Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hyperion. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hyperion. Pokaż wszystkie posty

piątek, 16 października 2020

„Triumf Endymiona” – Dan Simmons

„Triumf Endymiona” – Dan Simmons
Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Dan Simmons
Tytuł: Triumf Endymiona
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Grzegorz Komerski
Stron: 874
Data wydania: 1 sierpnia 2018

To ostatni już tom cyklu „Hyperion”, w którym miałem okazję spędzić mnóstwo czasu ze wspaniale wykreowanym uniwersum, niezwykłymi historiami oraz wielowarstwową fabułą, która zaspokaja nie tylko najbardziej prymitywne potrzeby rozrywki, ale również kultury i spojrzenia na swoje życie z nieco innej perspektywy. Jak do tej pory pierwsze dwa tomy, opowiadające o wydarzeniach przed Upadkiem, były o wiele lepsze od „Endymiona” (chociaż trzecia książka ukazała kunszt autora w dostosowywaniu i rozbudowywaniu świata), ale w końcu jakoś trzeba zakończyć cały cykl, najlepiej z przytupem. Sporo więc oczekiwałem po „Triumfie Endymiona”, kiedy brałem się za jego lekturę – może nie czegoś na miarę pierwszej części, ale jednak czegoś, co wywoła u mnie wow. W sumie wow nie było, ale i tak było całkiem nieźle.

Kościół Katolicki wraz ze współpracującym z nim Paxem wciąż sprawują pełną władzę nad wszystkimi światami, które ocalały po Upadku. Sakrament zmartwychwstania jest zbyt silną obietnicą, żeby ktokolwiek z niego zrezygnował. Jednak Enea niezmiennie jest zagrożeniem dla obecnej równowagi, nawet jeśli zniknęła gdzieś na kilka lat, całkowicie poza radary dostojników watykańskich. Jednak przejdzie ten dzień, w którym pojawi się z powrotem na terytorium kontrolowanym przez Pax, a wtedy wielu graczy będzie musiało podjąć nowe decyzje, lub pozostać przy starych. W każdym przypadku jednak będą musieli przekalkulować potencjalne konsekwencje i zmierzyć się z nimi, niezależnie od tego, jakie decyzje podejmą.

„Triumf Endymiona” utrzymany został w klimacie trzeciej części całego cyklu – cały czas obserwujemy losy Enei, Raula, Bettika, ojca de Soyi i całej reszty postaci, których poznaliśmy w poprzednim tomie. Każde z nich ma swoją porcję stron przeplataną historią pozostałych osób. Możemy więc z jednej strony przerwać w dowolnym momencie, a z drugiej próbować dogonić najbardziej nas intrygującą część. Autor jednak nie próbował stosować cliffhangerów na końcu rozdziałów, więc raczej nie miałem problemów z odstawieniem lektury na później. Być może jest to jeden z tych głównych problemów ostatniego tomu – a tych w sumie można kilka wytypować.

„Niektórzy otyli ludzie noszą ciężar własnego ciała jak stygmat folgowania swoim żądzom, symbol lenistwa i słabości, są jednak i tacy, którzy obnoszą się z nim prawdziwie po królewsku, traktując swoją cielesną powłokę jak oznakę władzy”.

Wciąż wydarzenia są o wiele ważniejsze niż postacie, mimo tego, że cała powieść aż błaga o, choć odrobinę głębsze zarysy charakterologiczne. Niestety w związku z tym, że pojawiają się kolejni bohaterowie, jest bardzo trudno upchnąć coś więcej prócz suchych opisów przeżyć oraz wydarzeń. Co prawda Raul jako główny narrator próbuje czasem przemycić swoje przemyślenia, jednak nie za wiele nam to mówi o jego osobie. Niemal do samego końca pozostał dla mnie po prostu zlepkiem faktów dotyczących jego historii i nie umiem w ogóle opisać go jako człowieka obdarzonego duszą. Podobnie jest z większością pozostałych osób, z bardzo wyrazistym jak na „Triumf Endymiona” kardynałem Lourdusamym, który mógłby stać się jednym z najbardziej czarnych charakterów. No, mógłby. Gdyby Dan Simmons mu na to pozwolił.

Wciąż jednak fascynuje to, jak autor nie tylko stworzył ten cały świat oraz zmienił go pomiędzy drugim a trzecim tomem, ale również jak mu się udało upleść tak doskonałą w szczegółach intrygę związaną z jego historią. „Triumf Endymiona” nawiązuje bardzo mocno do wydarzeń z pierwszej dylogii i ukazuje to, co mieliśmy okazję przeczytać, w zupełnie innym świetle. Być może niektóre momenty wydać się mogą nieco naciągane, jednak, tak czy siak, czapki z głów za tak szczegółowe opisanie wszystkiego bez zgubienia się w zeznaniach. Oczywiście co najważniejsze, brawa również za starania włożone w próby uargumentowania istnienia przecudnych zasad fizyki na przeróżnych planetach, które mamy okazję odwiedzić wraz z postaciami. Zapewne fizyk zgrzytałby zębami, jednak dla przeciętnego czytelnika, któremu fizyka nie jest obca, będzie to całkiem miły gest.

Z drugiej strony trzeba się przygotować na to, że w drugiej połowie książki ta fizyka przekształca się w fantastykę. Pojawia się coraz więcej kompletnie niemożliwych do wytłumaczenia zjawisk. Można wyczuć jakiś taki… dysonans pomiędzy poprzednimi tomami, w których autor starał się jednak poruszać w obrębie „wytłumaczalnych” zjawisk, a tutaj jednak pozwolił sobie popłynąć. Ma to oczywiście swoje uzasadnienie w fabule, bez tej kompletnej fantastyki faktycznie trudno byłoby pociągnąć te wątki w ten sposób, trzymając się jedynie mniej więcej realistycznych motywów. Tak po prawdzie to nawet można się tego było domyślić w trakcie lektury poprzednich tomów, bo ona już daje pewne informacje świadczące o tym, że mamy do czynienia z po prostu fantastyką w dużej mierze.

„Religia od zawsze oferuje nam tego rodzaju fałszywy dualizm. Cisza nieskończonej przestrzeni albo przytulne ciepło wewnętrznej pewności”.

Samo zakończenie określiłbym jako poprawne. Mamy ciekawy plot twist, którego pewnie co bardziej bystrzy czytelnicy, mogliby się domyślić, mamy też domknięte praktycznie wszystkie wątki. Fabuła, która rozwijała się tak naprawdę na przestrzeni czterech tomów, odnalazła swoje zwieńczenie. Pozostaje jedynie pytanie, czy takie zakończenie każdemu podpasuje. Widziałem je nieco inaczej w trakcie lektury wszystkich powieści, ale można powiedzieć, że mimo wszystko jestem usatysfakcjonowany tym, co otrzymałem. Niestety nie udało mi się jeszcze lepiej poznać samego Raula Endymiona ani Enei, ponieważ nawet w trakcie rozwiązania wszystkiego ich postacie nie zostały tak przybliżone, jakbym sobie życzył. Wielka szkoda, ale niestety na to się nic nie poradzi.

Podsumowując, jest to całkiem przyjemne zwieńczenie dwóch dylogii, z których składa się cały cykl. Pozostawia trochę do życzenia w kwestii bohaterów oraz samego poprowadzenia akcji, ale trzeba Danowi Simmonsowi oddać, że przepięknie połączył ze sobą ogrom wątków i stworzył bardzo drobiazgowy świat. Tak naprawdę to cały wszechświat, który do samego końca odsłania przed czytelnikiem swoje tajemnice. To chyba największe plusy „Triumfu Endymiona” oraz całego cyklu – nieprzebrane przestrzenie uniwersum, które w dużej mierze dość twardo osadzone jest na współczesnej fizyce.

Łączna ocena: 7/10

sobota, 15 sierpnia 2020

„Endymion” – Dan Simmons

Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Dan Simmons
Tytuł: Endymion
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Grzegorz Komerski
Stron: 640
Data wydania: 31 stycznia 2018

To już kolejny miesiąc z prozą Dana Simmonsa, do której się przekonałem bardzo błyskawicznie – od razu po przeczytaniu „Hyperiona”. Autor pokazał się w nim z jak najlepszej strony, jako doskonały pisarz, narrator, gawędziarz oraz konstruktor. Czego konstruktor pewnie zapytacie, wszak cała reszta jest dość oczywista – a konstruktor świata. Hegemonia Człowieka wraz z jej Siecią, skomplikowanym systemem połączeń oraz podróży międzygwiezdnych oczarowała mnie swoją prostotą, która jednocześnie skrywała bezmiar nowoczesnych technologii, które nikomu się nie śniły. W „Endymionie” Dan Simmons ponownie pokazuje, na co go stać i kreuje nowy świat z nowymi bohaterami na paręset lat po wydarzeniach znanych z poprzednich dwóch powieści. Jak mu to wyszło? Wyśmienicie!

Kościół Katolicki odzyskał swoje wpływy, które powróciły (a nawet przekroczyły) poziom znany z czasów przed śmiercią Starej Ziemi. Obecnie jest największą siłą i wraz z Paxem dba o dobrobyt oraz administruje większością planet. Któż by się w końcu nie skusił na najnowszy sakrament, jakim duchowny może obdarzyć wierną owieczkę? Jednak czasy spokoju może przerwać córka Lamii oraz Johny’ego, która dla Kościoła Katolickiego będzie trudnym przeciwnikiem. Wraz z Raulem Endymionem będzie musiała jakoś przetrwać w nieprzyjaznym dla siebie środowisku i upewnić się, że wszystkie pisane jej rzeczy się wypełnią.

„Obudziłem się żywy, co specjalnie mnie nie zdziwiło – myślę, że człowiek dziwi się dopiero wtedy, gdy się budzi i stwierdza, że nie żyje”.

Przyzwyczaiłem się już do poprzedniej wersji świat wykreowanego przez Dana Simmonsa, a do tego bardzo ją sobie ceniłem. Jednak muszę przyznać, że Hegemonia Człowieka wraz ze wszystkimi planetami, całą historią Hyperiona i bohaterów, z którymi mieliśmy do czynienia, to było jedynie preludium. Trzystuletnia przerwa, pozbawienie możliwości natychmiastowych podróży między planetami, usunięcie kluczowych technologii oraz w pewnym sensie rozbrojenie ludzkości wcale nie uwsteczniło całej cywilizacji. Te wszystkie rzeczy dały jedynie podwaliny pod jeszcze ciekawszą wersję wszechświata, którą możemy obserwować w Endymionie. Z najnowszym sakramentem Kościoła Katolickiego, który kompletnie zmienił bieg historii oraz przyczynił się niewątpliwie do tak wielkiego sukcesu. Niby starsze, ale nowsze.

„Endymion” swoją konstrukcją przypomina bardziej „Upadek Hyperiona” niż „Hyperiona” – jest to jednolita, spójna powieść, prowadzona z perspektywy tym razem głównie dwóch osób. Chciałoby się rzec – głównego protagonisty oraz antagonisty. Patrząc na surowe ramy literackie, teoretycznie łatwo wskazać kto jest kim w tym duecie – jednak obserwując poczynania i przeżycia zarówno Enei (chociaż czyż główną postacią nie miał być Raul Endymion?), jak i kapitana-ojca De Soyi trudno jednoznacznie zaszufladkować, zwłaszcza pod kątem moralnym. W końcu każde z nich robi tylko to, co do niego należy i to, co uważa za słuszne, by ratować nie tylko najbliższych, ale i cały znany świat. Ciekawą różnicą jest prowadzenie narracji pierwszoosobowej w przypadku opisu wydarzeń z Raulem oraz trzecioosobowej w całej reszcie.

Pewnego rodzaju zgrzytem w tej – wydawać by się mogło, że nieskazitelnej – książce są postacie. Zarówno Raul Endymion, jak i Enea są tak płascy, jak tylko płaskim można być. Jeszcze Enea próbuje nadrabiać tajemniczością, pewnego rodzaju przyzwyczajeniami oraz świadomością istnienia większego planu. Niestety ciężko to samo powiedzieć o Raulu. Gdyby ktoś mnie zapytał, jaki jest towarzysz Tej, Która Naucza, to jedyne co byłbym w stanie powiedzieć, to jego dane biograficzne, przytaczane wielokrotnie na kartach książki. Z Ojcem-kapitanem de Soyą jest o wiele lepiej, jednak równie daleko od ideału, co w przypadku poprzedniej dwójki. Chyba nie znalazłem żadnej postaci, która mogłaby mi zapaść w pamięci jako osobowość, a nie jako zlepek liter w imieniu, potrzebnych do tego, żeby rzeczy się działy.

„Wszechświat ma nas w dupie”.

Sporo do życzenia pozostawia też niestety tłumaczenie lub/oraz redakcja. Na dzień dobry zmienione zostało tłumaczenie jednego z najważniejszych elementów, które napędzają zarówno poprzednie dwa tomy, jak i obie powieści związane z „Endymionem”. Nikt nie zadał sobie trudu sprawdzenia poprzednich książek i utrzymania konwencji, zwłaszcza że tłumaczenie Wojciecha Szypuły ma o wiele więcej sensu, patrząc na sam kontekst oryginalnej nazwy. Zdaję sobie sprawę z tego, że TechnoCentrum istniało jeszcze przed serią „Artefaktów”, jednak jeśli czytelnik dostał na dzień dobry jedną nazwę w dwóch pierwszych książkach, to otrzymanie innej w dwóch kolejnych może zrodzić sporo problemów. Rozumiecie – pierwotna nazwa z pierwszych tłumaczeń pierwotną nazwą, jednak jeśli ktoś już postanowił ją inaczej przetłumaczyć w obrębie spójnej serii, to... powinno się tego trzymać. W końcu zostało to przyklepane przez redaktorów. Do tego tłumacz pozwolił sobie dość lekko podejść do istniejących w rzeczywistości kodów natowskich i zmienił Charlie Foxtrot na Charlie Tango tylko dlatego, że… pasowało bardziej mu do jego wersji rozwinięcia CT. Były również potknięcia w formach określających grupę („oni”, „my”), przez co naprawdę dostawało się kręćka w dość kluczowych momentach.

W ogólnym rozrachunku nawet pomijając problemy z poprzedniego akapitu, cała powieść jest zupełnie inna od poprzednich dwóch. Można ją nazwać slow action, z rozbudowanym przedstawieniem nowego porządku w świecie, który już był znany, co wpłynęło negatywnie na postacie. Być może w „Triumfie Endymiona” będzie z nimi lepiej, bo aż się prosi o skupienie całej uwagi na Raulu, Enei oraz ojcu-kapitonowi de Soyi. Zaintrygowały mnie nowości wprowadzone przez Dana Simmonsa na potrzeby rzeczywistości po trzech stuleciach od Upadku, jednak czuję też pewien zawód. Na pewno wciąż jest to wysoki poziom, jednak liczę na poprawę w następnej książce. Ach, no i na wyjaśnienie pojawienia się pewnej bardzo… przegiętej postaci, która drażniła mnie swoją wszechmocą. Wierzę jednak, że i to zostanie odpowiednio usprawiedliwione w czwartej części cyklu.

Łączna ocena: 7/10




Cykl „Hyperion’

Hyperion | Upadek Hyperiona | Endymion | Triumf Endymiona


sobota, 25 lipca 2020

„Upadek Hyperiona” – Dan Simmons

Źródło: Lubimy Czytać
Autor:
Dan Simmons
Tytuł: Upadek Hyperiona
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Stron: 626
Data wydania: 4 listopada 2015

Bardzo długo zbierałem się do tego, aby sięgnąć po cały cykl „Hyperiona”. Dan Simmons przewijał się przez niemal wszystkie blogi książkowe, które czytam – niekoniecznie pod postacią akurat wspomnianej powieści dzielącej swój tytuł z poematem Johna Keatsa, ale pod przeróżnymi tytułami. Kiedy wreszcie udało mi się dobrać do pierwszej części, można powiedzieć, że zostałem oczarowany. „Hyperion” może i nie jest arcydziełem, które będę wychwalał pod niebiosa, ale jest książką bardzo dojrzałą, wielowarstwową, zaskakującą i gruntownie przemyślaną. Przede wszystkim jednak w pewnym sensie wyjątkową i pokazującą ogromny kunszt pisarski autora. Nic więc chyba dziwnego, że szybko sięgnąłem po „Upadek Hyperiona”! Muszę przyznać, że choć jest to już zupełnie inne dzieło, to wciąż trzymające ten sam, wysoki poziom.

Bitwa o Hyperiona może okazać się „być albo nie być” dla całej Hegemonii Człowieka. Sztuczne Inteligencje nigdy nie były w stanie ująć planety w swoich predykcjach, a wygląda na to, że cały trójkąt w postaci Hegemonii, TechnoJądra oraz Wygnańców widzą w tej zacofanej planecie gdzieś na skraju Sieci coś, co może przechylić szalę zwycięstwa na ich stronę. Pielgrzymi też muszą odegrać swoją rolę, udając się w – wydawać by się mogło, że z góry skazaną na porażkę – pielgrzymkę do Grobowców Czasu. Dzierzba może okazać się o wiele ważniejszym graczem, niż można sądzić. A na pewno, jeśli weźmie się pod uwagę, że wiele osób uznaje go jedynie za zwykły mit. Mit, który być może wpłynie na losy całego wszechświata.

„Upadek Hyperiona” jest już kompletnie inną książką niż pierwszy tom cyklu. Tym razem mamy już pełną fabułę, która nie jest podzielona na opowieści poszczególnych osób, tak od siebie skrajne, a zarazem spójne. Rzecz jasna poznajemy dalsze losy Pielgrzymów, ale również całej Hegemonii Człowieka, która staje nad skrajem przepaści. Wszystko opisywane z kilku różnych perspektyw – wspomnianych osób wybranych przez Kościół Dzierzby do odbycia wędrówki do Grobowców Czasu, kolejnego cybryda, który znalazł się w pobliżu samej Przewodniczącej Senatu oraz czasem kilku innych osób. Dzięki temu mamy całościowy obraz tego, co się dzieje w Sieci, z jej planetami, jak wyglądają kolejne ruchy rojów Wygnańców i przede wszystkim jak Hyperion wpływa na wszystko wokół.

„– Rozprzestrzeniamy się po Galaktyce jak komórki raka w zdrowym organizmie. Mnożymy się, nie myśląc o niezliczonych formach życia, które muszą zginąć lub zostać usunięte ze swojego naturalnego środowiska, byśmy my mogli zająć ich miejsce. Tępimy konkurujące z nami inteligentne formy życia”.

Dan Simmons nie byłby sobą, gdyby tym razem nie nawiązywał bardzo często do malarstwa. W wielu opisach miejsc, planet, czy po prostu krajobrazów, używa porównań do dzieł znanych malarzy, takich jak choćby Hieronim Bosch, być może fanom fantastyki bardziej znany z „Pana Lodowego Ogrodu” Jarosława Grzędowicza. Oczywiście nie brakuje też nawiązań do literatury, w tym rzecz jasna korzenia, wokół którego wszystko się toczy, czyli Johna Keatsa oraz jego poematów. Zresztą fascynacja jego postacią wydobywa się nie tylko z samego rdzenia całego cyklu, ale również z postaci, ich rozmów, miejsc odwiedzanych przez bohaterów oraz dosłownie całej książki.

To jest w ogóle niesamowite, w jaki sposób Dan Simmons skonstruował nie tylko świat, ale i całą historię, wokół której toczy się akcja obu tomów. Tak naprawdę dopiero w „Upadku Hyperiona” pokazują się fakty, do których nie sposób było dotrzeć po lekturze pierwszego tomu. Kierunek poprowadzenia wydarzeń jest zaskakujący i zawiły. Nie sposób nie użyć tutaj magicznego słowa „intryga” – na dodatek w pewnym sensie „polityczna intryga”. Blurb sugeruje rozwój wypadków, ale wszystkie detale to właśnie te elementy głównego dania, które nadają mu ten niesamowity smak. Bez tych niewielu zwrotów akcji, które możemy obserwować, nie byłaby to już ta sama książka. Swoją drogą ciekaw jestem, ile czasu zajęło autorowi rozpisanie sobie tego wszystkiego i połączenie w spójną, logiczną całość. Pogubić się może w jego wizji byłoby trudno, jednak łatwo można było popełnić drobny błąd, który zaważyłby na odbiorze – o dziury logiczne wcale nie jest trudno.

„Trudno zachować pogodę ducha, kiedy się umiera”.

Wspomniałem o raczej nielicznych zwrotach akcji nie bez powodu. Spora część „Upadku Hyperiona” to jednak historia Pielgrzymów, których poznaliśmy w poprzedniej książce. Śledzimy ich losy oraz – nie będzie to spoilerem, bo w końcu wszyscy doskonale wiemy, że będzie to miało miejsce – ich spotkania z Dzierzbą. Nieco więcej światła pada również na Władcę Bólu, jego historię, cel oraz materię, którą się otacza. Tutaj często mamy do czynienia z nieco metafizycznymi opisami, przemyśleniami poszczególnych postaci oraz iście nadnaturalnymi wydarzeniami. Te fragmenty są najwolniejszą częścią całej powieści. Slow action w pełnej krasie – co może niestety przez niektóre osoby zostać odebrane negatywnie.

Jak dla mnie jest to naprawdę świetna kontynuacja, nieustępująca w swojej poprzedniczce. Świetne zakończenie, ponownie bardzo głębokie rozwinięcie, ogrom nawiązań do literatury i sztuki, a do tego nieziemski (he-he) świat wykreowany przez Dana Simmonsa, tworzą świetną mieszankę. Pomimo swojej inności, „Upadek Hyperiona” godnie rozwija pierwszy tom. Być może w niektórych momentach jest zbyt… powolna, spokojna i wolno się rozwijająca, jednak całokształt oceniam bardzo pozytywnie. Aż nie mogę się doczekać, kiedy sięgnę po „Endymiona”, opowiadającego o tym, co wydarzyło się wiele lat po Pielgrzymce z siódemką znanych nam postaci. To może być jeszcze ciekawsze przeżycie i po cichu na to liczę.

Łączna ocena: 8/10



Cykl „Hyperion’

Hyperion | Upadek Hyperiona | Endymion | Triumf Endymiona


wtorek, 23 czerwca 2020

„Hyperion” – Dan Simmons


„Hyperion” – Dan Simmons
Źródło: Lubimy Czytać
Autor:
Dan Simmons
Tytuł: Hyperion
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Stron: 624
Data wydania: 9 września 2015


Zbierałem się do „Hyperiona” bardzo długo. Obserwowałem, jak pojawiają się kolejne, wychwalające go pod niebiosa opinie i zastanawiałem się – prawda li to, czy przesada. Starałem się nie czytać zbyt wielu recenzji, żeby się nie sugerować, chociaż próbowałem przejrzeć te negatywne – te niestety ku mojemu nieszczęściu nie reprezentowały sobą w większości przypadków żadnej merytoryki. Paradoksalnie więc moja chęć przeczytania dzieła Dana Simmonsa rosła. Zwłaszcza że próba dorwania pierwszego tomu cyklu nie była łatwym zadaniem. Dorwałem go jednak wprost ze sklepu Wydawnictwa MAG i długo nie czekałem z czytaniem. Po lekturze mogę powiedzieć, że warta ona była każdej minuty czekania na dobranie się do niej.

Wojny wymagają nadzwyczajnych ruchów i nietypowych decyzji. Nawet takich, które wymagają ogromnych poświęceń. Wiedzą o tym doskonale pielgrzymi, którzy przybywają na planetę Hyperion w jasnym celu. Tylko jeden z nich przeżyje tę wyprawę i tylko jeden z nich zostanie wysłuchany. Kapłan, Żołnierz, Uczony, Poeta, Kapitan, Detektyw i Konsul w obliczu międzygalaktycznej wojny muszą spróbować dotrzeć do grobowców i odnaleźć jedyną istotę, która może zmienić losy wszechświata. Ceną jednak będzie wybór oraz życie. Jeden, dobry wybór i życie szóstki.


„Na początku było Słowo. Potem pojawił się pieprzony edytor tekstu. Potem procesor myślowy. A potem nastąpił koniec literatury”.

Tak naprawdę cały „Hyperion” jest zbiorem opowieści snutych przez wspomnianych już w opisie książki pielgrzymów. Można powiedzieć, że każda z nich to po prostu osobne opowiadanie, spięte ze sobą narracją podróży całej siódemki w stronę Grobowców Czasu na planecie Hyperion. Wszyscy ruszyli ze stolicy – Keats – i muszą dotrzeć do Dzierzby, który zgodnie z legendą spełni życzenie jednego z nich. Czy coś Wam już świta, kiedy widzicie obok siebie zestawione słowa Hyperion oraz Keats? Tak, chodzi o Johna Keatsa, angielskiego poetę epoki romantyzmu, który napisał poemat „Hyperion” – chociaż napisał to może za dużo powiedziane. Poemat ten bowiem nie został dokończony przez twórcę, w przeciwieństwie do książki Dana Simmonsa, inspirowanej wspomnianym poetą.

Nie jest to jednak jedyna inspiracja literacka, jaką można odnaleźć w całym „Hyperionie”. Tak naprawdę można w nich utonąć. W pewnym momencie próbowałem szukać informacji na temat fragmentów, na które natrafiłem – począwszy od bardzo oczywistego Shakespeare’a, a zakończywszy na skrzętnie ukrytych motywach nawiązujących do poetów, o których nawet w polskiej Wikipedii niewiele znalazłem. Mógłbym tak szukać inspiracji oraz nawiązań przez wiele godzin, a wszystkich bym nie znalazł. Widać ogromny wpływ angielskiej literatury oraz poezji na dzieło Dana Simmonsa i nie sposób nie docenić tego, jak wiele takich easter eggów (chociaż nie wiem, czy można tak to nazwać) umieścił w swej powieści. Zawsze jest to dla mnie dodatkowa radość w trakcie lektury oraz możliwość poszerzenia swoich horyzontów.


„Przeprowadzili bardzo dokładne badania, z których wynika jednoznacznie, że ludzkość stała się całkowicie bezużyteczna”.

Rozszerzyć również można swój własny zasób stylizacji narracji zależny od konkretnej postaci. A w każdym razie można, chociaż obserwować to, jak doskonale można sobie poradzić ze zróżnicowaniem stylu wypowiedzi oraz przekazywania historii przez wiele postaci występujących w danej książce. Jak wspomniałem, w „Hyperionie” znajdziemy kilka różnych opowieści snutych przez poszczególnych bohaterów – a grupkę mamy naprawdę konkretną. Kapłan, Żołnierz, Uczony, Poeta, Kapitan, Detektyw i Konsul – każdy z nich ma swój własny sposób przekazania tego, co ma do powiedzenia pozostałych członkom Pielgrzymki i jest to wręcz fascynujące, jak doskonale udało się Danowi Simmonsowi urozmaicić i podkreślić tę różnorodność. Poeta ma bardzo… poetycki sposób narracji, Żołnierz prosty i konkretny, Kapłan mocno uduchowiony, choć dotykający również nut naukowych. Dosłownie jakby czytało się książkę napisaną przez kilku różnych autorów!

Z początku może się wydawać, że każda opowieść przedstawiona przez poszczególnych Pielgrzymów jest kompletnie inną, oderwaną od samej Pielgrzymki historią. Bardzo szybko jednak okazuje się, że Dan Simmons ma to konkretny pomysł. Rzecz jasna można się tego było spodziewać od samego początku – w końcu jaki byłby sens tworzenia zbioru opowiadań spojonego poboczną historią i tworzenia do tego trzech kolejnych tomów? Nie, to było oczywiste. Jednak nie takie oczywiste było już to, w jaki sposób tego dokonał. Naprawdę można doznać szoku, kiedy zacznie się łączyć wszystkie wątki i rozbierać je na czynniki pierwsze – razem z różnicami w czasie, wieku, warstwach społecznych, które tak naprawdę wcale aż tak różne nie są. Mózg może wybuchnąć. A najważniejsze w tym wszystkim jest chyba to, że jest to fantastyka naukowa, w której jednak to nie świat gra pierwsze skrzypce, ale ludzie oraz ich droga życiowa.


„Czasem jedynie bardzo trudno dostrzegalna granica oddziela fanatyzm od herezji”.

Widzicie, świat stworzony przez Dana Simmonsa nie jest wcale najważniejszym elementem książki, jednak wcale nie został potraktowany po macoszemu. Cała Hegemonia wraz z jej planetami rozsianymi po całej Sieci, sposoby podróży począwszy od statków z napędem Hawkinga (i długu czasowym, z którym trzeba się liczyć podczas podróżowania) a na transportalach zakończywszy, jest spójna, dość sensowna, przemyślana i przedstawiona w odpowiedni sposób. Podczas lektury „Hyperiona” wiadomo, na czym człowiek powinien się skupić i nie jest atakowany potokiem nowomowy, jak to ma miejsce np. w „Kwantowym Złodzieju”. Podobnie wygląda sprawa nie tylko z samym światem, ale i jego głównymi komponentami, odgrywającymi ogromną rolę – jak na przykład TechnoJądro wraz z SI. Wszystko ma swoje miejsce i choć skryte w tle wydarzeń, ma na nie przeogromny wpływ.

Ciężko opisać tę książkę w kilku słowach tak jak ciężko ją jednoznacznie ocenić. Trudno jest mi znaleźć jakiekolwiek jej wady, zwłaszcza takie duże, rażące, chociaż też nie czułem takiego… pociągu do niej w trakcie lektury. Jest ona naprawdę niesamowicie dojrzałą pozycją, przeznaczoną dla bardziej ambitnych osób – a raczej dla tych, które akurat szukają ambitniejszej lektury. Nie jest przy tym ciężkim tytułem, wręcz przeciwnie, wchodzi gładko jak nóż w ciepłe masło. Nic więc dziwnego, że zbiera tyle pochlebnych opinii, bo ciężko obok niej przejść obojętnie i nie zwrócić uwagi na co najmniej jedną z wielu warstw, z których jest zbudowana. Jedno jest pewne – z wielką chęcią sięgnę po każdy kolejny tom, bo aż umieram z ciekawości, jak się to wszystko dalej potoczy!

Łączna ocena: 8/10



Cykl „Hyperion’

Hyperion | Upadek Hyperiona | Endymion | Triumf Endymiona