Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muza sa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muza sa. Pokaż wszystkie posty

piątek, 24 września 2021

„Najszczęśliwszy człowiek na Ziemi” – Eddie Jaku

„Najszczęśliwszy człowiek na Ziemi” – Eddie Jaku
Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Eddie Jaku
Tytuł: Najszczęśliwszy człowiek na Ziemi
Wydawnictwo: MUZA S.A.
Tłumaczenie: Katarzyna Lipnicka-Kołtuniak
Stron: 240
Data wydania: 15 września 2021

Dawno już nie czytałem żadnej literatury traktującej o przeżyciach osób, które przetrwały wojnę jako więźniowie obozów koncentracyjnych. Lubię jednak czasem po nią sięgnąć w myśl zasady konieczności przypominania historii, aby się nie powtórzyła. Nie są to tematy proste ani lekkie, jednak czuję pewnego rodzaju radość, jeśli mogę użyć tego słowa, ponieważ mogę dzięki temu polecać innym wyczerpujące tytuły, aby historia nie została zapomniana, ani zakłamana. A trzeba przyznać, że „Najszczęśliwszy człowiek na Ziemi” może faktycznie wywołać radość nie tylko z wyżej wymienionych powodów, ale również z powodu ciepła, które niesie swoim przesłaniem.

Dla niektórych slogan „nigdy nie jest za późno na realizację marzeń” jest jedynie sloganem. Dla innych, takich jak Eddie Jaku, jest to motor napędowy do przekucia swoich myśli w czyny. Autor „Najszczęśliwszego człowieka na Ziemi” napisał bowiem tę książkę – jego pierwszą swoją drogą – w wieku stu lat. Jego celem było przybliżenie swojego życia, poznaczonego wieloma bliznami obozów koncentracyjnych, ponieważ jako Żyd urodzony w 1920 roku w Niemczech, był z góry skazany na cierpienie. Przetrwał je jednak, a wśród najgorszych chwil znajdą się zawsze też te piękne, o których warto opowiedzieć, co Eddie Jaku robi z onieśmielającą pogodą ducha.

Prawdziwe (czy raczej… początkowe) imię i nazwisko autora to Abraham Salomon Jakubowicz. Urodził się w 1920 roku w Lipsku i od samego początku był wychowywany jako niemiecki patriota – przez całą swoją młodość był bardzo dumny z tego, kim jest i jakiego państwa jest obywatelem. Jednak dojście nazistów do władzy bardzo szybko zweryfikowało jego poglądy – Eddie Jaku jest Żydem, a naród ten znalazł się bardzo szybko na celowniku NSDAP, która jeszcze przed wybuchem II Wojny Światowej zaczęła traktować Żydów w nieludzki sposób. Eddie Jaku jednak nie próbuje skupiać się na krzywdach, które go spotkały, tylko na tym, co pomagało mu przetrwać oraz cieszyć się nawet najmniejszymi chwilami dobroci.

Książka przepełniona jest naprawdę radością. Z tego, że autor przeżył, że poznał wspaniałych ludzi, kochającą żonę, że otrzymał mnóstwo pomocy, a potem sam mógł jej udzielić. Radości z życia pomimo przeciwności życia oraz tego, co przeżył. Jeśli dzieli się jakimikolwiek szczegółami z czasów przebywania w którymś z obozów koncentracyjnych (w tym również w Auschwitz), to opisuje z bardzo osobistej perspektywy. Nie próbuje pokazać całokształtu tragedii, ale pokazuje swoje przeżycia oraz sposób, w jaki złagodził ich negatywny wpływ na jego życie. Przyznam szczerze, że chyba jeszcze nie spotkałem takiej książki traktującej o zbrodniach nazistów oraz przeżycia ich ofiar. Jest naprawdę… magiczna.

Jeśli chcielibyście sięgnąć po jakieś pozycje związane z II Wojną Światową oraz historią ofiar nazistów, jednak boicie się swojej reakcji, to możecie spróbować właśnie od „Najszczęśliwszego człowieka na Ziemi”. Optymizm Eddiego ochroni Was od złych emocji, ale zobaczycie też kawałem tej ciemnej strony takie literatury. Krótka, prosto napisana, a do tego naprawdę świetnie się czyta. No i zostawia człowieka z mieszaniną satysfakcji oraz zniesmaczenia spowodowanego zbrodniami. Nie pozwala zapomnieć, jednak daje nadzieję – taką samą, jaką znalazł Eddie Jaku.

Łączna ocena: 8/10



piątek, 23 października 2020

„Zbawiciel” – Leszek Herman

„Zbawiciel” – Leszek Herman
Źródło: Lubimy Czytać

Autor:
Leszek Herman
Tytuł: Zbawiciel
Wydawnictwo: Muza
Stron: 874
Data wydania: 14 października 2020

Jak do tej pory proza Leszka Hermana jedynie obijała mi się o uszy, jednak nie miałem okazji sam jej spróbować. Trochę ryzykowne jest zaczynanie jakiegoś cyklu od jego czwartego tomu, ale zdarzało mi się to już wcześniej (Harry’ego Hole’a zacząłem od tomu… dziesiątego), wiec pomyślałem, że w sumie czemu nie. Okazał się to być jednocześnie dobry i zły pomysł. Dobry, ponieważ odkryłem, że faktycznie sposób pisania Leszka Hermana jest tym, co mój gust bardzo lubi. Złym natomiast, gdyż zaspoilowałem sobie co najmniej jedną z wcześniejszych książek, i to tak dość mocno… Z samego „Zbawiciela” jestem jednak bardzo zadowolony!

Wybuch – nawet niewielki, jedynie rozsypujący kwiatki na głowy wszystkich zebranych osób – w katedrze to doskonały materiał dla dziennikarzy. Kolejny wybuch zawalający rusztowanie to już jednak sprawa również dla policji. Paulina i Piotr, którzy pracują dla „Dziennika Szczecińskiego”, muszą jednak szukać innych sposób na dotarcie do prawdy o tych wydarzeniach – obecna redaktor naczelna niechętnie z nimi współpracuje i uważa, że mają o wiele zbyt wybujałą wyobraźnię. A trop z jakiegoś powodu prowadzi do jednego z obrazów namalowanych przez samego Leonarda da Vinci…

Cóż, jak już wspomniałem, nie próbujcie zaczynać całego cyklu od tego tomu. To jest bardzo zły pomysł. Wychodzi na to, że naprawdę wiele wydarzeń (i to dość istotnych na pierwszy rzut oka) opiera się na tym, co wydarzyło się w poprzednim lub wręcz poprzednich tomach. Nie jest to oczywiście nic zaskakującego, jednak tym razem mam na myśli nie same prywatne wątki przedstawiające życie konkretnych postaci, ale dosłownie elementy fabuły wynikające wprost z wcześniejszym tomie. Dla samej radości czytania „Zbawiciela” nie ma to prawie żadnego wpływu, jednak z pewnością nadrabianie zaległości już nie będzie takie przyjemne. Wszak będziecie już wiedzieli, co się stało.

Po przeczytaniu samego opisu jeszcze w czasie podejmowania decyzji o tym, czy chciałbym się z tą książką zaznajomić, czy też nie, spodziewałem się czegoś na miarę Dana Browna czy Zygmunta Miłoszewskiego. Akcji zasuwającej jak szalona, dość wysoko sięgającej intrygi, która od samego początku wciąga czytelnika w wyższe sfery. Lord tu był, a jakże, ale jako jedna z głównych postaci po tej „dobrej” stronie. Przez praktycznie połowę książki nie uświadczyłem takiego właśnie szaleństwa, a zamiast tego autor zaserwował spokojne wprowadzenie w temat i budowanie kuli śnieżnej bez nerwowości i zrzucania kilku ton śniegu od razu na głowę czytelnika. No i wiecie co? To też jest świetne. Zupełnie inaczej mi się czytało „Zbawiciela” niż książki wcześniej wspomnianych autorów – potrafiła wciągnąć, przykuć, ale w bardziej stonowany i mniej agresywny sposób. 

Nie można oczywiście tego uznać za „lepsze” lub „gorsze” od tego, na co byłem nastawiony. Rzekłbym wręcz, że jest to po prostu inne podejście, które robi tak samo dobrą robotę, jak to wspomniane przeze mnie wcześniej. Ma to rzecz jasna swoje słabsze strony, jak na przykład dłuższe zagnieżdżanie się w powieści i mniejsza dynamika fabuły, jednak później to wszystko się wyrównuje. Niektórzy zresztą mogą nie lubić takiego ogromnego dynamizmu i rzucania czytelnika w wir wydarzeń – czemu więc wtedy nie spróbować podejścia Leszka Hermana? Być może ono będzie tym, co przyciągnie Was do tego typu książek.

Jedną z najlepszych rzeczy, jakie przytrafiły się „Zbawicielowi”, jest postać redaktor naczelnej Przeworskiej. To jest jedna z najbardziej irytujących postaci, z jakimi miałem do czynienia! W pewnym momencie od razu przyszła mi na myśl Dolores Umbridge, jedna z najbardziej znienawidzonych postaci literackich we współczesnej literaturze. Bardzo szybko zbliżające się sceny z panią naczelną zaczęły nawet mi, czytelnikowi, podnosić ciśnienie. Naprawdę trzeba umieć wykreować taką bohaterkę, która wzbudza chęć mordu i palpitację serca oraz drganie powieki. Tylko wiecie, nie chodzi oczywiście o to, że irytuje sama postać – wtedy nie byłoby to dobre. To jej zachowanie, poglądy oraz podejście do pracowników, konsekwencji podejmowanych decyzji (albo ich braku) generuje napięcie na samą myśl o tym, że znowu pojawi się dialog pomiędzy dowolną postacią, a redaktor Przeworską. Aż z całą reszt prawników czuje się tęsknotę do poprzedniego redaktora! Nawet jeśli się go w ogóle nie zna, jak to było w moim przypadku.

Sama końcówka to już prawie że rollercoaster. Trudno się oderwać, bo autor zaczyna coraz bardziej zaciskać ten kłębek pomysłów i potencjalnych rozwiązań, a czytelnik niby widzi już drogę, którą podąży nitka, ale jednak wciąż wszystko się wokół niego ściska. Można powiedzieć, że cały „Zbawiciel” przypomina pod tym względem podróż wagonikiem wśród jezior, pięknej zieleni i widoków napawających spokojem, tylko po to, by nagle tory zniknęły za rozpadliną na ostatni kilometr podróży. A do tego na samym końcu czeka niespodzianka. Jaka, zapytacie? Ano taka, że wreszcie dowiadujemy się kto za tym wszystkim (i nie tylko wszystkim) stoi. Jeden wątek był dość łatwy do przewidzenia, chociaż w głowie się nie mieścił, jednak za to drugi nie był wcale taki oczywisty. A w końcu niespodzianki w takich książkach są na wagę złota, o to wszak w nich chodzi!

Naprawdę fajny kawał literatury. Wybawiłem się przednio (chociaż nie na samym początku, miałem kilka chwil zawahania, przyznaję bez bicia), elementy zaskoczenia były, co najmniej jednej z postaci szczerze nienawidzę (i jednocześnie chcę, żeby się pojawiła w kolejnym tomie!), więc wygląda na to, że bilans jest całkiem dobry. Na pewno książka ta zachęciła mnie do sięgnięcia po poprzednie powieści Leszka Hermana, jednak wciąż nie mogę odżałować tego zepsucia sobie co najmniej trzeciego tomu spoilerami… Nie popełnijcie tego błędu. Sięgnijcie po „Zbawiciela”, bo warto, ale najpierw nadróbcie wcześniejsze trzy części. Wygląda na to, że możecie stracić zbyt wiele, a tego możecie nie przeżyć!

Łączna ocena: 7/10

Za możliwość przeczytania dziękuję:




czwartek, 26 marca 2020

[PREMIERA] „Ciche dni” – Abbie Greaves

[PREMIERA] „Ciche dni” – Abbie Greaves
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Abbie Greaves
Tytuł: Ciche dni
Wydawnictwo: MUZA
Tłumaczenie: Magdalena Sommer
Stron: 320
Data wydania: 15 kwietnia 2020


Na co dzień nie czytam takich książek jak „Ciche dni” – o życiu, małżeństwie, miłości i tragedii, jaka może dotknąć zwykłych ludzi. Opis zaserwowany przez Wydawnictwo MUZA zachęcił mnie jednak nutką tajemnicy, która sugeruje niezwykłe i zapewne traumatyczne przeżycia, które doprowadziły małżeństwo do stanu, w którym ich poznajemy. No i przy okazji jest to debiut Abbie Greaves, a ja bardzo lubię debiuty! Książka ostatecznie okazała się nieco inna, niż się spodziewałem, ale wyjątkowo nie stanowi to problemu. Czemu? Ano temu, że jest zadziwiająco przyciągająca i to pomimo (albo dzięki) tematyki, która nie jest tą, po którą sięgam na co dzień. Czasem jednak warto sięgnąć po książki w stylu „Cichych dni”. Zwłaszcza jeśli są napisane tak jak debiut Abbie Greaves.

Maggie i Frank są małżeństwem już czterdzieści lat. To bardzo długi czas, który pozwala ludziom poznać się na wylot. Tak by się w każdym razie mogło wydawać. Gdy Frank milknie i przestaje się odzywać do swojej żony, jeszcze nic nie zwiastuje tragedii. Jednak kiedy uporczywe milczenie przy zachowaniu normalności w pozostałej części codziennego życia przeciąga się do prawie sześciu miesięcy, dla Maggie jest to już o wiele za dużo. Zwłaszcza że Frank nigdy nie wyjawił swojej żonie powodów tego braku słów. Po tragicznych wydarzeniach, których jest świadkiem we własnej kuchni po pół roku milczenia, być może zmieni zdanie – ma czas wyjawić swoje tajemnice, dopóki Maggie jest w śpiączce.

Przede wszystkim jest to bardzo udany debiut. Ciężko mi zarzucić tej książce cokolwiek, zwłaszcza że przyciągnęła do siebie nawet mnie – osobę, która raczej męczy się, czytając historię małżeństwa, śledząc ich problemy i bolączki. Czy też mówiąc bardziej bezpośrednio – czytając historię miłości. Romanse to kompletnie nie moja bajka, obyczajówki od czasu do czasu lubię przeczytać dla rozluźnienia (byle tylko nie miały zbyt dużej liczby wątków miłosnych). Może się więc wydawać, że „Ciche dni” mnie odrzucą i nie uznam ich za wartościowe, a czas spędzony przy nich potraktuję jako czas stracony. Jednak nic z tych rzeczy, bo jest to naprawdę dobry i wyważony debiut.

Historia opowiadana przez Abbie Greaves to historia małżeństwa z wieloletnich stażem – czterdzieści lat razem to liczba, która robi wrażenie. Frank i Maggie są szczęśliwi, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Jak się jednak okazuje, każde z nich skrywa swoje tajemnice, o których to drugie nie wie. Są to na pierwszy rzut oka raczej niegroźne (w większości przypadków) sekrety, które nie powinny wpływać na ich codzienne życie. Gdyby jednak tak było, to ta książka by nie powstała. Okazuje się bowiem, że każde z tych maleństw dolewało kolejną kroplę do czary, która w pewnym momencie musiała się przelać. Powieść sugeruje, że można było tego uniknąć, gdyby tylko nie zawiodła rzecz, która we współczesnych czasach zawodzi niezwykle często – komunikacja.

Zadziwiające jest, jak autorce udało się z banalnych wręcz rzeczy stworzyć atmosferę nie tylko emocji, ale i tajemnicy. To jest naprawdę fascynujące, w jaki sposób wykorzystała dość trywialne problemy, z którymi każdego dnia na całym świecie spotyka się mnóstwo związków, do zbudowania historii prowadzącej do tragedii – i to ogromnej, bo ocierającej się o śmierć. Początkowo nie spodziewałem się ani takiego obrotu spraw, ani tym bardziej wywleczenia na światło dzienne takich problemów. Wyolbrzymienia, przerost formy nad treścią, chwytające za serce przejaskrawienia – to były rzeczy, które przebiegały mi przez myśl, kiedy zostawiałem za sobą kolejne strony „Cichych dni”. W końcu to dość popularne rozwiązanie do grania na uczuciach i emocjach czytelnika. Tymczasem opisana przez autorkę historia naprawdę może być historią kogoś z nas – no, może z kilkoma drobnymi wyjątkami. Prosta, banalna, ale jednocześnie jakże złożona dla naszej emocjonalności.

Czy polecę tę książkę? Zdecydowanie tak. W pewnym sensie jest to dobra rekomendacja sama w sobie, bo w większości przeczytanych przeze mnie powieści tego pokroju nie widziałem absolutnie żadnej wartości. Jedynie prostą rozrywkę, która fundowała parę ckliwych momentów i to tylko jeśli ktoś był bardzo podany na emocjonalną manipulację. Tutaj widzę mądrze zbudowaną historię, podaną na talerzu razem ze wzbudzającymi emocje momentami oraz przyprawioną szczyptą napięcia. Czy można byłoby w niej coś poprawić? Z pewnością – co najmniej kilka lekko gryzących się z pospolitością wydarzeń czy nieco bardziej stabilne tempo akcji. Jednak patrząc na „Ciche dni” przez pryzmat debiutu, to jest to naprawdę bardzo udana książka. Fani gatunku powinni być zachwyceni.

Łączna ocena: 8/10


Za możliwość przeczytania dziękuję:



piątek, 15 listopada 2019

[PREMIERA] „Niewidzialna obrona” – Matt Richtel

Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Matt Richtel
Tytuł: Niewidzialna obrona. Przełomowe odkrycia dotyczące układu immunologicznego
Wydawnictwo: Muza S.A.
Tłumaczenie: Jolanta Sawicka
Stron: 496
Data wydania: 13 listopada 2019


Kiedy byłem dzieckiem, uwielbiałem oglądać „Było sobie życie” – serial animowany przybliżający w bardzo przystępny sposób tajniki działania ludzkiego organizmu. Nie mam pojęcia czemu, ale „Niewidzialna obrona” od razu kojarzy mi się z tym właśnie serialem, w którym chyba po raz pierwszy usłyszałem o czymś takim jak białe krwinki. System immunologiczny to oczywiście o wiele, wiele więcej niż tylko leukocyty – to również bardzo złożone procesy, o których wiele jeszcze musimy się nauczyć jako ludzkość. Matt Richtel stworzył książkę, która ma być pewnego rodzaju przewodnikiem po świecie immunologii, który jest niezwykle ciężki i trudny do ogarnięcia dla przeciętnego człowieka. Trzeba było więc stworzyć coś, co przetłumaczy skomplikowaną terminologię na coś bardziej zrozumiałego. Autorowi udało się to w pełni!

Układ immunologiczny to jeden z najbardziej skomplikowanych tworów, który istnieje w ludzkim organizmie. Każdego dnia walczy o utrzymanie równowagi podczas usuwaniu niechcianych i niebezpiecznych patogenów z naszych organizmów. Sama immunologia bardzo przypomina układ, którym się zajmuje – jest skomplikowana, pełna niezrozumiałych i nieintuicyjnych sformułowań, definicji i haseł. Jeśli jednak weźmie się człowieka, który nie jest naukowcem, ale który zrozumie to, co mądre głowy mu przekażą, można stworzyć w miarę prosty przewodnik. Jeżeli do tego dorzuci się historię kilku osób, których dolegliwości mogą przedstawić istotę skomplikowania tego problemu, to dostaniemy „Niewidzialną obronę” – książkę przybliżającą układ immunologiczny w sposób zrozumiały niemalże przez wszystkich.

Na wstępie warto Wam wszystkim wiedzieć, że Matt Richtel nie jest naukowcem ani lekarzem, tylko dziennikarzem oraz pisarzem. Ma na swoim koncie wiele publikacji, w tym kilka książek – jest również zdobywcą Nagrody Pulitzera z 2010 roku. Wszystko, co zawarł w swojej książce, jest wynikiem pracy z naukowcami oraz lekarzami, wieloma godzinami rozmów z nimi oraz konsultacjami. Zapewne drugie tyle czasu musiało zająć zrozumienie przyswojonych tematów do tego stopnia, w którym jest w stanie tłumaczyć zawiłości immunologii innym osobom. Kiedy sięgniecie po „Niewidzialną obronę”, sami zobaczycie, że praca, którą włożył w tę książkę, musiała być tytaniczna. Matt Richtel naprawdę to musi rozumieć, aby wyjaśniać w ten, a nie inny sposób. Zapewne wiele aspektów było konsultowanych na bieżąco ze specjalistami, ale i tak poziom wiedzy i zrozumienia tematu jest naprawdę godny podziwu.

„Pierwsze próby tłumienia układu immunologicznego polegały na napromieniowywaniu pacjenta, ale te eksperymenty się nie powiodły (inaczej mówiąc, pacjenci umierali)”.

Mimo tego, że układ immunologiczny wraz z wszystkimi jego elementami oraz kolejnością aktywacji poszczególnych części naprawdę przypomina pajęczynę, to lektura ta ma to wszystko w miarę sensownie uporządkowane. Ciężko mi się wypowiadać pod względem merytorycznym, ale dla mnie, jako laika, sposób i kolejność przedstawiania kolejnych aktorów jest doskonały. Pozwolił mi nie tylko ogarnąć umysłem same elementy, ale również to, jaką rolę odgrywają w obronie naszego organizmu przed patogenami. Oraz jakim cudem nie atakują (zazwyczaj) własnego organizmu. Zdaję sobie sprawę z tego, że „Niewidzialna obrona” to jedynie wierzchołek góry lodowej, pod którym jest mnóstwo niezwykle skomplikowanych procesów, których nie sposób zawrzeć w jednej książce popularnonaukowej, ale i tak dawka wiedzy jest ogromna, a do tego podana w przystępny sposób.

Autor miesza trochę typową narrację z książek popularnonaukowych – przekazywanie informacji, faktów, łamanie czwartej ściany (a robi to w bardzo humorystyczny sposób!) – z nieco bardziej sfabularyzowanymi fragmentami. Jako jeden z trzonów, o który opiera się w swoich próbach wyjaśnienia czytelnikowi zawiłości immunologii, wybrał historię kilku osób – prawdziwych, naprawdę żyjących – których organizm albo wykorzystał swój system immunologiczny do walki na śmierć i życie, albo obrócił się przeciwko nim samym. Te właśnie przykłady pozwoliły mi jeszcze jaśniej spojrzeć na przytoczone przez autora fakty i umieścić zwykłą teorię w praktycznym przykładzie – nawet jeśli jest to tylko opisany praktyczny przykład. Przy okazji fragmenty te urozmaicają całość i pozwalają mózgowi nieco odetchnąć od zalewu danych. W końcu nie chcemy, żeby nam się przegrzał, prawda?

„Kiedy zbierałem materiały do tej książki, znany immunolog powiedział mi, że »dzieci powinny zjadać pół kilo brudu dziennie«”.

Tak po prawdzie to te nieco fabularne wstawki robią mega robotę. Zwłaszcza widać to pod sam koniec, gdzie pewnego rodzaju zwieńczeniem całej przedstawionej historii jest przypadek przyjaciela autora, Jasona, który zmierzył się z wyjątkowo paskudnym chłoniakiem Hodgkina. Nowotwór ten w większości przypadków jest dość łatwy do wyleczenia, jednak nie w tym przypadku – o czym dowiadujemy się już na pierwszych stronach książki. Ostatnie kilkadziesiąt stron natomiast jest o wiele szerszym opisem zmagań Jasona z chorobą, okraszonym (opisem oczywiście, nie Jasonem) dużą szczyptą prywatnych przemyśleń Matta Richtela. Wydawać się może na początku, że jest to zbędna prywata, jednak po przeczytaniu być może zrozumiecie, czemu jednak uważam to za bardzo wartościowe wstawki. Przekazują dużo emocji, ale jednocześnie pokazują dzięki temu, jak bardzo rozwój immunologii może wpłynąć na nasze życie.

Naprawdę kawał świetnej literatury, napisanej w bardzo przystępnym języku, a traktującej o niezwykle trudnym do ogarnięcia układzie immunologicznym. Chyba jedna z najlepiej napisanych książek opisujących skomplikowane zagadnienia, jakie miałem okazję czytać. Autor nie jest zbyt nachalny w żartach, ale potrafi świetnie przełamać czwartą ścianę. Tłumaczy wszystko od podstaw i w odpowiedniej kolejności. Jeśli chcecie się dowiedzieć, w jaki sposób Wasz organizm radzi sobie każdego dnia z trudami obrony Was przed patogenami, to jest to lektura idealna dla Was. Do tego otrzymacie parę wskazówek dotyczących wpływu diety oraz snu na odporność, oraz potencjalne zagrożenie ze strony chorób autoimmunologicznych i przy okazji spędzicie po prostu parę godzin o bardzo edukacyjnym charakterze.

Łączna ocena: 8/10


Za możliwość przeczytania dziękuję:



wtorek, 9 kwietnia 2019

[PREMIERA] „Kociarz” – Kristen Roupenian

„Kociarz” – Kristen Roupenian
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Kristen Roupenian
Tytuł: Kociarz
Wydawnictwo: Muza
Tłumaczenie: Magdalena Sommer
Stron: 320
Data wydania: 24 kwietnia 2019


Nieczęsto mam okazję czytać zbiory opowiadań. Trochę to wynika z mojej obawy, że nie spełnią moich oczekiwań, a trochę ze zwykłego zamiłowania do nieco dłuższych form literackich. Wielokrotnie miałem już do czynienia z bardzo słabymi opowiadaniami i wolę takich spotkań unikać – co nie znaczy, że co jakiś czas nie daję szansy różnych tytułom, zwłaszcza jeśli są okrzyknięte odkryciami literackimi lub po prostu mega dobrymi pozycjami. Właśnie tak było z „Kociarzem”, który zawiera w sobie dwanaście opowiadań, wśród których tytułowy „Kociarz” zaliczył dwa miliony „przeczytań” na łamach New Yorkera. Takie informacje zawsze robią wrażenie, tylko nie zawsze oznaczają, że coś jest naprawdę niesamowicie dobre. W tym przypadku nie do końca rozumiem ten fenomen, chociaż książka jest naprawdę świetna.

Dwa miliony czytelników – taką liczbą może pochwalić się „Kociarz”, który zawiera w sobie dwanaście różnych opowiadań. Codzienność, szare życie, mierzenie się z przeciwnościami w postaci często pozwalających na swobodną interpretację opowieści. Dwanaście różnych spojrzeń na świat, dwanaście różnych historii, dwunastu bohaterów i dwanaście kompletnie różniących się od siebie światów. Wszystkie jednak łączy jedno – współczesność przedstawiona w krzywym zwierciadle, pełna sprzeczności, podobieństw, humoru, przerażenia i żałości. 

Nie bez powodu przytoczyłem w drugim akapicie opis niemalże identyczny z tym, który przedstawia Wydawnictwo. Zazwyczaj wolę w krótkim opisie danej książki zawrzeć obraz, który sam widziałem i który jawi się w moich oczach po lekturze. Niestety w przypadku „Kociarza” musiałbym napisać coś kompletnie odwrotnego niż możemy przeczytać na okładce zbioru. Być może wynika to z mojego braku umiejętności spojrzenia na utwory jako całokształt, a być może ktoś po prostu zbyt lekko interpretuje opowiadania napisane przez Kristen Roupenian. Większość z nich zdecydowanie ma drugie dno i można ujrzeć w poszczególnych historiach naprawdę wiele analogii do codziennego życia, jednak umiejscowienie ich „w erze Instagrama, Tindera i #MeToo” to nadużycie i daleko posunięta nadinterpretacja w mojej opinii.

Zgodzić się na pewno można z twierdzeniem, że jest to „literatura minimalistyczna, choć – paradoksalnie – napisana z rozmachem”. Niemal wszystkie opowiadania stworzone są w oparciu o jeden prosty motyw, w którym występuje maksymalnie kilkoro postaci. Cała reszta to nieistotne tło, bez którego jednak dana historia nie miałaby takiego wydźwięku, jaki ma. Po przeczytaniu większości opowieści można odnieść wrażenie, że tak naprawdę autorka nie stworzyła wcale rozbudowanej historii, ale przekazała nią ogromny ładunek treści, nad którym można się zastanawiać przez dłuższy czas. Poszczególne opowiadania przedstawiają wiele problemów, z którymi musi się borykać współczesny świat, chociaż nie widać w nich wspólnego mianownika czy cech charakterystycznych akurat dla XXI wieku. Wiele z nich to problemy, z którymi ludzkość mierzy się od dawien dawna, wręcz od czasów pierwszych ludzi.

Co zaskakujące, prawie każde z opowiadań wydaje się być idealnie wyważone. Opowiadania są w mojej opinii jedną z najtrudniejszych form, ponieważ złe dobranie dynamiki akcji oraz samej objętości przedstawianej historii zdarza się bardzo często. Najczęściej opowiadanie albo jest dla mnie zbyt krótkie i nie wyczerpuje tematu podjętego przez autorkę lub autora, albo zdecydowanie za bardzo rozwleczone. Kristen Roupenian jednak dobrała je doskonale, co rzadko zdarza mi się napisać – często nie mogę się pogodzić z zaburzonych proporcji długości oraz objętości. Krótkie formy autorki w tym zbiorze są jednak odpowiednio wyważone, a to jest zdecydowanie warte wspomnienia i wręcz wychwalenia.

Warsztatowo ciężko cokolwiek zarzucić „Kociarzowi”. Napisana jest prostym, ale barwnym językiem, który jeszcze bardziej przyciąga czytelnika do poszczególnych opowiadań. W połączeniu z wspomnianym przeze mnie wcześniej odpowiednim wyważeniem długości, objętości oraz obszerności poruszanego tematu tworzy on z tego zbioru bardzo przyzwoitą pozycję, wartą przeczytania. Nie zanudza w absolutnie żadnym momencie, chociaż może powodować niesmak – to jednak spowodowane jest dość kontrowersyjnymi wstawkami, które często ocierają się o brutalność i mogą wywołać ambiwalentne uczucia z moralnego punktu widzenia. Dla mnie to jednak zaleta, a nie wada książki. Autorka bowiem nie boi się mówić wprost jak jest i co tak naprawdę może rozegrać się w niemal każdym ludzkim domostwie w krajach określanych jako „rozwinięte”.

Pod względem warsztatu, rzetelności w opisywaniu problemów, umiejętności autorki w budowaniu atmosfery i napięcia – polecam. Pod względem budowania wokół tego zbioru otoczki arcydzieła – odradzam. Szukasz naprawdę świetnej pozycji, która pokazuje niezwykłe problemy zwykłych ludzi? W „Kociarzu” odnajdziesz wszystko, czego szukasz, począwszy od tematów prostych, z którymi nie potrafi sobie poradzić większość z nas, aż po takie, do których nikt się nie przyzna, chociaż każdy podejrzewa o nie każdego. Jeśli szukasz powalającej na kolana analizy całej współczesnej ludzkości, która obnaży rzeczywistość obdzierając ją z płaszcza social mediów (co w pewnym sensie sugeruje opis), to źle trafiłeś. Nastaw się na dobrą i głęboką lekturę, ale nie na arcydzieło współczesnej literatury. Wówczas czerpanie radości i cierpienia z lektury okaże się o wiele prostsze.

Łączna ocena: 7/10


Za możliwość przeczytania dziękuję:



wtorek, 20 listopada 2018

„Sztuka skutecznego proszenia” – Guy Winch

Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Guy Winch
Tytuł: Sztuka skutecznego proszenia
Wydawnictwo: Muza
Tłumaczenie: Elżbieta Kowalewska
Stron: 352
Data wydania: 25 czerwca 2018


Ostatnimi czasy pojawia się coraz więcej pozycji, które można nazwać nietypowymi poradnikami. Osobiście jestem uczulony na zwroty typu „wyjście ze swojej strefy komfortu” czy „jesteś zwycięzcą”, jednak zdaję sobie sprawę, że osoby je głoszące robią najczęściej same z siebie czarny PR fachowcom, którzy swoje rady opierają o badania naukowe, statystykę oraz doświadczenie. Lubię więc dać szansę pozycjom takim jak „Sztuka skutecznego proszenia”, aby zobaczyć, czy pod clickbaitowym tytułem kryje się jakaś merytoryczna wartość. Już kilka razy okazało się, że warto było sięgnąć po daną pozycję, bowiem wyniosłem z niej mnóstwo praktycznej i przydatnej wiedzy. Wydaje mi się, że tę książkę również można zakwalifikować do tej grupy.

Każdy z nas ciągle narzeka – w mniejszym lub większym stopniu, jednak jest to cecha charakterystyczna każdego człowieka cywilizacji zachodniej. Kiedyś narzekanie nie był tak wszędobylskie jak teraz, jednak były to inne czasy. Wówczas narzekanie dawało wymierne rezultaty, a dzisiaj stanowi głównie sposób na folgowanie własnym emocjom – choć nie zawsze prawidłowy i skuteczny. Guy Winch jednak podejmuje próbę wytłumaczenia w jaki sposób sztukę narzekania zamienić niemalże w sztukę proszenia, tak aby być w tym efektywnym i przy okazji nie mieć destrukcyjnego wpływu na siebie oraz swoje otoczenie. Nie tylko psychologia pokazała, w jaki sposób marudzenie wpływa na nas samych i sprawy, które załatwiamy, a autor z wielką chęcią dzieli się z czytelnikiem nie tyle sztuczkami, co wiarygodnymi przykładami.

„Na ogół już gdy wyczuwamy, że kolega, przyjaciel czy ktoś bliski wystąpi do nas ze skargą, włączają nam się mechanizmy obronne. Podnosimy emocjonalne mosty zwodzone, zalewamy fosy i wpuszczamy do nich krokodyle”.

Jedną z pierwszych rzeczy, na które zwracam uwagę w przypadku książek roszczących sobie prawo do bycia poradnikiem (lub czymś w podobie) jest research, jaki zrobił autor/autorka podczas pisania oraz ile źródeł podaje w danej pozycji. Czytelnik powinien nie tylko czuć, że osoba pisząca jest ekspertem w danym temacie, ale również powinien być w stanie zweryfikować przekazane informacje bez konieczności samodzielnego szukania odpowiednich publikacji. Jeśli w książce zostaną zawarte konkretne publikacje, w oparciu o które powstała książka, to jest to zdecydowanie bardzo dobry znak wysokiej jakości. Czytelnik dzięki temu może nie tylko zweryfikować słowa autora, ale również ma punkty zaczepienia w przypadku, gdy chce głębiej wgryźć się w daną tematykę. „Sztuka skutecznego proszenia” posiada dość obszerną bibliografię wraz z krótkimi opisami – mega plus.

O samej treści można napisać naprawdę wiele – zarówno pozytywnie, jak i trochę negatywnie. Pomimo mnóstwa merytorycznej wiedzy, ogromu informacji i wyników badań przeprowadzonych na przestrzeni lat przez wielu badaczy, czasem na karty książki wkrada się niepotrzebne przedłużanie i duplikowanie treści. Przez takie fragmenty aż chce się tylko błyskawicznie przelecieć wzrokiem, jednak nie zawsze jest to dobry pomysł. Najczęściej bowiem autor wplata w nie pojedyncze, bardzo istotne zdania, których pominięcie może skutkować nie do końca zrozumiałym odbiorem kolejnych części książki. Całość składa się z następujących po sobie, logicznie ze sobą związanych rozdziałów, które są swego rodzaju łańcuchem, który ma służyć czytelnikowi za przewodnika po świecie skutecznego i merytorycznego narzekania. Nie sposób zrobić błyskawiczny przeskok między dwoma kolejnymi rozdziałami lub tematami poruszanymi przez autora – będą po prostu niezrozumiałe.

„Ludzie narzekający skutecznie przynoszą pożytek swoim lokalnym społecznościom i całemu krajowi”.

Guy Winch w bardzo przyjemny i przystępny sposób przeprowadza czytelnika przez meandry psychologicznych zawiłości zarówno samego narzekania, jak i proszenia – które w pewnym sensie stara się zlać w jedno i to samo. Kolejne rozdziały są następującymi po sobie klockami, z których buduje logiczną całość i to jest po prostu spoko. Nie ma żadnego lawirowania wokół tematu i zbaczania z drogi, nie ma chaosu informacji. Jest prosty przekaz, który stara się usystematyzować całą wiedzę na temat, który wykłada czytelnikom Guy Winch. Można powiedzieć, że własną książkę zbudował na zasadzie skargokanapki, o której pisze na jej kartach. Prosty przekaz dla prostego człowieka, aby każdy wyniósł z tego jak najwięcej. Zwłaszcza informacje, w jaki sposób naprawdę skutecznie narzekać, aby to narzekanie zostało nie tylko przyjęte przez jego adresata, ale również wykorzystane do naprawienia błędów. 

Przede wszystkim nie jest to jednak kolejny, nadęty poradnik, który ma za zadanie serwować jedynie pustą papkę wykorzystując wielkie słowa. Tego typu publikacji nie cierpię, a o wiele lepiej niż ja, wyjaśnia to Miłosz Brzeziński w swojej książce „Wy wszyscy moi ja”. Guy Winch na całe szczęście należy do tych osób, które krążą wokół nauki i badań, a nie wielkich słów rzucanych z pełną optymizmu głową, w której tak naprawdę nie ma żadnych faktów. Wysoko to sobie cenię i uwielbiam czytać takie książki. Z czystym sumieniem więc mogę polecić „Sztukę skutecznego proszenia” – kawał fajnej i pouczającej lektury, napisanej w prosty i przyjemny w odbiorze sposób. Oby więcej merytorycznych prac, a mniej pisania dla samego pisania. Zwłaszcza, że i w tym przypadku autor zaznacza, gdzie leży granica pomiędzy „wiem”, a „wydaje mi się”.

Łączna ocena: 7/10 


Za możliwość przeczytania dziękuję:



niedziela, 29 kwietnia 2018

"Apokalipsa Z: Gniew sprawiedliwych" - Manel Loureiro

"Apokalipsa Z: Gniew sprawiedliwych" - Manel Loureiro
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Manel Loureiro
Tytuł: Apokalipsa Z: Gniew sprawiedliwych
Wydawnictwo: Muza
Tłumaczenie: Grzegorz Ostrowski, Joanna Ostrowska
Stron: 495
Data wydania: 15 stycznia 2014


Minęły cztery miesiące. No, prawie cztery. To czas, który upłynął od momentu, kiedy przeczytałem drugi tom "Apokalipsy Z", czyli "Mroczne dni". Nie oznacza to jednak, że całkowicie zapomniałem o cyklu, ani nie oznacza to, że nie uważam go za warty skończenia. Wręcz przeciwnie - w pewnym sensie nie chciałem go tak szybko zostawiać za sobą, bo wiem, że na pewno nie wrócę do niego - jak do wszystkich innych, zakończonych już serii. A jak do tej pory "Apokalipsa Z" zostawiła po sobie bardzo pozytywne wrażenia. Miałem nadzieję, że ostatni tom również takowe pozostawi. Nadzieja nie została zawiedziona!

Nie wszyscy ludzie dali się pokonać pladze Nieumarłych - na świecie istnieją ośrodki, które prowadzą mniej lub bardziej dostatnie życie. Nie zawsze jednak społeczeństwa są idealne, a już na pewno nie wtedy, gdy wokół szaleją tłumy Nieumarłych. Czasem jednak odrobina szczęścia - i być może bożej pomocy - pozwala na utworzenie azylu doskonałego. Gdy trafia do niego trójka przyjaciół nawet nie wiedzą jak bardzo daleko od słowa "idealne" leży Gulfport. Kierowane przez tajemniczego kaznodzieję miasto stoi nad krawędzią katastrofy być może większej, niż Nieumarli.

"Mysz zapędzona w zaułek bez wyjścia rzuci się nawet na lwa".

Jest to trzeci i ostatni tom "Apokalipsy Z", a więc stanowi zwieńczenie historii stworzonej przez autora. Jak na końcówkę, wciąga aż za szybko. Nawet bardziej niż końcowe stadium rozprzestrzeniania się wirusa TSJ. Nieuchronnie z każdą stroną Czytelnik zbliża się do końca. Świadczy to bardzo dobrze o książce, chociaż jednocześnie zasiewa w głowie ziarenko niepewności - czy to dobrze, że tak szybko się to wszystko skończy? Poprzednie dwa tomy były na tyle dobre, że chciałoby się poczytać jeszcze więcej o próbie przeżycia trójki bohaterów, jednak każdy cykl musi mieć swój koniec. Manel Loureiro zakończył swoją trylogię w dobrym miejscu i w dobry sposób. Nie przedłużył jej zbytnio (tetralogia mogłaby już być prowadzona na siłę biorąc pod uwagę tempo, w jakim następowały po sobie wydarzenia i do czego ostatnie powoli prowadziły).

Manel Loureiro ponownie zmienił koncepcję narracji. Jest ona przeplatana - część historii widzimy z perspektywy znanego nam już hiszpańskiego adwokata, a w części dominuje narracja trzecioosobowa. W pewnym sensie nadaje to dodatkowej dynamiki - jednocześnie możemy obserwować to, co się dzieje w głowie głównego bohatera oraz to, o czym nie ma on pojęcia. Co najważniejsze jednak, sposób ten nie wprowadza chaosu. Nie odczuwa się tych nagłych zmian, a już na pewno nie są one trudne w odbiorze. Wręcz przeciwnie - można bardzo łatwo w płynny sposób przeskoczyć z myślenia o adwokacie na myślenie o całym świecie. Taka forma narracji jednak ma też inne zastosowanie - wyjaśnienie pewnych spraw związanych z wirusem TSJ, które również należy zaliczyć na plus.

"Wiem też, że by podjąć przełomową, dramatyczną decyzję, człowiek musi dojść do punktu, w którym nie widzi dla siebie innego wyjścia. Wtedy przestaje mieć znaczenie jak poważne będą konsekwencje".

Jest to kolejna książka, w której autor ostatecznie próbuje podejść do tematu apokalipsy zombie z nieco naukowego punktu widzenia. Nie jest to co prawda tak szczegółowy opis jak w przypadku "Przeglądu Końca Świata" Miry Grant, jednak wciąż wielki szacun dla Manela Loureiro za takie a nie inne podejście. Autor podjął nawet wyzwanie skonfrontowania długowieczności Nieumarłych (co tajemnicą nie jest już od pierwszych stron "Początku końca") z rzeczywistością, jeśli mogę tak to określić. Na pewno trzeci tom jest pełen kończenia pewnych wątków i porządnego wyjaśniania innych. Lekki smaczek naukowy również jest w mojej opinii bardzo mile widziany.

Skoro to ostatni tom, to wypadałoby jakoś zakończyć całą historię. Autor wybrał sposób dość... akceptowalny. Pozostawił mi co prawda parę kwestii do przemyślenia, czy aby na pewno to, w jaki sposób zakończył ma sens, jednak w całokształcie wybrał chyba jedną z bardzo sensownych opcji. Można mieć trochę zastrzeżeń co do dosłownie ostatnich kilku stron (nie wiem czy nie było to lepsze dla całej trylogii), ale z drugiej strony bez nich nie byłoby pewnego smaczku, który w pewnym sensie jest wisienką na torcie. Przez wszystkie trzy tomy zastanawiałem się nad jedną, drobną i niezauważalną rzeczą. Wspominałem już, że "Gniew sprawiedliwych" to tom pełen wyjaśnień, informacji i kończenia wątków? Tak, ta drobna rzecz również została ostatecznie wypowiedziana. 

Ostatecznie zakończenie trylogii "Apokalipsy Z" okazało się być "akuratne". Proste, wciągające, wyjaśniające wiele nierozwiązanych do tej pory wątków. Pozostawia po sobie parę ciekawostek, które z pewnością zostaną docenione przez osoby lubiące takie delikatne smaczki. Czasem autorom zdarza się potknąć na zakończeniach, jednak Manel Loureiro stanął na wysokości zadania i nie tylko utrzymał poziom samej książki, ale dał sobie również radę z rozwiązaniem całej historii. Oby więcej takich serii, a "problem zakończeń" zostałby całkowicie rozwiązany.

Łączna ocena: 8/10



Cykl "Apokalipsa Z"

piątek, 12 stycznia 2018

"Apokalipsa Z: Mroczne dni" - Manel Loureiro

"Apokalipsa Z: Mroczne dni" - Manel Loureiro
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Manel Loureiro
Tytuł: Apokalipsa Z: Mroczne dni
Wydawnictwo: Muza
Tłumaczenie: Grzegorz Ostrowski, Joanna Ostrowska
Stron: 352
Data wydania: 6 listopada 2013


Rzadko sięgam po tematy apokalipsy zombie - dość szybko mi się przejadają. Chyba ostatnią pozycją, jaką czytałem był ostatni tom trylogii "Przeglądu Końca Świata" Miry Grant, który wspominam bardzo dobrze. A minęły od tego czasu dwa lata! Tym razem wybór padł na "Apokalipsę Z" - również trylogię - hiszpańskiego pisarza, Manel Loureiro. Pierwszy tom, "Początek końca", tak bardzo mi podszedł, że dość szybko sięgnąłem po obecnie opisywaną drugą powieść cyklu. Czy było to tego warte? Zdecydowanie i nieodwołalnie tak.

Tylko nielicznym udaje się ocalić podczas apokalipsy - pozostają jedynie najtwardsi. A jednymi z najtwardszych są żołnierze, którzy obecnie panują nad chaosem dalekiej bazy, która skupia ocalałych. Nie zawsze jednak porządek oznacza bezpieczeństwo, a kryjówka może się okazać gorsza od dziczy.

środa, 27 grudnia 2017

"Apokalipsa Z: Początek końca" - Manel Loureiro

"Apokalipsa Z: Początek końca" - Manel Loureiro
Źródło: Lubimy Czytać
Autor: Manel Loureiro
Tytuł: Apokalipsa Z: Początek końca
Wydawnictwo: Muza
Tłumaczenie: Grzegorz Ostrowski, Joanna Ostrowska
Stron: 416
Data wydania: 25 września 2013


Motyw apokalipsy spowodowanej przez żywe trupy jest niesamowicie popularny zarówno w literaturze, jak i w filmie. Powstało mnóstwo różnych pozycji, które obracają się wokół zombie wszelkiego typu. Czym się więc wyróżnia "Apokalipsa Z"? Choćby samym początkiem - czytelnik nie jest od razu rzucany w wir śmierci, flaków i ponuro snujących się trupów. A co ten sam czytelnik otrzyma później? Kawał dobrej i wciągającej powieści, z mnóstwem trzymających w napięciu historii.

Z Dagestanu napływają złe wieści. Początkowo świat nie zwraca na nie zbyt dużej uwagi, jednak zmienia się to, kiedy te wieści przestają napływać. Federacja Rosyjska cenzuruje internet i zamyka drogę dla mediów. Niedługo potem rządy wszystkich krajów stawiają sztaby kryzysowe w stan najwyższej gotowości. Nie jest to jednak potrzebne. Świat przestaje istnieć, a wraz z nim resztki narodów i cywilizacji.

niedziela, 19 czerwca 2016

Bardzo chcę! #22 - Leszek Herman "Sedinum. Wiadomość z podziemi"

Źródło: Lubimyczytac
Wiem, wiem, dałem ciała - zła data, zapomniałem i w ogóle. Cykl "Bardzo chcę!" miał się pojawiać zawsze dziesiątego dnia każdego miesiąca, tymczasem w czerwcu się nie pojawił - wybaczcie! Zwyczajnie wypadło mi z głowy (mimo, że do tej pory zawsze pamiętałem). Być może to ten czas, w którym należy ruszyć się i zainwestować w jakieś przypomnienia albo coś. W końcu mamy XXI wiek i takie rzeczy jak Google Calendar czy inne aplikacji umożliwiające szybkie przypominanie o różnych wydarzeniach. To już jednak sobie zostawię do rozważenia jak zrobić, aby znowu nie zapomnieć. :)

W tym miesiącu pojaram się trochę "Sedinum. Wiadomość z podziemi" autorstwa Leszka Hermana. W niektórych mediach okrzyknięty został "polskim Danem Brownem", a jego debiut (czyli właśnie opisywana książka) uznany został za wybitnie udany. Widać to zresztą po opiniach czytelników oraz recenzjach profesjonalnych krytyków literackich. Skojarzenia z Danem Brownem związane są nie tylko z tematyką i sposobem prowadzenia powieści, ale również grubością książki - 800 stron robi wrażenie i zapowiada mnóstwo świetnej zabawy! Co prawda nie spotkamy tutaj barwnych opisów Wenecji czy Barcelony, ale wątek historyczny zagnieżdżony w powieści z pewnością może zainteresować nie jednego fana kryminałów z zabarwieniem przeszłości. Mnie w każdym razie bardzo zainteresował!

niedziela, 28 lutego 2016

"Lolita" - Vladimir Nabokov

Źródło: Lubimyczytac
Autor: Vladimir Nabokov
Tytuł: Lolita
Wydawnictwo: MUZA
Tłumaczenie: Michał Kłobukowski
Stron: 319
Data wydania: 2013


Minęły jakieś trzy tygodnie, zanim skończyłem czytać "Lolitę" Vladimira Nabokova. Tak długi czas spowodowany był zarówno ograniczonym czasem własnym, jak również samą "wagą" lektury. Niemniej jednak cieszę się, że udało się przez nią przebrnąć, gdyż już od dawna chciałem się z tą pozycją zapoznać. Sam autor jest postacią bardzo barwną, choć również nieco kontrowersyjną - wydanie "Lolity" spowodowało wzrost zarówno jego fanów, jak i krytyków. Ostatecznie jednak książka okrzyknięta została klasyką klasyki, chociaż po dziś dzień w wielu kręgach uznaje się ją za zbyt niesmaczną i groteskową.

Historia Humberta, pisana w formie autobiografii, w której autor pełni rolę fikcyjnego wykonawcę testamentu rzeczonego człowieka. Czterdziestoletni mężczyzna nie może się oprzeć wdziękom nimfetek - młodziutkich, epatujących seksapilem widocznym tylko dla niektórych osób dziewczynek. Jednak to Lolita - Dolores Haze - całkowicie skrada serce naszego bohatera i to ona staje się jednocześnie spełnieniem, jak i zgubą dla Humberta. Oto przed Państwem historia człowieka, który posiadł dziewczynkę. 

czwartek, 26 lutego 2015

"Witajcie w Murderlandzie" - Frederique Molay

Źródło: Lubimyczytac.pl
Autor: Frederique Molay
Tytuł: Witajcie w Murderlandzie
Wydawnictwo: Muza
Stron: 198
Data wydania: 28 lipca 2010


Po dość długiej, bo aż tygodniowej przerwie dorwałem w swoje ręce kolejną książkę spośród tych, które jakiś czas temu zakupiłem na wagę jako egzemplarze nowe, pozwrotowe lub końcówki nakładów. Na warsztat poszedł tym razem kryminał - teoretycznie niebagatelny, bo osadzony w dwóch światach i to wcale nie sci-fi czy fantasy. Nie spodziewałem się wiele po tej pozycji, dzięki czemu nie czuje się zawiedziony. Szczerze powiedziawszy ani mnie ta książka po jej lekturze ziębi, ani grzeje. 

Nathan, wykładowca na Harvardzie, po rozstaniu z żoną zapada w wielką manię internetowej gry - Island. Prowadzi w niej drugie życie, bardzo zbliżone do tego z rzeczywistości. W pewnej chwili okazuje się, że jego życie zostało w dziwny sposób połączone z grą - zaczynają się podobne zdarzenia i giną ludzie. Jakie jest rozwiązanie tej zagadki i kto stoi za niszczeniem życia zwykłego, niczym się nie wyróżniającego profesora? 

niedziela, 8 lutego 2015

"Amagansett" - Mark Mills

Źródło: Lubimyczytac.pl
Autor: Mark Mills
Tytuł: Amagansett
Wydawnictwo: MUZA
Stron: 414
Data wydania: 19 marca 2008


Książkę tę zdobyłem dzięki "ryzykownemu" zakupowi książek na wagę ostatnim razem. Była jednym z siedmiu nowych nabytków, o których w większości nigdy nie słyszałem. Wspólnym mianownikiem większości z nich było wydawnictwo MUZA S.A., znane z różnej jakości powieści. Biorąc pod uwagę fakt, że nabyłem końcówki nakładów, zwroty oraz książki, które nie miały wzięcia, nie spodziewałem się czegoś niesamowitego po tej pozycji. W takich przypadkach bardzo lubię jedno - mylić się. W tym przypadku można śmiało powiedzieć, że pomyliłem się w swoich ocenach.

Ciche, spokojne, nadmorskie miasteczko Amagansett na Long Island to miejsce, w którym ścierają się dwa światy - pracowitych, często ledwo wiążących koniec z końcem rybaków oraz bogatych ludzi korzystających z uroków pobliskiego oceanu. Na tej granicy ścierają się losy kilkorga ludzi, gdy fale oceanu z pomocą rybaka Conrada wyrzucają na brzeg ciało córki jednego z wypoczywających w tych okolicach biznesmena. Czy był to nieszczęśliwy wypadek czy też zaplanowana z zimną krwią zbrodnia?

poniedziałek, 2 lutego 2015

"Odrobina fałszerstwa" - Marta Obuch

"Odrobina fałszerstwa" - Marta Obuch
Źródło: Lubimyczytac.pl
Autor: Marta Obuch
Tytuł: Odrobina fałszerstwa
Wydawnictwo: MUZA
Stron: 288
Data wydania: luty 2008


Z książką Marty Obuch spotkałem się po raz pierwszy. Widziałem wiele pochlebnych jej twórczości opinii, dlatego mniej więcej wiedziałem czego oczekiwać. Przejrzałem także kilka recenzji "Odrobiny fałszerstwa" i jeszcze bardziej sprecyzowałem swoje oczekiwania. Podszedłem do powieści jednak z pewnym dystansem, gdyż jest to tak naprawdę pierwszy "czysty" kryminał, jaki czytałem, który na dodatek nie bazuje na morderstwie. Do książek związanych ściśle z takimi zbrodniami, jak i zawierających dość brutalne opisy trzeba podejść nieco inaczej, niż do kradzieży, oszust czy fałszerstw. Dlatego też wziąłem na to poprawkę i w ogólnym rozrachunku nie wyszło tragicznie.

Jola pracuje w Śląskim Domu Aukcyjnym, który zajmuje się sprzedażą dzieł sztuki. Jej szef postanawia otworzyć własny sklep z antykami i zatrudnia w tym celu młodego, umięśnionego blondyna o wyglądzie wikingów, który dotychczas pracował we wrocławskim muzeum. Od tego momentu wiele zaczyna się dziać w życiu Joli - zarówno służbowym jak i prywatnym - a wszystko wskazuje na to, że bohaterka niebawem otrze się bardzo mocno o policję.

poniedziałek, 17 listopada 2014

"Cywilni wojownicy" - Erik Prince

Źródło: Lubimyczytać.pl
Autor: Erik Prince
Tytuł: Cywilni wojownicy
Wydawnictwo: Muza
Stron: 520
Data wydania: 2014


Chwilę mi zajęło przeczytanie “Cywilnych wojowników”, jednak nie ze względu na ich dłużyznę czy monotonię, tylko ogrom informacji zawartych w książce, wraz z przypisami zajmującymi osobne kilkadziesiąt kartek na końcu tomiszcza. Po przeczytaniu tej lektury jednego jestem pewien - można literaturę faktu sporządzić w przystępny sposób, tworząc książkę zarówno dla poszukiwaczy sensacji i realistów, jak i zwykłych czytelników czytających jedynie dla przyjemności.

Firma Blackwater to znane przedsiębiorstwo militarne, świadczące usługi ochroniarskie między innymi rządowi Stanów Zjednoczonych. Na kontynencie amerykańskim budzące mnóstwo kontrowersji, przez jednych kochane, przez innych tępione. Erik Prince, jego pomysłodawca i założyciel opowiada w książce “Cywilni Wojownicy” całą historię swojej firmy, od pobudek, które nim kierowały, przez dynamiczny rozwój firmy, aż po jej problemy kilka lat temu. Oprócz tego czytelnicy mogą zapoznać się z życiorysem autora oraz problemami, z którymi musiał się zmierzyć w trakcie dzieciństwa i działalności jako biznesmen. 

poniedziałek, 27 października 2014

"Cywilni wojownicy" - egzemplarz recenzencki od Business & Culture

Parę dni temu dostałem e-mail z propozycją zrecenzowania książki. Już na dzień dobry się ucieszyłem - w końcu trochę mnie tu nie było, nawet się nie rozkręciłem po powrocie a tu taka niespodzianka! Po przeczytaniu opisu książki spodobało mi się to jeszcze bardziej - zdecydowanie jest to jedna z moich ulubionych tematyk. Być może Pani Ania, od której otrzymałem wiadomość, trafiła na moją recenzję Chrisa Kyle'a "Cel snajpera", co by miało nawet sens, dlatego tym bardziej się cieszę z przeczytania tej pozycji.

Pozwolę sobie nie parafrazować kilku istniejących już opisów, tylko metodą Copy-Pasty'ego wrzucę gotowe "streszczenie", pochodzące prosto ze strony wydawnictwa Muza S.A.: