piątek, 16 października 2020

„Triumf Endymiona” – Dan Simmons

„Triumf Endymiona” – Dan Simmons
Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Dan Simmons
Tytuł: Triumf Endymiona
Wydawnictwo: MAG
Tłumaczenie: Grzegorz Komerski
Stron: 874
Data wydania: 1 sierpnia 2018

To ostatni już tom cyklu „Hyperion”, w którym miałem okazję spędzić mnóstwo czasu ze wspaniale wykreowanym uniwersum, niezwykłymi historiami oraz wielowarstwową fabułą, która zaspokaja nie tylko najbardziej prymitywne potrzeby rozrywki, ale również kultury i spojrzenia na swoje życie z nieco innej perspektywy. Jak do tej pory pierwsze dwa tomy, opowiadające o wydarzeniach przed Upadkiem, były o wiele lepsze od „Endymiona” (chociaż trzecia książka ukazała kunszt autora w dostosowywaniu i rozbudowywaniu świata), ale w końcu jakoś trzeba zakończyć cały cykl, najlepiej z przytupem. Sporo więc oczekiwałem po „Triumfie Endymiona”, kiedy brałem się za jego lekturę – może nie czegoś na miarę pierwszej części, ale jednak czegoś, co wywoła u mnie wow. W sumie wow nie było, ale i tak było całkiem nieźle.

Kościół Katolicki wraz ze współpracującym z nim Paxem wciąż sprawują pełną władzę nad wszystkimi światami, które ocalały po Upadku. Sakrament zmartwychwstania jest zbyt silną obietnicą, żeby ktokolwiek z niego zrezygnował. Jednak Enea niezmiennie jest zagrożeniem dla obecnej równowagi, nawet jeśli zniknęła gdzieś na kilka lat, całkowicie poza radary dostojników watykańskich. Jednak przejdzie ten dzień, w którym pojawi się z powrotem na terytorium kontrolowanym przez Pax, a wtedy wielu graczy będzie musiało podjąć nowe decyzje, lub pozostać przy starych. W każdym przypadku jednak będą musieli przekalkulować potencjalne konsekwencje i zmierzyć się z nimi, niezależnie od tego, jakie decyzje podejmą.

„Triumf Endymiona” utrzymany został w klimacie trzeciej części całego cyklu – cały czas obserwujemy losy Enei, Raula, Bettika, ojca de Soyi i całej reszty postaci, których poznaliśmy w poprzednim tomie. Każde z nich ma swoją porcję stron przeplataną historią pozostałych osób. Możemy więc z jednej strony przerwać w dowolnym momencie, a z drugiej próbować dogonić najbardziej nas intrygującą część. Autor jednak nie próbował stosować cliffhangerów na końcu rozdziałów, więc raczej nie miałem problemów z odstawieniem lektury na później. Być może jest to jeden z tych głównych problemów ostatniego tomu – a tych w sumie można kilka wytypować.

„Niektórzy otyli ludzie noszą ciężar własnego ciała jak stygmat folgowania swoim żądzom, symbol lenistwa i słabości, są jednak i tacy, którzy obnoszą się z nim prawdziwie po królewsku, traktując swoją cielesną powłokę jak oznakę władzy”.

Wciąż wydarzenia są o wiele ważniejsze niż postacie, mimo tego, że cała powieść aż błaga o, choć odrobinę głębsze zarysy charakterologiczne. Niestety w związku z tym, że pojawiają się kolejni bohaterowie, jest bardzo trudno upchnąć coś więcej prócz suchych opisów przeżyć oraz wydarzeń. Co prawda Raul jako główny narrator próbuje czasem przemycić swoje przemyślenia, jednak nie za wiele nam to mówi o jego osobie. Niemal do samego końca pozostał dla mnie po prostu zlepkiem faktów dotyczących jego historii i nie umiem w ogóle opisać go jako człowieka obdarzonego duszą. Podobnie jest z większością pozostałych osób, z bardzo wyrazistym jak na „Triumf Endymiona” kardynałem Lourdusamym, który mógłby stać się jednym z najbardziej czarnych charakterów. No, mógłby. Gdyby Dan Simmons mu na to pozwolił.

Wciąż jednak fascynuje to, jak autor nie tylko stworzył ten cały świat oraz zmienił go pomiędzy drugim a trzecim tomem, ale również jak mu się udało upleść tak doskonałą w szczegółach intrygę związaną z jego historią. „Triumf Endymiona” nawiązuje bardzo mocno do wydarzeń z pierwszej dylogii i ukazuje to, co mieliśmy okazję przeczytać, w zupełnie innym świetle. Być może niektóre momenty wydać się mogą nieco naciągane, jednak, tak czy siak, czapki z głów za tak szczegółowe opisanie wszystkiego bez zgubienia się w zeznaniach. Oczywiście co najważniejsze, brawa również za starania włożone w próby uargumentowania istnienia przecudnych zasad fizyki na przeróżnych planetach, które mamy okazję odwiedzić wraz z postaciami. Zapewne fizyk zgrzytałby zębami, jednak dla przeciętnego czytelnika, któremu fizyka nie jest obca, będzie to całkiem miły gest.

Z drugiej strony trzeba się przygotować na to, że w drugiej połowie książki ta fizyka przekształca się w fantastykę. Pojawia się coraz więcej kompletnie niemożliwych do wytłumaczenia zjawisk. Można wyczuć jakiś taki… dysonans pomiędzy poprzednimi tomami, w których autor starał się jednak poruszać w obrębie „wytłumaczalnych” zjawisk, a tutaj jednak pozwolił sobie popłynąć. Ma to oczywiście swoje uzasadnienie w fabule, bez tej kompletnej fantastyki faktycznie trudno byłoby pociągnąć te wątki w ten sposób, trzymając się jedynie mniej więcej realistycznych motywów. Tak po prawdzie to nawet można się tego było domyślić w trakcie lektury poprzednich tomów, bo ona już daje pewne informacje świadczące o tym, że mamy do czynienia z po prostu fantastyką w dużej mierze.

„Religia od zawsze oferuje nam tego rodzaju fałszywy dualizm. Cisza nieskończonej przestrzeni albo przytulne ciepło wewnętrznej pewności”.

Samo zakończenie określiłbym jako poprawne. Mamy ciekawy plot twist, którego pewnie co bardziej bystrzy czytelnicy, mogliby się domyślić, mamy też domknięte praktycznie wszystkie wątki. Fabuła, która rozwijała się tak naprawdę na przestrzeni czterech tomów, odnalazła swoje zwieńczenie. Pozostaje jedynie pytanie, czy takie zakończenie każdemu podpasuje. Widziałem je nieco inaczej w trakcie lektury wszystkich powieści, ale można powiedzieć, że mimo wszystko jestem usatysfakcjonowany tym, co otrzymałem. Niestety nie udało mi się jeszcze lepiej poznać samego Raula Endymiona ani Enei, ponieważ nawet w trakcie rozwiązania wszystkiego ich postacie nie zostały tak przybliżone, jakbym sobie życzył. Wielka szkoda, ale niestety na to się nic nie poradzi.

Podsumowując, jest to całkiem przyjemne zwieńczenie dwóch dylogii, z których składa się cały cykl. Pozostawia trochę do życzenia w kwestii bohaterów oraz samego poprowadzenia akcji, ale trzeba Danowi Simmonsowi oddać, że przepięknie połączył ze sobą ogrom wątków i stworzył bardzo drobiazgowy świat. Tak naprawdę to cały wszechświat, który do samego końca odsłania przed czytelnikiem swoje tajemnice. To chyba największe plusy „Triumfu Endymiona” oraz całego cyklu – nieprzebrane przestrzenie uniwersum, które w dużej mierze dość twardo osadzone jest na współczesnej fizyce.

Łączna ocena: 7/10

0 komentarze:

Prześlij komentarz