Tym razem nie utknąłem na jednej tylko papierowej książce. Byłoby to zresztą trochę dziwne, gdyby „Riese” zajęło mi calutki miesiąc… Można nawet rzec, że moje wstępne plany zostały zrealizowane. Wszystko się sprowadza tak naprawdę do tego, iż nie mam na co narzekać! Zwłaszcza że teraz rozpoczyna się grudzień, który dla mnie jest zawsze paradoksalnie najbardziej zapracowanym miesiącem roku...
„Riese” – Robert J. Szmidt
„Riese” ani trochę mnie nie zawiodło! Wręcz przeciwnie, bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło, nie tylko poprzez kierunek, w którym poszła sama akcja, ale również ze względu na wykreowany przez autora świat. Bardzo lubię, kiedy sporo dzieje się na powierzchni obszarów zamieszkałych przez ocalałych, jednak przyzwyczajony jestem jednak do… nieco bardziej przewidywalnego „widoku” niż ten, który został zaserwowany przez pisarza.
Trzeci tom „Nowej Polski” przypomniał mi „Konstytucję Apokalipsy”, która cechowała się ogromną ilością akcji, ociekała wręcz militarnym klimatem, a manewry poszczególnych osób i grup nie ograniczały się tylko do prób uśmiercenia zmutowanej fauny i flory. Rozumiecie, może i ocalali, ale to wciąż ludzie. Ludzie zawsze będą chcieli się pozabijać nawzajem, niezależnie od sytuacji i pobudek, które nimi kierują. No to i tutaj mamy sporo zabijania, ale w nieco mniej konwencjonalny sposób. Innymi słowy, dzieje się naprawdę wiele!
„Dzielnica cudów” – Norbert Grzegorz Kościesza
Intrygująca i fajnie napisana pozycja. Autor słusznie zauważa na samym początku, że mogłaby z tego powstać pewnego rodzaju biografia. Norbert Grzegorz Kościesza opisuje bowiem historie z dzieciństwa, które mają zobrazować, jak mogło wyglądać dorastanie w czasach PRL-u – w tym przypadku dokładnie w latach 80. XX wieku. No i muszę przyznać, że robi to bardzo obrazowo. Można się poczuć, jakby się tam było.
To, do czego można się przyczepić, to pojawiające się czasem, lekko ironiczne nawiązania do starego, dobrego narzekania, że „kiedyś to nie było X”. Zazwyczaj fajnie to ubarwia całą opowieść, jednak w niektórych fragmentach można odnieść wrażenie pewnego rodzaju denializmu. Jakby autor próbował negować istnienie zbadanych już rzeczy, bo kiedyś „było inaczej”, więc to na pewno współczesne kłamstwa. Mimo wszystko jednak będę całą książkę wspominał mega pozytywnie!
„Człowiek, który wiedział za dużo” – Monika Góra
Jeśli urodziliście się w latach 90. XX wieku lub wcześniej, to pewnie obiła się Wam o uszy sprawa zabójstwa małżeństwa Jaroszewiczów – poruszana przez wiele mediów i rozciągnięta na naprawdę wiele lat dochodzenia. Monika Góra podjęła próbę zebrania w jednym miejscu wszystkiego, co jako ludzie spoza otoczki „ściśle tajne” możemy wiedzieć lub czego się domyślać. Tak jak przy poprzedniej książce dziennikarki i w tej widać ogrom pracy włożonej w dotarcie do jak największej liczby szczegółów.
Zabójstwo Piotra Jaroszewicza oraz jego żony, Alicji Solskiej-Jaroszewicz, miało miejsce w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 roku i odbiło się szerokim echem nie tylko ze względu na same okoliczności popełnionej zbrodni, ale również ze względu na stanowiska piastowane przez Piotra Jaroszewicza w przeszłości. Autorka przybliża więc nie tylko dochodzenie wraz z niepasującymi do siebie sprawami, ale również i życie byłego premiera Polski. Ciężko się oderwać od lektury, ale równie ciężko jest wrócić do rzeczywistości.
„Kapłan” – Krzysztof Kotowski
Nie była to może niesamowita książka, jaką czytałem, ale jestem nią dość mocno usatysfakcjonowany. Przede wszystkim Krzysztof Kotowski stworzył intrygujące przedstawienie tajnej organizacji, która swoimi korzeniami sięga początków chrześcijaństwa, wokół którego narosło wiele… ciekawych rzeczy. Sama akcja też jest dawkowana w odpowiedni sposób, który zachęca do dalszej lektury.
Czemu więc jestem „tylko” usatysfakcjonowany? Tak właściwie ciężko mi to określić. Chyba właśnie to może być powodem tak paradoksalnie. Nie potrafię wskazać żadnej mega mocnej strony tej powieści, nie umiem się nią zachwycać. Sięgnę na pewno po kolejną część, bo naprawdę mnie świat zaintrygował, ale jednak nie mogę z czystym sercem polecać z wielkim entuzjazmem. Jest „w porządku”, jest „ciekawa”, jest „fajna”. W sumie tyle.
„Nagie słońce” – Isaac Asimov
Elijah Baley to postać, z którą ponownie spotkałem się w „Nagim słońcu”. Tym razem miał jeszcze trudniejszą zagadkę do rozwikłania, a z kolei sam autor pozwolił sobie na skupienie się na socjologicznych aspektach fantastyki. W sumie tak naprawdę ważniejsze niż zagadka kryminalna są właśnie zachowania na planecie, na którą trafił detektyw. Powieść powstała wydana w 1953, a wiele z opisywanych sytuacji rezonuje bardzo mocno z tym, jak wygląda obecny świat! A czytanie tej książki po roku 2020 jest mega intrygującym przeżyciem.
Tym razem jednak lektura już trochę bardziej trącała myszką, głównie w aspekcie dialogów oraz przechodzenia z jednego wątku, do kolejnego. Nie sprawiało to jakiejś wielkiej niedogodności, po prostu czuć było taką nieznaczną sztuczność. Jednak można z „Nagiego słońca” wynieść naprawdę wiele materiału do zastanawiania się nad nim. A przy okazji utwierdzić się w przekonaniu, że nie bez powodu Isaac Asimov jest uznawany za jednego z wizjonerów robotyki w fantastyce i nie tylko.
„Frankenstein” – Mary Shelley
Cóż, klasyka klasyki można rzec, po którą dość późno sięgnąłem. Każdy chyba zna dowolną filmową adaptację „Frankensteina”, chociaż pewnie bardziej rozpowszechniony jest wizerunek monstra stworzonego przez szalonego doktora. Komiksy, zabawki, seriale animowane – wszędzie pojawia się stwór ze śrubami w szyi oraz mnóstwem blizn po szyciu. Jednak powieść Mary Shelley znacznie odbiega ot, tak… prostego (czy wręcz prostackiego) wizerunku.
We „Frankensteinie” mamy o wiele więcej życia i przemyśleń, niż można by się spodziewać. Pewnie wiele osób kłóciłoby się ze współczesną wartością warsztatową, zwłaszcza że styl wybucha wręcz egzaltacją, jednak słuchało się tego całkiem dobrze. To, co może być problemem w odbiorze to nie tylko zastosowany styl, ale również dość chaotyczny przebieg wydarzeń, a raczej opowieści. Bardzo wartościowe jest za to spojrzenie na to, jak naprawdę historia napisana przez Mary Shelley wygląda i jak niewiele ma wspólnego ze współczesnym wizerunkiem stwora (który swoją drogą zawsze jest nazywany od nazwiska swojego stwórcy).
0 komentarze:
Prześlij komentarz