czwartek, 15 listopada 2018

Z ekranu pod pióro #28 – „Bohemian Rhapsody”

Źródło: Filmweb
Tytuł: Bohemian Rhapsody
Reżyseria: Bryan Singer
Premiera: 2018
Gatunek: biograficzny, dramat, muzyczny


Któż nie zna twórczości zespołu Queen? Nawet osoby, które nie są fanami rockowych brzmień doskonale kojarzą takie utwory jak „We will rock you” czy choćby właśnie „Bohemian Rhapsody”. Sam wychowałem się na mocnych brzmieniach, więc znam twórczość zespołu, która towarzyszyła mi przez sporą część życia. Żebyśmy jednak wszyscy nie zrozumieli się źle – nie jestem gorącym fanem, który zna biografie każdego z członków zespołu. Nie jestem żadnym autorytetem w tym temacie, a jedynie przeciętnym słuchaczem, który zarówno lubi, jak i ceni dzieła stworzone przez Mercury’ego oraz resztę zespołu. W związku z tym bardzo mocno mnie nie bolały niezgodności z rzeczywistością (głównie w chronologii wydarzeń), które są zarzucane filmowi i po prostu cieszyłem się niesamowitym widowiskiem. A zdecydowanie jest czym się cieszyć.

Kiedy  Brian May, Roger Taylor i Freddy Mercury zakładali zespół Queen nie wiedzieli jak daleko uda im się zajść po stromych schodach kariery muzycznej. Kiedy John Deacon dołączał do zespołu, świat dopiero stał przed nim otworem. Kiedy muzycy tworzyli kolejne dzieła, nie mieli pojęcia jakimi ponadczasowymi hitami się staną i ile osób się nimi zainspiruje. Nie tylko na krótko po wypuszczeniu albumów, ale również wiele lat później. Przez cały czas jednak byli ludźmi – muzykami, artystami, ale ludźmi, którymi targają dokładnie takie same problemy, jak całą resztą społeczeństwa. Jednak nie przeszkodziły im one w staniu się legendami.

W sieci już od pierwszych dni z seansami „Bohemian Rhapsody”, pojawiały się głosy oburzenia dotyczące wielu przekłamań i zmian (zwłaszcza ingerujących w chronologię wydarzeń), które zostały wprowadzone do scenariusza względem rzeczywistych wydarzeń. Na tyle, na ile sam się orientuję, takie zmiany rzeczywiście są bardzo mocno widoczne. Zwłaszcza kwestia powstania zespołu (jedne z pierwszych scen filmu) oraz data przekazania wiadomości o swojej chorobie całemu zespołowi przez Freddiego rzucają się w oczy. Osobiście jednak widzę w stu procentach usprawiedliwione działanie w przypadku tych dwóch wspomnianych nieścisłości – film by się naprawdę znacznie wydłużył i musiał objąć o wiele więcej wątków, aby można było to wszystko ustawić w odpowiedniej kolejności i prawidłowym trybie. 

Można by powiedzieć, że to wszystko wcale nie jest żadnym wytłumaczeniem. Można się kłócić, że nie należy pod żadnym pozorem zmieniać historii, zwłaszcza że oglądać to będą również osoby, które w oparciu o film budować będą swoją wiedzę na temat legendy rocka. Można by się z tym zgodzić i nawet należy – rzeczywiście może to być ogromny problem dla wielu osób. Dlatego osobiście ostrzegam i potwierdzam – tak, „Bohemian Rhapsody” ma w sobie wiele nieścisłości, zmian w chronologii wydarzeń, być może nawet zarzucić można mocne wybielenie postaci wokalisty oraz zbyt małe skupianie się na studium psychologicznym Freddiego Mercury’ego i pokazaniu tego, jak wyglądały przemiany poszczególnych członków zespołu w drodze na szczyt kariery. Można się na tym wszystkim skupić, albo zobaczyć drugą stronę filmu – tę, w której widać niesamowity show, taki jaki zapewniali muzycy swoim fanom podczas koncertów.

Muzycznie – arcydzieło, czego zresztą można było się spodziewać. W końcu muzyka wykorzystana w filmie to jakby nie patrzył dzieło Queen. Jeśli jednak doda się do tego obraz, który stworzyli twórcy filmu, to wyjdzie nam naprawdę fenomenalny film, który jest równie energetyczny jak koncerty, w których Mercury podrywał publiczność do góry. Muszę przyznać, że był to pierwszy film, na którym zwróciłem uwagę na ujęcia z drona. Jedno z tych zapierających dech w piersiach to lot nurkowy w tłum publiki zebranej na stadionie podczas koncertu Queenów na Live AID. Gdyby obejrzeć tę scenę w kinie 4D, to serce mogłoby podejść do gardła. Przeróżne przeloty kamery pomiędzy przeszkodami z błyskawicznymi zbliżeniami nadawały dynamiki i sprawiały, że to naprawdę było show. Z pełną premedytacją będę wręcz nadużywał tego słowa, ponieważ ono najlepiej odzwierciedla to, co zobaczyłem na wielkim ekranie.

Z pewną dozą niepewności szedłem na seans, ponieważ zastanawiałem się jak Rami Malek poradzi sobie z rolą Freddiego Mercury’ego. W akcji widziałem go jedynie jako odtwórcę Elliota w serialu „Mr. Robot” i co prawda byłem pod wrażeniem, jednak geniusz geniuszowi nierówny – a w końcu obie postacie odgrywane przez Maleka można z czystym sumieniem określić tym mianem. Niepewność jednak została starta w prosz już od samego początku, a im głębiej w film, tym bardziej rósł mój podziw dla umiejętności aktora. Gra aktorska na najwyższym poziomie. Nie tylko zresztą jego – Gwilym Lee również odwalił kawał dobrej roboty. Aktorzy przy tym pozwolili grać pierwsze skrzypce Malekowi, aby postać Freddiego Mercury’ego wyraźnie się wybijała. Nie było przy tym w większości przypadków widać samego rzemiosła (przynajmniej na pierwszy rzut amatorskiego oka). 

Kolejną wspaniałą rzeczą, na którą warto według mnie zwrócić uwagę jest traktowanie całego zespołu jako… zespołu. Po prostu ludzi, którzy mają swoje problemy, są dla siebie przyjaciółmi, rodziną, ale wśród których pojawiają się również proste kłótnie. Mamy oczywiście tutaj kolejny z serii zarzutów, między innymi dotyczących tego, kto tak naprawdę pierwszy „skoczył w bok” ze swoją karierą solową i kto dopuścił do chwilowych lub dłuższych rozłamów w zespole. Mimo wszystko twórcy pokazali po prostu grupę ludzi, którzy zaczynali w jakichś małych klubach, a kiedy dotarli na szczyty sławy, wciąż byli po prostu ludźmi. Film nie epatuje bogactwem, nie pokazuje członków Queen jako te gwiazdy i legendy, z jakimi przeciętny, współczesny człowiek zwykł ich kojarzyć. Rzecz jasna podkreślane są momenty, w których zarówno pieniądze jak i sława pojawiają się w życiu każdego z muzyków, ale nie jest to pierwszy plan wydarzeń.

Fenomenalne widowisko, które być może zdobędzie Oscara – szczerze z moich ust nie spłynęłoby ani jedno słowo krytyki. Rami Malek wykonał kawał dobrej, niełatwej roboty, montażyści zrobili z tego niezwykłe show, operatorzy zdjęć stanęli na wysokości zadania, a wszystko to ukoronowała muzyka jedyna w swoim rodzaju. Nie traktujmy tego jednak jako filmu biograficznego, jednak raczej jako coś w rodzaju hołdu oddanego Mercury’emu oraz reszcie zespołu Queen. Tym bowiem zdaje się być „Bohemian Rhapsody” i w ten sposób można wyjaśnić niezgodności, które pojawiły się w filmie. Jako zachęta do głębszego poznania historii całego zespołu, film ten spełnia swoją rolę w 100%. Ciężko bowiem przejść do codziennych spraw po takim widowisku. To jednocześnie przystawka, która zaostrzyć apetyt i główne danie, po którym jednak chcemy skosztować nieco deseru.

Łączna ocena: 9/10



0 komentarze:

Prześlij komentarz