanej większości mamy do czynienia ze zbliżeniami oraz półzbliżeniami twarzy Joaquina Phoenixa i możemy podziwiać jego mimikę, zmieniającą się wraz z jego nastrojem. Dla kontrastu, sceny, w których twórcy chcieli skupić się na ukazaniu ogromnego problemu Gotham oraz tego, czymże jest taka jednostka jak przyszły Joker wobec przytłaczającego smutku wielkiego miasta, składają się z przeplatanych półzbliżeń z ujęciami z planu ogólnego. Nie trzeba mieć pojęcia czym się od drugiego różni, żeby poczuć moc wynikającą z takiego doboru planów w stosunku do przekazywanej treści. I jedno i drugie robi robotę oraz pokazuje, na czym dokładnie skupia się „Joker”. A skupia się właśnie na Jokerze.

Wszystko kręci się wokół Arthura Flecka do tego stopnia, że można nie zauważyć wręcz Roberta de Niro, który odgrywa rolę popularnego komika, którego główny bohater ogląda każdego dnia po pracy. Można również nie zauważyć znakomitej w roli matki Arthura Frances Conroy. Można nie zauważyć wielu aktorów oraz postaci przez nich granych, chociaż po dłuższym zastanowieniu się można dojść do wniosku, że bez nich ten film nie byłby taki dobry. Doskonale odegrali swoje role, jednak zostały bardzo mocno przyćmione przez Joaquina Phoenixa. Wydaje się jednak, że taki był w pewnym sensie cel Todda Philipsa, który całą pracę kamery skupiał na odtwórcy Jokera, a cała reszta miała być tłem oraz uzupełnieniem dla wielkiej potyczki pomiędzy Arthurem Fleckiem, oraz całym Gotham. Jakby miasto oraz biedny Arthur mieli stanąć do nierównej walki i być tą parą, która zagwarantuje widzom wspaniały, choć cichy pojedynek godzien najlepszych walk Hollywood.

Jest to przy okazji niewypowiedziane ostrzeżenie, które każdy powinien wziąć sobie do serca. Historia całej ludzkości zna niejeden przypadek, w którym zarówno pojedyncza, samotna osoba pozbawiona pomocy, jak i wystawiona na takie przeżycia, z jakimi zmierzył się filmowy Joker, doprowadziła do tragedii. Chociaż tutaj lepiej by było napisać, że to społeczeństwo doprowadziło do tragedii. Z drugiej strony mamy przeogromny moloch, jakim jest Gotham, powoli tonący w coraz większym chaosie i ciągnący w dół tę najbiedniejszą, niewysłuchaną warstwę społeczeństwa. Dwie godziny, które zaserwował nam Todd Philips, wystarczyły do ukazania jakimi torami mogą podążyć kostki domina walące cały dotychczasowy ład i porządek.

Idąc na seans, miałem duże oczekiwania. Wiedziałem o wygranej „Jokera” na 76. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji. Zdawałem sobie sprawę, jakie oceny uzyskuje na IMDb czy Rotten Tomatoes. Ciężko było oczekiwać czegoś innego niż genialnego show ukazującego historię jednego z najbardziej rozpoznawalnych czarnych charakterów. Otrzymałem dokładnie to, na co byłem przygotowany, a nawet więcej. Nie spodziewałem się pojedynku pomiędzy Jokerem a społeczeństwem i wielkim molochem, jakim jest Gotham. Nie spodziewałem się kompletnego zaburzenia wizerunku niektórych postaci, do tej pory uważanych za „tych dobrych” (chociaż DC lubi w ten sposób zaskakiwać). Nie spodziewałem się też wielu drobnych spraw, o których już nawet nie pamiętam. Jednak dzięki temu wyszedłem z kina o wiele bardziej zadowolony niż… się spodziewałem.

Łączna ocena: 9/10





Wszystkie kadry pochodzą z serwisu Filmweb.

poniedziałek, 15 października 2018

Z ekranu pod pióro #27 – „Hotel Transylvania 3”

Źródło: Filmweb
Tytuł: Hotel Transylvania 3
Reżyseria: Genndy Tartakovsky
Premiera: 2018
Gatunek: animacja, familijny, komedia


Sezon ogórkowy już zdecydowanie za nami, więc do kin filmy trafiają wręcz w ilościach hurtowych – i to filmy, które z wielką chęcią bym obejrzał. Zapewne o niektórych z nich usłyszymy w styczniu 2019 roku, kiedy nominacje do Oscarów zostaną podane do wiadomości publicznej. Akurat „Hotelu Transylvania 3” to nie dotyczy (raczej), więc niektórych może dziwić taki a nie inny wybór tytułu do obejrzenia. Zwłaszcza jeśli wszędzie wokół tyle fajnych premier. :) Na wszystkie filmy jednak nie dam rady pójść głównie ze względu na brak czasu (w końcu Cinema City Unlimited rozwiązuje problem finansowy). Zawsze jednak byłem fanem animacji, a do tego poprzednie dwie części „Hotelu Transylvania” urzekły mnie dość mocno, więc długo nie zwlekałem z wybraniem się do kina.

Prowadzenie hotelu dla potworów nie należy do najprostszych zajęć. Ciągły stres, przepracowanie, a do tego opieka nad rodziną potrafi wykończyć nawet samego Draculę. Mavis – jak na dobrą córeczkę przystało – zorganizowała wszystkim wakacyjny wypad w postaci potwornego rejsu! Dla Draca jest to zupełnie nowa sytuacja, która przeobraża się w jeszcze bardziej skomplikowaną, kiedy poznaje on Erickę – kapitan statku. Mavis jako jedyna zachowuje zimną krew i w porę spostrzega zbliżające się niebezpieczeństwo. 

Mówi się, że kiedy wychodzą kolejne części filmu, który może pochwalić się dużym sukcesem, to jest to już tylko odcinanie kuponów. Potwierdzenie tych słów można znaleźć zwłaszcza w przypadku animacji. Wiele już kultowych filmów miało mniej więcej taką historię – pierwsza część uwielbiana przez wiele osób, druga już nieco mniej, a każda kolejna oceniana była jeszcze niżej. Podobnie jest w przypadku „Hotelu Transylvania”, którego druga część była co prawda jeszcze w miarę porównywalna do pierwszej, jednak trzecia jest słabsza w sposób widoczny. Nie oznacza to, że jest zła, wciąż bowiem można się nieźle uśmiać w wielu momentach, ale nie czuć tej radości obecnej przez cały seans!

Pierwszy raz w historii „Hotelu Transylvania” mamy do czynienia z nieco weselszym otoczeniem niż ponure, ale przytulne zamczysko pełniące rolę hotelu. Po raz pierwszy na dłuższą metę oczywiście, kiedy tak naprawdę wycieczkowy statek stanowi niemalże całe tło historii. Ba, na samym początku filmu dostajemy nawet pewnego rodzaju retrospekcję przedstawiającą nieco wcześniejsze losy Draca i jego przyjaciół. Poznajemy również antagonistę, który towarzyszył będzie widowni przez większą część filmu. Wszystkie te informacje zostały skondensowane w kilkunastu minutach, które ani się nie dłużą, ani nie są zbyt małą ilością czasu na tego typu zabiegi. Niby mała rzecz, niezbyt istotna w animacji (przynajmniej na pierwszy rzut oka), a cieszy. 

Dalej mamy mnóstwo humoru z równie dużą ilością miejsca na krótkie chwile refleksji nad pracą, rodziną i miłością. Główne tło humorystyczne odgrywają niesamowite ryby w postaci obsługi statku wycieczkowego – robią robotę, zdecydowanie! Wyobraźcie sobie śledzia postawionego na płetwie ogonowej, wciśniętego w kelnerski strój, który z lekko przymkniętymi oczami recytuje wielce eleganckie formułki. A teraz wyobraźcie sobie cały statek takich śledzi! Naprawdę mega! Ryby towarzyszą nam przez cały film, w każdej niemal scenie i są dosłownie wszędobylskie. Są jednym ze znaków rozpoznawalnych trzeciej częsci „Hotelu Transylvania”.

Niestety trochę gorzej wypadają kwestie paczki Draca, wraz z ogólnie pojętą fabułą. Nie ma już tego iskrzenia pomiędzy filmem a widownią, jak to miało miejsce w przypadku poprzednich dwóch części. Żarty są nieco bardziej sztywne i miejscami wymuszone, choć wiele razy widownia chichotała lub wręcz śmiała się na cały głos. Sporo kontrowersji wywołuje również kwestia „zing”, poruszona również w tej części – chociaż na ten temat szczegółów zdradzać nie zamierzam! Osobiście mam na jej temat pewną teorię, która sprawia, że kontrowersje nieco cichną, ale to tylko moja własna, całkowicie subiektywna teoria. Film jednak ratuje też muzyka, którą skomponował między innymi Tiësto. Oczywiście soundtrack można już znaleźć zarówno na Spotify, jak na Youtube, więc można sprawdzić, czy taka muzyka przypadnie Wam do gustu.

Podsumowując, całkiem przyjemna animacja, chociaż odstająca nieco od swoich poprzedniczek. Mimo to wesoła, pełna charakterystycznego, nieco czarnego humoru i oczywiście mająca w sobie to co najlepsze, czyli postacie – Draca i spółkę. Jeśli przypadły Wam do gustu dwie pierwsze części „Hotelu Transylvania”, to trzecia również powinna się Wam spodobać. Nie jest absolutnie koniecznym filmem do obejrzenia, jednak nie powinniście żałować spędzonego z nim czasu. Nie spodziewajcie się jednak wielkich fajerwerków, chociaż wiele scen może Wam zapaść w pamięci na długi, długi czas. A kto wie, być może przez wiele dni po seansie będzie nucić tę czy inną piosenkę, wykorzystaną w filmie. :)

Łączna ocena: 7/10





Wszystkie kadry pochodzą z serwisu Filmweb.

poniedziałek, 8 października 2018

Z ekranu pod pióro #26 – „Venom”

„Venom” plakat
Źródło: Filmweb
Tytuł: Venom
Reżyseria: Ruben Fleischer
Premiera: 2018
Gatunek: akcja, sci-fi


Powoli zaczyna się sezon na całkiem spoko premiery filmów. Sezon ogórkowy się zakończył, więc aż się prosi o większe zainteresowanie kinem. Nawet specjalnie z tej okazji (chociaż i tak się mi przyda) założyłem portfel Masterpass, dzięki któremu mogę nabyć bilety do kina za 10 zł sztuka! Zdecydowanie przebija to na razie w moich oczach Cinema City Unlimited, ponieważ nie zawsze mam czas na kino, nawet i te dwa razy w miesiącu. Często też nie ma dla mnie niczego ciekawego z premier, a nadrabianie również może być kłopotliwe czasowo. Jednak dzięki Masterpass w cenie Unlimited mam cztery seanse miesięcznie – być może nawet uda się to w październiku wykonać, bo jest na co chodzić ;)

Dla członków załogi wahadłowca „Fundacji Życia” miał to być prosty powrót na Ziemię po misji zwiadowczej. Niestety coś poszło nie tak, co dla całej planety może oznaczać nawet zagładę. Nie wie o tym jednak Eddie Brock, który nieświadomie staje się żywicielem dla Venoma – symbionta, który trafił na Ziemię, a który nie jest w stanie przeżyć bez nosiciela. Eddie, którego życie legło w gruzach jeszcze nie wie, w jak poważne tarapaty wpadł i jak bardzo jego życie się zmieni w najbliższej przyszłości.


„Venom” to film wielu sprzeczności. Od samego początku, kiedy tylko wszedł na ekrany kin, miażdżony jest przez krytyków i jednocześnie wysoko oceniany przez przeciętną widownię. Nie ma się co temu dziwić, bowiem scenariusz ma niewiele wspólnego z wydarzeniami, które znane są z komiksu. Przede wszystkim nie uświadczymy w nim Spidermana, który jest wszak wręcz nieodłączną częścią historii symbionta. Antagonista jest zupełnie inny, a sam antybohater nie jest tym, do którego przyzwyczajeni są fani Marvela. Nawet jeśli odetniemy od filmu te aspekty i potraktujemy tę produkcję jako bardzo szeroko zinterpretowaną adaptację, która być może stanowi jakieś preludium przed wprowadzeniem pajęczego bohatera, to wciąż film ma wiele wad. Jednak – co bardzo ciekawe – mimo tego wszystkiego bawiłem się na nim całkiem przednio.

Początek jest nudny jak flaki z olejem. Wprowadzenie do fabuły ciągnie się niemiłosiernie długo – mamy przedstawione życie Brocka, dziennikarza, w którego rolę wcielił się Tom Hardy. Mamy również historię symbionta oraz antagonisty (który swoją drogą tak mocno przypominał Elona Muska, że przez pół filmu zastanawiałem się nad tym, czy reżyser specjalnie w ten sposób przedstawia Drake’a), ale wszystko pozbawione jest pazura i jakiejkolwiek akcji. Dopiero po kilkudziesięciu minutach, kiedy Venom pojawia się po raz pierwszy, film zaczyna galopować. Dosłownie – najpierw koń grzebał sobie kopytem w trawie, a nagle poderwał się do galopu, albo wręcz cwału. Dopiero tutaj zaczyna się cała zabawa.

Dość problematyczne jest również to, że z całego filmu w pamięć zapada tylko Eddie Brock. Absolutnie żaden inny aktor ani aktorka nie dała z siebie więcej, niż to absolutnie konieczne. Oczywiście można powiedzieć, że to w końcu jest film o Venomie, więc to główny (anty)bohater powinien grać pierwsze skrzypce, jednak kiedy cały film napędza tylko jedna postać, nie jest zbyt dobrym znakiem. Wspomniany już przeze mnie Drake, który jest w tym przypadku antagonistą, w ogóle nie jest w stanie przebić się do świadomości widza. Tak naprawdę gdyby nie fakt, że stylizowany jest bardzo mocno na odpowiednik Elona Muska – wielkiego wizjonera zafascynowanego lotami w kosmos, który od najmłodszych lat miał mnóstwo rewolucyjnych pomysłów – to po prostu mignąłby mi przed oczami. Tak po prostu.

Film jednak bardzo ratują (o ile nie zwracamy uwagi na ogromną rozbieżność z komiksem) zarówno sceny akcji, jak i humor. Wbrew temu, co miałem okazję przeczytać przed seansem, „Venom” nie został zamieniony w komedię. Oczywiście jest dużo scen, które tryskają humorem, jednak ograniczony jest on głównie do krótkich dialogów pomiędzy symbiontem a jego nosicielem. Nie pojawiają się jednak one co dwie minuty – tak naprawdę jest ich wbrew pozorom niewiele. Pojawiają się jako pewnego rodzaju przerywniki, których zadaniem jest nieznaczne ostudzenie emocji. W końcu występują głównie pomiędzy kolejnymi scenami akcji, w których CGI odwaliło kawał dobrej roboty. Pisząc to, mam na myśli brak zbyt dużego kombinowania i zalania widzów lawiną widocznych gołym okiem efektów, które tworzone są dla samego faktu pokazania, co potrafi współczesna technologia.

O spłyceniu relacji między symbiontem a jego nosicielem można całe wykłady napisać, jednak wiele wskazuje na to, że to miał być po prostu film akcji ze scenami walk, pościgów, a nie studium przypadku walki dwóch umysłów. Tego ostatniego bowiem nie było wcale – Eddie Brock nie wyglądał na bardzo przejętego faktem posiadania w sobie nieziemskiej istoty, natomiast sam Venom nie musiał również walczyć o dominację. Twórcy jednak pokazali parę szczegółów, na które przeciętny człowiek nie zwróci uwagi podczas zastanawiania się nad konsekwencjami tego typu symbiozy. Na pewno jednak osoby, które nastawione były na nieco bardziej psychologiczne podejście w filmie, będą srodze rozczarowane. To nie jest ten typ filmu, zdecydowanie.

Szukacie prostego filmu akcji, który wykorzystuje jedną z postaci znanych z Uniwersum Marvela? Dobrze trafiliście. Jeśli pójdziecie do kina z takim nastawieniem, to otrzymacie nawet dobry film. „Venom” jednak rozczaruje wszystkich, którzy chcą produkcji rodem z Marvel Cinematic Universe. Brak Spidermana (chociaż tutaj zaważyły względy licencyjne), zrobienie z Venoma antybohatera, przeniesienie akcji filmu do innego miasta, kompletnie inny rys psychologiczny Eddiego Brocka – wszystko to spisuje ten film na straty wśród fanów Marvela. To już więc tylko od tego, czego oczekujecie od tej produkcji zależy czy jest sens się na nią wybierać. Powiem na koniec jednak jeszcze jedno – scena między napisami zapowiada dość interesującą przyszłość. ;)

Łączna ocena: 7/10


Wszystkie kadry pochodzą z serwisu Filmweb.

niedziela, 9 września 2018

Z ekranu pod pióro #25 – „Zakonnica”

Tytuł: Zakonnica
Reżyseria: Corin Hardy
Premiera: 2018
Gatunek: horror


Sezon ogórkowy powoli dobiega końca, więc zaczyna się fala premier, które są całkiem ciekawe. Za jedną z nich uznałem obejrzaną właśnie „Zakonnicę”, która wyszła pod szyldem historii znanej z „Obecności”. Co prawda większość horrorów, które miałem okazję obejrzeć w swoim życiu, należała co najwyżej do przeciętnych, jednak obie części wspomnianej już „Obecności” należały do jednych z lepszych z tego gatunku (chociaż porównując je do innych gatunków, wciąż są raczej przeciętne). Szukam jednak cały czas tego jednego filmu, który sprawi, że z czystym sumieniem będę mógł powiedzieć „To jest BARDZO DOBRY horror”. Na razie pozostaje mi wciąż szukać.

Lata 50. XX wieku, rumuńska prowincja. Ojciec Burke zostaje wysłany przez Watykan do zbadania niezwykle tajemniczej śmierci zakonnicy. Absolutnie nikt nie spodziewałby się po kobiecie oddanej w całości Bogu samobójstwa. Ojciec Burke dociera więc do niemalże odciętego całkowicie od świata opactwa, aby poznać prawdę, która okazuje się jednak zbyt straszliwa. Duchowny musi walczyć nie tylko z własnymi słabościami i strachami, ale również siłami, z którymi nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby się spotkać z własnej i nieprzymuszonej woli. Kto jednak mógł przewidzieć obecność zakonnicy w opactwie?

Kiedy myślę o tym filmie, nawet prawie dwadzieścia cztery godziny po jego obejrzeniu, mam ambiwalentne uczucia. Z jednej strony reżyser nie silił się na stworzenie mrocznego i głębokiego dzieła, tylko uczciwie wplótł w nie odrobinę humoru, z drugiej jednak jest to klasyczny, współczesny horror. Pisząc to, mam na myśli oczywiście sposób, w jaki budowane jest napięcie oraz wywoływany jest strach. Długie sceny z mnóstwem zbliżeń na postać, podbijane mroczną muzyką, zakończone nagłym pojawieniem się na ekranie czegoś strasznego. Ewentualnie czegoś, co po prostu miało w założeniach być straszne. Czasem bywa to wręcz groteskowe. W trakcie jeden z ostatnich scen, wydarzenie, które zapewne miało zostać uznane za wyjątkowo przerażające, niemalże cała widownia odebrała jako coś wielce zabawnego.

Oczywiście nie mogło również zabraknąć kompletnie irracjonalnych zachowań głównych bohaterów, którzy w momentach najbardziej oczywistych, podejmowali spontaniczne decyzje o rozdzieleniu się, bądź samotnej eksploracji ciemnych zakamarków. W „Zakonnicy” irytuje to tym bardziej, że jedną z głównych postaci jest watykański specjalista od nietypowych wydarzeń, który wysyłany jest do miejsc podejrzanych, w których dzieją się dziwne rzeczy. Można rzec, że jest to katolicki agent specjalny, któremu doświadczenie nie przeszkadza wcale ładować się w najgorsze kłopoty, jakie tylko można sobie wyobrazić. Pod tym względem albo jego postać jest bezdennie głupia, albo twórcy uważają za takową całą swoją widownię, która będzie oglądała film.

Wspominałem już o humorze, o który wbrew pozorom nie jest tak trudno w tej produkcji. Za jego główne źródło można uznać Francuzika, w filmie zwanego po prostu Frenchie. To właśnie on powoduje najwięcej uśmiechu na ustach widzów, chociaż żarty i zabawne sytuacje w jego wykonaniu należą do tych z gatunku mocno oklepanych. Dzięki temu jednak oglądanie „Zakonnicy” nie kojarzy się jedynie z ciężkim klimatem, mnóstwem krzyży i próbami stworzenia przerażającego filmu, ale pozwala na spojrzenie na horrory z zupełnie innej perspektywy. Jako pełnoprawne filmy, które mogą się czymś wyróżniać i nie muszą być tworzone zgodnie z jednym, konkretnym schematem (chociaż cała reszta produkcji dokładnie na to wskazuje).

Ogromną zaletą jest jasne powiązanie z dwiema nakręconymi już częściami „Obecności” - w końcu „Zakonnica” jest niejako prequelem wspomnianych dzieł. Zarówno otwarcie, jak i zamknięcie filmu pochodzi ze znanych już widzowi scen – chociaż jeśli ktoś nie oglądał ani jednego, ani drugiego tytułu to wcale nie musi rezygnować z seansu. Jest to bowiem całkiem osobna historia, stanowiąca rozszerzenie fabuły poprzednich części. Co prawda w tym przypadku nie mamy już do czynienia z rozbudowaną historią, a jedynie z pojedynczym przypadkiem zamkniętym w kilku dniach, jednak w wielu miejscach widać mniej widoczne nawiązania do „Obecności”. Niektórzy mogą to odebrać jako wadę, przykład płynięcia na fali skądinąd całkiem dobrych horrorów, ale dla mnie to akurat zaleta. Dokładnie tego oczekiwałem – konkretnych nawiązań i ukazania połączenia pomiędzy poszczególnymi częściami.

Podsumowując, „Zakonnica” nie jest czymś, czego się spodziewałem, chociaż nie jest również totalną klapą. Jak na horror można powiedzieć, że zdecydowanie się wybija, chociaż używa tych samych schematów budowania grozy, co większość pozostałych, współczesnych horrorów. Mocno wiąże się z „Obecnościami”, chociaż jest od nich nieco słabsza. Humor wpleciony między poszczególne sceny nadaje nieco świeżości całemu obrazowi i udowadnia, że można coś takiego zrobić bez szkody dla filmu. Jeśli oglądaliście wspomniane już obrazy o parze badaczy zjawisk nienormalnych, to „Zakonnica” będzie niezgorszym uzupełnieniem wiedzy. Nie nastawiajcie się jednak na skomplikowaną zagadkę z porywającymi i mrożącymi krew w żyłach scenami.

Łączna ocena: 6/10

Wszystkie kadry pochodzą z serwisu Filmweb.


poniedziałek, 28 maja 2018

Z ekranu pod pióro #24 - "Han Solo: Gwiezdne wojny - historie"


Źródło: Filmweb
Tytuł: Han Solo: Gwiezdne wojny - historie
Reżyseria: Ron Howard
Premiera: 2018
Gatunek: space opera, sci-fi

Wiele się mówiło o filmie opowiadającym historię Hana Solo na długo przed jego premierą. Pojawiały się głosy zarówno mówiące, że będzie to jeden z najgorszych filmów z tego uniwersum, jakie kiedykolwiek powstały. Inne głosy natomiast były niemalże przekonane, że będzie czymś w rodzaju brakującego ogniwa pomiędzy poszczególnymi trylogiami. Jeśli jakieś dzieło potrafi wywołać tak ambiwalentne uczucia jeszcze przed pojawianiem się na wielkim ekranie, to wiem już, że za nic w świecie nie dowiem się który obóz ma rację, jeśli sam nie obejrzę danej produkcji. A nawet jeśli nie dowiem się, która strona tego konfliktu "wie lepiej", to z pewnością będę się potrafił umiejscowić po konkretnej stronie barykady. Po obejrzeniu muszę stwierdzić, że jednak chyba pozostanę na przedpolu.

Kto by się spodziewał, że zwykły przemytnik odegra kluczową rolę w wydarzeniach, które mają wpływ na kształt całego wszechświata? Dlaczego awanturnik balansujący na granicy prawa podejmuje takie, a nie inne decyzje? Czym się kieruje, jakie przeżycia go do tego skłoniły? Han Solo nie od zawsze stał po stronie Rebelii. Choć wydaje się to być oczywiste, nie urodził się jako wielki bojownik o wolność i sprawiedliwość. Kim był za młodu i czemu nikt nie zadaje zbyt wielu niewygodnych pytań? Cała prawda o Hanie Solo jest jednocześnie prosta i niezwykle skomplikowana. Zaczyna się od słów "dawno, dawno temu w odległej galaktyce"...

Film wywoływał ambiwalentne uczucia na długo przed premierą, dzieląc niejako społeczność fanów Star Wars na dwa główne obozy: tych, którzy uważali, że będzie to gniot oraz tych, którzy spodziewali się spektakularnego sukcesu. Zazwyczaj kiedy widzę takie "starcia" jestem niemalże pewny, że po seansie opowiem się po konkretnej stronie barykady. W przypadku "Han Solo: Gwiezdne wojny - historie" jest jednak inaczej. Nie mogę powiedzieć, że był to majstersztyk, ale grzechem byłoby również stwierdzenie, że jest to dno i dwa metry mułu. Osobiście odbieram go jako po prostu ciekawy, choć niezbyt porywający przerywnik pomiędzy poszczególnymi częściami. Może się podobać, jednak niekoniecznie będziecie nim zachwyceni.

Na ogromny plus zasługuje na pewno sama historia Hana Solo, przedstawiona od jego lat na Korelii, aż po ostateczne rozpoczęcie przygody przemytnika z Chewiem u boku. Tak naprawdę jest to jedynie wycinek jego życia, bezpośrednio poprzedzający jego czysto awanturnicze życie, jednak bez pokazania jego "solowych" (he-he) występów. Całość skupia się wokół najważniejszych z punktów widza wydarzeń, takich jak poznanie Chewbakki czy zdobycie Falcona Millenium. Co więcej, cała historia jest dość sensownie przedstawiona i nawet jeśli ma jakieś nieścisłości w stosunku do ogólnie przyjętej wiedzy, to na pierwszy rzut oka nie widać żadnych potknięć. Można powiedzieć, że ten wycinek paru lat z życia Hana Solo to kwintesencja tego, co wiemy na jego temat z dotychczasowych filmów.

"Han Solo: Gwiezdne wojny - historie" nie jest jednak dziełem, które potrafiłoby przyciągnąć do ekranu jak magnes. Brakuje mu pewnego polotu, za to występuje duże natężenie efektów specjalnych. Część opisanych wydarzeń wręcz krzyczy "powstaliśmy dla CGI", natomiast od niektórych z nich wręcz wieje nudą. Ogólnie rzecz biorąc film ogląda się dobrze, jednak nie ma ani dreszczyka emocji, który towarzyszy nawet tak znienawidzonej przez wielu fanów Trylogii Prequeli. Wszystko jest takie… techniczne dobre. Człowiek ogląda, widzi, że mu się to podoba, ale nie może znaleźć żadnych punktów, za które dałby więcej punktów w konkursie wspaniałych scen. Nawet nie jestem do końca w stanie wyrazić tego słowami, ponieważ zarówno zdjęcia, muzyka, jak gra aktorska są po prostu "w porządku". 

Gry aktorskiej również nie można nazwać oskarową. Zarówno Alden Ehrenreich jak i Emilia Clarke zagrali swoje role poprawnie, można rzec - na rzemieślniczy sposób. Dokładnie, sprawnie, jednak nie widać było niczego, co mogłoby wybić się wśród innych filmów. Trochę to dziwne, bowiem najnowsze produkcje Star Wars charakteryzują się dość skrajnymi uczuciami, jakie wywołują zarówno sami aktorzy, jak i ich gra. Wystarczy przypomnieć sobie kontrowersje wokół postaci Kylo Rena oraz szum wokół samego aktora odgrywającego tę rolę - Adama Drivera. Oscar Isaac wynoszony jest wręcz pod niebiosa za to, jak odgrywa Poe Damerona. Nawet Daisy Ridley wywołuje pewne emocje, w tym przypadku - podobnie jak u Adam Drivera - dość skrajne. Wśród aktorów tworzących historię Hana Solo nie zauważyłem nikogo wybijającego się w żaden sposób.

Dla fanów serii "Han Solo: Gwiezdne wojny - historie" może być rozczarowaniem, ale również po prostu okazją do lepszego poznania tytułowego bohatera. Zapewne osoby, które są doskonale zaznajomione z całym uniwersum nie będą zachwycone żadnymi ciekawostkami, czy smaczkami, jednak dla przeciętnego fana film ten może stanowić miły przerywnik. Na tym jednak poprzestańmy - na miłej przerwie od budowania napięcia, tworzenia nowej-starej historii i kina budzącego mnóstwo skrajnych uczuć. Po prostu zasiądźmy do spokojnego, niewiele wnoszącego, choć miłego dla oka filmu, który pokrótce opowie co działo się "dawno, dawno temu w odległej galaktyce".

Łączna ocena: 6/10


Wszystkie kadry pochodzą z serwisu Filmweb.

sobota, 24 lutego 2018

Z ekranu pod pióro #23 - "Kształt wody"

Źródło: Filmweb
Tytuł: Kształt wody
Reżyseria: Guillermo del Toro
Premiera: 2017
Gatunek: fantasy


Obecnie widzimy wysyp filmów, które są nominowane do Oscara. Nawet produkcje, które do tej pory nie ukazały się w Polsce, a swoje premiery miały wiele miesięcy temu, pojawiają się we wszystkich kinach. Dosłownie nie wiadomo na co iść, co obejrzeć i kiedy na to wszystko czas znaleźć. Jednak w gąszczu świetnych propozycji "Kształt wody" wyróżnia się pod kilkoma względami. Przede wszystkim nominowany został do 13 (!) Oscarów. To naprawdę niesamowity wynik. Do tego jego reżyserem jest twórca takich tytułów jak "Labirynt Fauna", "Hobbit" czy "Hellboy". Mam nadzieję, że nikogo nie zdziwi więc taki, a nie inny wybór filmu, który obejrzałem niedawno na wielkim ekranie.

Praca sprzątaczek nie jest zazwyczaj zbyt fascynującym zajęciem - choć czasem można usłyszeć bardzo ciekawe plotki. Eliza Esposito jednak nie ma zwykłej posady w zwykłym biurowcu. Pracuje bowiem w rządowym laboratorium, które skrywa w sobie wiele sekretów. Na jeden z nich trafia podczas swojej pracy, a jej życie oraz postrzeganie świata drastycznie się zmienia. W czasach wszechobecnych zbrojeń nie jest ono jednak łatwe do przełknięcia, zwłaszcza w świetle tego, co laboratorium wraz z jego dowództwem planuje zrobić z odkrytym przez Elizę sekretem.

Kształt wody
"Kształt wody" nominowany został do Oscarów w trzynastu kategoriach - to prawie najwięcej w całej historii. Jedynie trzy filmy jak do tej pory otrzymały po czternaście nominacji. Patrząc na najnowszą produkcję Guillermo del Toro ciężko nie odnieść wrażenia, że nie tylko nominacje są w pełni uzasadnione, ale również niemalże każda ewentualna statuetka może zostać przyznana z czystym sumieniem. Można się zachwycać nad wieloma aspektami filmu, począwszy od muzyki, poprzez obraz, a zakończywszy na grze aktorskiej. Szkoda jedynie, że Michael Shannon, który odgrywa rolę Richarda Stricklanda nie dostał nominacji - naprawdę wykonał kawał świetnej roboty, a jego gra aktorska była zdecydowanie na najwyższym poziomie.

Wyobraźcie sobie Stany Zjednoczone Ameryki w latach 60. XX wieku. Charakterystyczne suknie, fryzury kobiet, elegancki ubiór dżentelmenów. Niedawny podbój kosmosu przez Związek Radziecki oraz Stany Zjednoczone - Jurji Gagrin, Alan Shephard oraz John Glenn. Wśród tego wszystkiego, niemalże w samym środku zimnej wojny, amerykańskie laboratorium. Nieznana większości pracowników naukowych sprzątaczka, Eliza Esposito, odbywa swoje codzienne rytuały przed dotarciem do pracy i dzielnie sprząta cały ośrodek wraz z zastępami innych kobiet, które wykonują taką samą pracę. Wyobraźcie sobie więc obrazy jej domu - lokalu ponad kinem, wynajmowanym od wielu lat w sąsiedztwie Gilesa, jej jedynego przyjaciela. Wyobraźcie sobie więc popękane ściany, stare płytki, niemalże pusty pokój i podobne obrazy, przewijające się każdego dnia. To właśnie początek tego, co z obrazem Guillermo del Toro robi przez cały film.

Kształt wody
Następnie wsłuchajcie się w ciepłą, sielankową muzykę, w której jedną z głównych ról odgrywa flet. Przypomnijcie sobie jaką rolę pełni delikatnie podbijający atmosferę fortepian w jazzowych utworach. Przypomnijcie sobie romantyczną i optymistycznie nastrajającą muzykę z filmów lat 70. oraz 80. - przypomnijcie sobie wreszcie Amelię, lecz z mocnymi, włoskimi i francuskimi akcentami. Wymieszajcie te wrażenia ze śpiewem wróżek, z ich grą na delikatnych źdźbłach trawy podsycaną subtelnym tłem smyczków.  Rozsiądźcie się wygodnie w puchowych fotelach, z szklanką ulubionego napoju w ręku i z przymkniętymi z rozkoszy oczami delektujcie się ucztą, którą Alexandre Desplat przygotował specjalnie dla Waszych uszu. Oto, co będzie Wam towarzyszyć podczas całego seansu.

Wśród opinii w Polsce o filmie (specjalnie to podkreślam, ponieważ oceny na zagranicznych portalach typu IMDB czy Metacritic są bardzo wysokie) pojawia się coraz więcej takich, które zarzucają tej produkcji kompletny brak przesłania, fabuły oraz bardzo dziwne sceny. Z tym nie zamierzam się kłócić, ponieważ każdy może odbierać to zupełnie inaczej - faktem jest jednak, że ciężko odmówić "Kształtowi wody" całej reszty przeogromnych zalet, które przyćmiewają nawet najbardziej spłycone spojrzenie na to, co film sobą reprezentuje. Sama twórczość Guillermo del Toro nie była jednak nigdy prosta w odbiorze. Często jego filmy nie stanowią zwykłej rozrywki dla mas, chociaż nie zawsze da się doszukać w nich drugiego, o wiele głębszego dna. Sam widzę mnóstwo wartości, które niesie ze sobą "Kształt wody", jednak lojalnie ostrzegam - nie każdy może je zobaczyć, bo nie są wcale ani oczywiste, ani proste.

Kształt wody
Szczególnie dwie postacie zasługują na wspomnienie - jedna z nich bowiem nie ma co liczyć na zdobycie najważniejszej dla każdego aktora nagrody. Michael Shannon, odgrywający rolę Richarda Stricklanda, poprowadził cały film razem z Sally Hawkins, która wcieliła się w rolę Elizy Esposito. To, co oboje wyprawiali na ekranie było naprawdę świetnym widowiskiem. Nie sposób oczywiście porównywać do największych ról wszech czasów, ale patrząc na filmy, który zostały wyprodukowane w ciągu ostatniego roku, to ta dwójka zdecydowanie zasługuje na uznanie. Zwłaszcza Sally Hawkins miała duże pole do popisu - odgrywała bowiem rolę niemowy, co wymuszało na niej granie mimiką oraz gestami. Wyszło jej to naprawdę wiarygodnie.

Film jest naprawdę warty obejrzenia, choć jak pokazują oceny - nie każdemu może się spodobać ze względu na dość kontrowersyjną w niektórych scenach treść. Nie brakuje również wątków ogólnie uznawanych za bardzo popularne i gorące w ostatnich latach. Jeśli jednak przywiązujecie co najmniej taką samą uwagę nie tylko do tego, co się dzieje na ekranie, ale również jak się to dzieje, to rozważcie sięgnięcie po tę produkcję. Jeśli jesteście sceptycznie nastawieni, to spróbujcie wsłuchać się najpierw w soundtrack, dostępny już choćby w Spotify. Przekonacie się, że zachwyty nad co najmniej jednym elementem będą wspólne dla wszystkich opinii.

Łączna ocena: 9/10


Wszystkie kadry pochodzą z serwisu Filmweb

czwartek, 8 lutego 2018

Z ekranu pod pióro #22 - "Więzień labiryntu: Lek na śmierć"

Źródło: Filmweb
Tytuł: Więzień labiryntu: Lek na śmierć
Reżyseria: Wes Ball
Premiera: 2018
Gatunek: thriller, akcja, sci-fi


Jakoś tak znowu wyszło, że zajrzałem do kina po dwóch miesiącach nieobecności w tym przybytku kultury i rozrywki (he-he). Tak po prawdzie miałem ochotę się wybrać już w styczniu, ale nie widziałem akurat niczego ciekawego, a dla samego pójścia nie ma sensu. W końcu Netflix wykupiony to lepiej coś na nim wyszperać, jeśli się ma ochotę po prostu coś obejrzeć. Jednak jak w repertuarze zobaczyłem najnowszą część "Więźnia labiryntu", to jednak się skusiłem. Oglądałem poprzednie części i nawet mi podeszły. Możecie się o tym zresztą przekonać w mojej opinii o "Próbach ognia" - wcale nie najgorzej. A jak wyszło tym razem? Dość przeciętnie.

Wyścig po lek na śmierć rozpoczął się już wiele lat temu. Biorą w nim udziały zarówno ci, którzy chcą, jak i ci, którzy zostali do tego zmuszeni. Thomas chce po prostu spokoju i uwolnienia wszystkich swoich przyjaciół z rąk DRESZCZU, jednak nie spodziewa się tego, w jaki sposób kolej losu potrafi zataczać koła. Zwłaszcza w świecie opanowanym przez śmiercionośny wirus, w którym każdy ruch powinien zostać przemyślany co najmniej dwa razy.

"Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć" - Wes Ball zdecydowanie wziął sobie do serca jedne z najsłynniejszych słów Alfreda Hitchcocka (choć sam cytat przypisywany jest również Samuelowi Goldwynowi). "Więzień labiryntu. Lek na śmierć" zaczyna się bowiem z wysokiego C. Niestety tylko przez pewien czas udało się ten dźwięk utrzymać - im bliżej końca tym bardziej głos drżał i spadał coraz niżej. Pierwsze założenie stworzenia doskonałego filmu udało się więc spełnić w 100%, niestety nie udało się utrzymać napięcia na pożądanym poziomie. Żeby nie wspomnieć o jego wzroście.

"Więzień labiryntu: Lek na śmierć"
Produkcja ta rzeczywiście od samego początku obiecuje wiele. Pierwsze sceny pościgu robią wrażenie, potrafią trzymać w napięciu i wyglądają jak dobrze zaplanowana akcja. Zarówno pod kątem fabularnym, jak i technicznym. Tego samego można by oczekiwać po reszcie filmu - skoro raz się udało i to tak dobrze, to czemu miałoby się nie udać później? Niestety jak się okazuje później jest gorzej. Tak jak pierwsze sceny mają ręce i nogi, tak niestety później pojawia się już problem. Fizyka, biologia, chemia - wszystko jest przewrócone do góry nogami. Tak, jak w przypadku filmu z superbohaterami (Marvel czy DC Comics) przełknę dziwne i niemożliwe wydarzenia, tak tutaj już niekoniecznie. Rozumiem, że jest to dystopijny obraz przyszłości, w której technologia jest wysoko rozwinięta. No ale właśnie - technologia, a nie mieszanie w prawach natury.

Trochę bolesne było również pominięcie spraw, które są przez większość produkcji apokaliptycznych brane właśnie na pierwszy ogień. Mam samochód, opancerzony - super, fajnie, ale nie przejadę nim daleko, bo skąd mam wziąć paliwo? Nie ma fabryk amunicji, więc muszę ją oszczędzać. Nie, to nie jest obraz przedstawiony w "Więźniu labiryntu. Lek na śmierć". Tutaj bohaterowi odpalili kody na nieskończoną amunicję i jeżdżą sobie, latają, pływają czym chcą - dosłownie jakby w ogóle się paliwo nie kończyło. Nigdy. Mimo tego, że w przeciętnym filmie akcji nie bierze się tych spraw pod uwagę, tak w produkcji pokazującej postapokaliptyczny świat, jest to jedna z najważniejszych rzeczy. Może nie taka, którą widać od razu, ale jest czymś w rodzaju kamyczka w bucie. Krzywdy nie robi, da się z tym iść, ale irytuje tak mocno, że człowiek może się wręcz wściec.

Żeby jednak nie wyrzucać samych wad na stół, to warto jednak wspomnieć o tym, że aktorzy (w większości) dali świetny popis gry. Przyjemnie się obserwowało emocje, które wyrażali, zwłaszcza że kamera pracowała dość często na przybliżeniu twarzy. Pierwsza część "Więźnia labiryntu" miała swoją premierą w 2014 roku, więc dość ciekawym doświadczeniem jest też oglądanie w jaki sposób aktorzy zmienili się przez te cztery lata, zwłaszcza że niektórzy z nich wówczas ledwo weszli w trzecie dziesięciolecie swojego życia.

"Więzień labiryntu: Lek na śmierć"
Było też mnóstwo przewidywalnych i oczywistych momentów. Kiedy już widzicie, że bohaterowie znaleźli się w sytuacji bez wyjścia, to stanie się dokładnie to, co Wam pierwsze przyjdzie do głowy. Tak naprawdę zawsze z tych sytuacji jest tylko jedno wyjście, tak bowiem zostały skonstruowane. No dobrze, jest jeszcze jedno - śmierć wszystkich. Tutaj być może winić trzeba książkę, na podstawie której powstała ekranizacja, chociaż zarówno jej opisy jak i opinie wskazują raczej na sporą dawkę inwencji twórczej reżysera i scenarzystów. Z jednej strony człowiek może trochę ponarzekać na takie oczywistości, ale z drugiej same sceny oglądało się świetnie. Nie było zbyt dużej ilości CGI (a raczej nie było jej widać, nie rzucała się w oczy), a tam gdzie ewidentnie coś nie mogło powstać bez wspomagania komputerowego, było to zrobione w przyjemny dla oka sposób.

Można powiedzieć, że "Więzień labiryntu. Lek na śmierć" to film pełen sprzeczności. Z jednej strony ogląda się go doskonale i z przyjemnością. Można się wczuć w klimat oraz przeżywać wszystkie emocje bohaterów. Z drugiej strony napięcie zamiast rosnąć, to maleje, a im głębiej w las, tym drzewa jakieś takie coraz bardziej pokraczne. Mniej się to wszystko trzyma całości, pojawia się ogromna ilość oczywistych scen i banalnych rozwiązań. Zresztą zakończenie również nie powala - jest jednym z dwóch najbardziej spodziewanych rozwiązań, jakie sobie można wyobrazić. Z czego drugie z oczywistych względów nie wchodzi w grę. To nie ten typ filmu, w którym smutne zakończenie jest czymś, czego może oczekiwać widownia.

Łączna ocena: 6/10

Wszystkie kadry pochodzą z serwisu Filmweb.

sobota, 16 grudnia 2017

Z ekranu pod pióro #21 - "Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi"

Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi"
Źródło: Filmweb
Tytuł: Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi
Reżyseria: Rian Johnson
Premiera: 2017
Gatunek: space opera, sci-fi


Minęły dwa miesiące, odkąd ostatni raz miałem okazję być w kinie. Listopad obfitował w różne "atrakcje", początek grudnia zresztą podobnie, nie było więc chwili ani w sumie nawet chęci. Premiery najnowszej części Star Wars nie mogłem jednak przegapić! Trochę żałuję, że nie posiadam karty Cinema City Unlimited, bo z nią mógłbym obejrzeć Star Wars: Ostatni Jedi już w środę, 13 grudnia 2017 roku, ale czym jest jeden dzień obsuwy! W każdym razie wybrałem się, jak ostatnio co roku od trzech lat (taka wręcz tradycja - w tamtym roku "Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie", a dwa lata temu "Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy"). I jak wrażenia? W sumie dość przyjemne, choć niezbyt proste do określenia.

piątek, 6 października 2017

Z ekranu pod pióro #20 - "Kingsman: Złoty krąg"

Źródło: Filmweb
Tytuł: Kingsman: Złoty krąg
Reżyseria: Matthew Vaughn
Premiera: 2017
Gatunek: komedia, akcja


Na samym początku się pochwalę - od czerwca tylko w sierpniu opuściłem kino! Nie liczę oczywiście Netflixa, w którym sobie od czasu do czasu seriale oglądam. Filmy to jednak zupełnie co innego, a zwłaszcza te oglądane na wielkim ekranie. Tym razem wybrałem się na "Kingsman: Złoty Krąg". Pierwszą część pamiętam jako wesołą komedię pomieszaną z filmem akcji, w której można było liczyć na dobry humor i świetne efekty. Liczyłem na dokładnie to samo w kontynuacji, dlatego zbyt długo się nad wyjściem do kina nie zastanawiałem (chociaż wybrałem oczywiście tanie środy w Cinema City!). Czy otrzymałem to, czego oczekiwałem? Zobaczcie sami!

środa, 13 września 2017

Z ekranu pod pióro #19 - "To"

King "To"
Źródło: Filmweb
Tytuł: To
Reżyseria: Andres Muschietti
Premiera: 2017
Gatunek: horror


Książek Kinga chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Jedni uwielbiają, inni nie trawią (zazwyczaj ze względu na ciągnące się opisy). Ekranizacje powieści tego autora są dość wymagające, zwłaszcza że potrafi on budować niesamowity klimat. Widziałem już "To" przerzucone na wielki ekran w roku 1990 i - jak na ekranizację - przypadło mi do gustu. Starało się oddać to, co stworzył King w swojej powieści, czyli nie tylko samego klauna, ale obraz małego miasteczka oraz przemian wewnętrznych bohaterów. O samej zawartości powieści można pisać całe referaty. Niestety nowa ekranizacja z 2017 ogranicza się do jednej rzeczy - klaun, klaun, potem trochę klauna i na koniec jeszcze klaun.

czwartek, 27 lipca 2017

Z ekranu pod pióro #18 - "Dunkierka"

Christopher Nolan Dunkierka
Źródło: Lubimyczytac
Tytuł: Dunkierka
Reżyseria: Christopher Nolan
Premiera: 2017
Gatunek: dramat, wojenny


Dacie wiarę, że udało mi się miesiąc po miesiącu zajrzeć do kina? Nawet wygrałem darmową pepsi i powiększenie zestawu z popcornem! Ciężko jednak myśleć o takich sprawach kiedy idzie się na film, który został wyreżyserowany przez Christophera Nolana. A jeśli do tego dorzucimy tematykę, którą wziął tym razem na warsztat, to całkiem zapomnieć można o jakimkolwiek dodatku do filmu. W końcu od wielu miesięcy zapowiadała się całkiem przyjemna uczta dla oczu. Ciężkostrawna, ale pyszna. 

Przełom maja i czerwca 1940 roku. Z Dunkierki, miasta położonego na wybrzeżu Francji, muszą zostać ewakuowani alianccy żołnierze. Ponad trzysta tysięcy osób zostawia pół tysiąca ton sprzętu wojskowego i na przestrzeni kilku dni stara się uciec z objęć śmierci. W tym samym czasie są otoczeni przez wojska nieprzyjaciela niemalże z każdej strony. To zdecydowanie były jedne z najcięższych dni, jakie przeżyli Alianci w trakcie trwania II Wojny Światowej.

piątek, 23 czerwca 2017

Z ekranu pod pióro #17 - "Wonder Woman"

Wonder Woman
Źródło: Filmweb
Tytuł: Wonder Woman
Reżyseria: Patty Jenkins
Premiera: 2017
Gatunek: akcja, sci-fi


Ach, jak dawno nie byłem w kinie! Tak naprawdę to właśnie od ostatniego odcinka z tego cyklu, czyli cztery miesiące temu. Wówczas pierwszy raz odwiedziłem toruńskie kino w Centrum Sztuki Współczesnej. Z chęcią się wybiorę tam ponownie, chociaż nie wiem kiedy. Skoro nawet na sieciówki czasu nie mam. Nadarzyła się jednak okazja, więc się wybrałem. Mój wybór padł na "Wonder Woman", ekranizację postaci występującej w uniwersum DC Comics. Skoro dawno nie oglądałem niczego w kinie, to warto zacząć od czegoś lekkiego. Zwłaszcza, że trailer wyglądał naprawdę obiecująco.

Wychowana na wielką wojowniczkę Diana ratuje amerykańskiego pilota. Dowiaduje się od niego o prowadzonej na świecie wojnie. Postanawia wbrew wszystkiemu ruszyć do świata ludzi, by powstrzymać rozlew krwi. Sama przekonana jest, że za wszystkim stoi Ares. Niestety okazuje się, że ludzie oraz ich sprawy nie są tak prości i łatwi do rozgryzienia, jakby się mogło wydawać. Dla córki Zeusa może się to okazać dość wstrząsającym odkryciem.

sobota, 17 grudnia 2016

Z ekranu pod pióro #15 - "Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie"

"Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie"
Źródło: Filmweb
Tytuł: Rogue One: A Star Wars Story
Reżyseria: Gareth Edwards
Premiera: 2016
Gatunek: przygodowy, sci-fi


W zeszłym roku Star Wars wróciło hucznie na wielkie ekrany, tym razem w odsłonie Disneya. Co prawda nie było księżniczek ani smoków, jednak dało się wyczuć ewidentne zmiany. "Star Wars - The Force Awaken" zebrało różne opinie, w różny sposób ludzie podchodzili do kontynuacji (lub jak kto woli odgrzania) historii stworzonych przez George'a Lucasa. Nic więc dziwnego, że część fanów była (i w sumie wciąż jest) sceptycznie nastawiona do nowej odsłony, czyli "Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie". Ja jednak osobiście dałem szansę, poszedłem na film w dniu premiery i wiecie co? Absolutnie nie żałuję ani wydanych pieniędzy, ani czasu spędzonego na seansie. Film "zrobił robotę".

Do Sojuszu dociera przeciek dotyczący budowy przez Imperium broni zdolnej niszczyć całe planety. Okazuje się, że została w niej umiejscowiona wada konstrukcyjna, dzięki której można w dość prosty sposób zniszczyć całą broń. Grupa rebeliantów podejmuje się śmiałej misji wykradzenia planów budowy z imperialnego archiwum na Scarif. Można powiedzieć, że ta niemalże samobójcza misja, nie ma szans powodzenia, jednak w obliczu nadziei działanie jest najważniejsze.

sobota, 8 października 2016

Z ekranu pod pióro #14 - "Osobliwy dom Pani Peregrine"

Osobliwy dom Pani Peregrine
Źródło: Filmweb
Tytuł: Miss Peregrine’s Home For Peculiar Children
Reżyseria: Tim Burton
Premiera: 2016
Gatunek: fantasy, przygodowy


Uwielbiam filmy Tima Burtona - co prawda jeszcze nie obejrzałem ich wszystkich, ale staram się to na bieżąco nadrabiać. Nic więc dziwnego, że na jego najnowsze dzieło wybrałem się w dniu premiery, czyli 7 października 2016 roku (mowa oczywiście o polskiej premierze). Trailery obiecywały sporo, a przede wszystkim pokazywały, że zachowany zostanie charakterystyczny dla Burtona styl. Trochę dziwnych połączeń, duża doza nierealności rodem z bajek, świetna historia i genialne efekty. Muszę przyznać, że w ogólnym rozrachunku rzeczywiście wszystkie te elementy zostały zawarte.

Na wybrzeżu Walii znajduje się niezwykły dom, w którym mieszkają dzieci wraz z ich opiekunką. Młody Jake trafia tam śladami historii jego dziadka. Okazuje się, że nie jest to wcale taki zwyczajny Dom Dziecka, ale Osobliwy dom Pani Peregrine. Jake dowiaduje się o prawdziwej naturze dzieci, samej Pani Peregrine oraz ich wrogów, którzy zwarli szyki i są jeszcze bardziej niebezpieczni niż do tej pory. Młodzieniec musi odnaleźć w sobie swoje dziedzictwo i podjąć decyzję czy weźmie udział w tej nierównej walce.

piątek, 26 sierpnia 2016

Z ekranu pod pióro #13 - "Sausage Party"

Źródło: Filmweb
Tytuł: Sausage Party
Reżyseria: Conrad Vernon, Greg Tiernan
Premiera: 2016
Gatunek: animacja, komedia


Obiecywałem, że w tym miesiącu pojawi się więcej niż jeden wpis oceniający film. Słowa więc dotrzymuję! Co prawda nie widzę raczej możliwości zaliczenia większej liczby seansów w sierpniu, ale i tak dwa filmy w miesiącu (i to w kinie, nie w telewizji!) to jak na moją skromną osobę wynik bardzo dobry. Planowałem obejrzeć jeszcze "War Dogs" oraz "Nine Lives", ale to drugie nie zachęca opiniami, a na pierwsze jakoś czasu zabrakło. Nie wykluczam jednak obejrzenia "War Dogs" we wrześniu! Wszak premiera była raptem tydzień temu. Mam nadzieję, że ogólnie uda mi się chociaż raz w miesiącu zajrzeć do kina, a co za tym idzie zostawić jakiś ślad po tym wydarzeniu na blogu. Żeby nie było już takich półrocznych przerw. :) Nie samymi książkami wszak człowiek żyje! Taka ciekawa mi konstrukcja tego zdania wyszła, że aż nie będę poprawiał... W każdym razie oto moja subiektywna i kompletnie nieprofesjonalna opinia o "Sausage Party":

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Z ekranu pod pióro #12 - "Legion samobójców"

Suicide Squad - Legion samobójców
Źródło: Filmweb
Tytuł: Legion samobójców
Reżyseria: David Ayer
Premiera: 2016
Gatunek: akcja


Powoli zaczynam szaleć z kinem. Zapewne nie jest to ostatni odcinek z tej serii, który zaserwuję Wam w sierpniu - jest jeszcze tyle świetnie zapowiadających się premier! Tym razem udało mi się przy długim weekendzie zajrzeć do płockiego Heliosa na "Suicide Squad" - film z historią proste ze stajni DC Comics. Od razu na wstępie chciałbym zaznaczyć - nie miałem okazji czytać komiksów, więc nie mam absolutnie żadnego porównania z pierwowzorem! Widziałem mnóstwo informacji o braku spójności między filmem a komiksami, więc jeśli natrafi na tę opinię jakiś fan komiksów, to proszę o wybaczenie, jeśli znajdą się jakieś herezje. :) Niestety ocenić mogę jedynie film jako film, bez porównywania z komiksami.

Co by się stało, gdyby zebrać grupę najbardziej niebezpiecznych istot stąpających po ziemi i utworzyć z nich elitarny oddział? Żeby się o tym przekonać należy być wysoko postawionym człowiekiem pracującym dla rządu i udać się na wycieczkę do Belle Reve, gdzie trzeba zaproponować kilku osobom mały układ. Skrócenie kary w zamian za drobną przysługę dla rządu. Tą przysługą jest samobójcza misja, która teoretycznie spisana jest na straty.